Przemoc, przemęczenie, autoagresja. Polskie dzieci są przemęczone

Współczesne dzieci nie wiedzą, jak bawić się w podchody. Nie wiedzą, że można wyjść przed dom bez wcześniejszego telefonicznego umówienia się. Wiedzą za to, w jaki sposób powinno się kierować własną edukacją, by w przyszłości osiągnąć zawodowy sukces. Czy jest tu jeszcze miejsce na beztroskę i szczęście?

Publikacja: 26.05.2023 10:00

Przemoc, przemęczenie, autoagresja. Polskie dzieci są przemęczone

Foto: AdobeStock

Dziecko ma prawo do życia, rozwoju, własnej tożsamości, wychowania w rodzinie i do własnych poglądów. Ma prawo do życia w godnych warunkach, opieki zdrowotnej i odpoczynku. Ma też prawo do nauki, która przygotowuje je do niezależności materialnej. Te zasady zapisane są w konwencji o prawach dziecka, którą Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło w listopadzie 1989 r.

Co do ich słuszności nikt nie ma wątpliwości. Z realizacją tych praw jest jednak gorzej. Wystarczy spojrzeć na dane zebrane przez Organizację Narodów Zjednoczonych. I tak – ponad 30 mln dzieci na całym świecie cierpi z powodu niedożywienia – podała na początku tego roku ONZ. Co najmniej 150 mln jest zmuszanych do pracy – najwięcej w Afryce i w rejonie Azji i Pacyfiku. Dziewięć na dziesięć dziewczynek w krajach rozwijających się nie ma dostępu do internetu. 190 mln dzieci dotkniętych jest kryzysem wodnym. W naszej części świata tragiczna jest sytuacja dzieci z ogarniętej wojną Ukrainy – ok. 5 mln tamtejszych dzieci ma utrudniony dostęp do edukacji, a 7 mln ograniczony dostęp do elektryczności i ogrzewania. Nieletnim zza naszej wschodniej granicy grozi także wywiezienie w głąb Rosji i trwała rozłąka z rodzicami.

Warto zaznaczyć, że w wyniku wojny cierpią dzieci także w innych rejonach globu – np. w Syrii, Somalii czy w Jemenie.

Problemem jest także narastający kryzys klimatyczny. Obecnie 559 mln dzieci na świecie jest narażonych na wysoką częstotliwość występowania fal upałów. Do 2050 roku liczba ta może wzrosnąć do ponad 2 mld. I to niezależnie od tego, który z czarnych scenariuszy się spełni. Upały będą nas męczyły zarówno wtedy, gdy temperatura na Ziemi wzrośnie o zakładane w niskim scenariuszu emisji 1,7°C czy też 2,4°C.

Wysokie temperatury są szczególnie niebezpieczne dla dzieci. Im więcej upałów doświadcza dziecko, tym bardziej narażone jest na problemy zdrowotne związane z przewlekłymi chorobami układu oddechowego, astmą oraz chorobami sercowo-naczyniowymi. Dla niemowląt upał stanowi śmiertelne zagrożenie. I nie tylko wtedy, gdy zostanie zostawione przez lekkomyślnych czy zabieganych rodziców zamknięte w rozgrzanym aucie.

Mogłoby się wydawać, że te wstrząsające rzeczy dzieją się gdzieś daleko, wiele kilometrów od nas. Europa, a zwłaszcza Polska, nie mierzy się z tymi problemami, a tym samym mieszkające tu dzieci, żyją w niemal idealnych warunkach. Niestety, ich dzieciństwo mocno odbiega od bezproblemowego.

Czytaj więcej

Kto tak naprawdę jest słabą płcią?

Wysokie poparcie dla bicia dzieci

Przez ostatnie tygodnie Polska żyła śmiercią ośmioletniego Kamila z Częstochowy. Informacja ta poruszyła miliony Polaków. I nic dziwnego, bo śmierć dziecka była skutkiem znęcania się nad dzieckiem przez ojczyma. Chłopiec był nie tylko bity, ale także np. polewany wrzątkiem. Wszystkiemu przyglądała się matka dziecka.

Naiwnością byłoby myśleć, że to odosobniony przypadek. – W każdym tygodniu roku ginie dziecko. Co roku ginie kilkadziesiąt dzieci, a ponad tysiąc doznaje trwałego uszczerbku na zdrowiu, bo zostało skrzywdzone przez najbliższych – mówiła w programie #Rzecz o polityce Anita Kucharska-Dziedzic, posłanka Lewicy. Słowa te potwierdza opublikowany w grudniu ubiegłego roku raport Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę „Dzieci się liczą 2022”. Pokazuje on, że aż 41 proc. dzieci doświadcza przemocy ze strony bliskich dorosłych.

Najczęstszą formą przemocy ze strony dorosłych są klapsy i bicie ręką. Obie formy stosowało kilkakrotnie 44 proc. dorosłych. Do bicia pasem więcej niż jeden raz przyznało się 6 proc. ankietowanych, 4 proc. szczypało dzieci, tyle samo ciągnęło za włosy lub ucho. W twarz uderzyło dziecko 3 proc. dorosłych. Przypomnijmy: od 2010 r. obowiązuje w Polsce zakaz bicia dzieci.

– Istnieje telefon zaufania dla dzieci, ale jaki procent maltretowanych dzieci na niego zadzwoni? Ofiary na pewno nie zadzwonią, bo się wstydzą i próbują ukryć. To dorosły powinien zainteresować się losem dziecka, a nie odwrotnie. Nie możemy oczekiwać, że dziecko pójdzie do urzędnika i poprosi o pomoc. Nie tędy droga – mówi prof. Marek Konopczyński, pedagog z Uniwersytetu w Białymstoku.

Na szczęście akceptacja stosowania kar cielesnych spada. Z wykonywanych co pewien czas przez Centrum Badania Opinii Społecznej badań wynika, że tak jak w 1994 r. 51 proc. Polaków uważało, że wobec dzieci nie powinno się stosować żadnych kar fizycznych, tak w 2019 r. myślało tak już 61 proc. Jednak wciąż wiele osób uważa, że „są sytuacje, że dziecku trzeba dać klapsa”.

Jest to tym bardziej niepokojące, że pewnego rodzaju aprobata dla tego typu kar, wyrażona mniej lub bardziej wprost, płynie z ust osób, które powołane są właśnie do ochrony dzieci. – Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie. Absolutnie nie wolno bić dzieci. I to jest bezwzględne. Koniec pieśni – mówił w wywiadzie opublikowanym w „Dzienniku Gazecie Prawnej” rzecznik praw dziecka Mikołaj Pawlak. I dodawał: sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek.

Również minister edukacji Przemysław Czarnek uważa, że czasami wskazane jest surowe karcenie dzieci. W artykule „Karcenie małoletnich w świetle Konstytucji RP” uzasadnia, że kary cielesne wobec dzieci – w określonych warunkach – są zgodne z konstytucją. „Niekiedy istnieje konieczność zastosowania przymusu fizycznego, w tym kary cielesnej (…) Konieczność stosowania tego rodzaju kar wydaje się być oczywista: qui bene amat, bene castigat (kto kocha naprawdę, ten karci surowo), melius est pueros flere quam senes (lepiej płakać w dzieciństwie niż na starość) – mówili starożytni, którym trudno zarzucić wyznawanie nierealistycznej wizji człowieka” – można przeczytać w tekście.

Pokoloruj drwala

Z perspektywy globalnego problemu głodu, wojny czy sieroctwa może się wydawać, że życie przeciętnego dziecka czy też nastolatka w Polsce (o ile nie wychowuje się w patologicznym środowisku) jest bezproblemowe. Albo przynajmniej jest tak dobre, że nie ma nad czym się zastanawiać.

Tyle że bajki nie ma. Jeśliby dobrze policzyć, to przeciętny uczeń w Polsce pracuje w szkole, domu i na zajęciach dodatkowych więcej niż dorosły. Ile? Około 50–60 godzin tygodniowo, podczas gdy etat dorosłego człowieka wskazany w prawie pracy wynosi 40 godzin.

Skąd takie nagromadzenie zajęć? Sprawa jest złożona. W pierwszej kolejności jest to skutek przeładowanej podstawy programowej. Poprzednia minister edukacji w rządzie PiS Anna Zalewska, tłumacząc reformę edukacji i likwidację gimnazjów, często korzystała z argumentu, że szkoła w poprzednim systemie powodowała, że dziecko było niedouczone. Pokutował dowcip, że w gimnazjach na matematyce uczą dzieci „Jak pomalować drwala”, a nie wyliczyć, ile drzew może ściąć w jakiejś tam jednostce czasu. I choć polskie dzieci świetnie wypadały w testach PISA, przygotowano nową, znacznie rozszerzoną wersję podstawy programowej.

Zmieniono także filozofię nauczania. – Podstawa programowa z 2018 roku różni się od tej z 2008 czy 2012 roku. Gdy obecna podstawa programowa została opublikowana, to w pierwszej chwili stwierdziłem, że materiału jest bardzo dużo. Rozmawiałem wtedy z prof. [Andrzejem] Waśko, szefem zespołu, który organizował podstawę programową z języka polskiego. Powiedział mi, że nowa podstawa to zamiana całej filozofii podstawy programowej. Poprzednia podstawa określała pewne minimum, które uczeń musi opanować. Obecna podstawa określa maksimum tego, czego uczeń może się nauczyć w szkole na szóstkę – mówił w „Wieczorze publicystów” „Rzeczpospolitej” Marcin Smolik, dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej.

Ale nauczyciele tak tego nie odbierają i chyba nikt im nie powiedział, że mają uczyć w mniejszym – i o ile mniejszym – zakresie. Starają się więc zrealizować podstawę programową, bo nigdy nie wiadomo, co pojawi się na końcowym egzaminie. Zagadnienia, tak jak w przypadku tegorocznej matury, pojawiają się na kilka tygodni przed egzaminem. Finał jest taki, że na lekcji materiał jest tylko zasygnalizowany, a zadania, ćwiczenia i szczegóły, muszą opanować sami w domu przy pomocy rodziców lub opłacanych z własnej kieszeni korepetytorów. Inaczej są problemy z zaliczeniem rozlicznych sprawdzianów. Nauczyciele teksty i kartkówki robią bardzo często, by zmusić dzieci do systematycznej pracy. I choć w zasadzie nie wolno robić więcej niż trzech sprawdzianów tygodniowo, dzienniki elektroniczne od ich liczby płoną na czerwono. Tyle że zapisane są pod różnymi nazwami.

By do wszystkich się przygotować, trzeba kuć po lekcjach, nocami, w weekendy, urodziny – swoje i najbliższych. Oceny są ważne, dzieci o nie walczą, tak samo jak o paski na świadectwie. A stąd tylko krok do korepetycji – wszak mówiono, że rodzice sami najlepiej wiedzą, na co wydać pieniądze z 500+. Wydają więc na to, co w zasadzie jest w Polsce jest bezpłatne.

W 2021 r. rynek korepetycji w Polsce wyceniony został na 7,5 mld zł. Płatne zajęcia finansuje dzieciom co czwarta rodzina w Polsce – pokazują badania CBOS. Korzysta z nich co trzeci uczeń – i to nie zawsze ten najgorszy, nieradzący sobie. Przeciwnie, często na „korki” wysyłane są dzieci dobrze uczące się. Rodzice chcą w ten sposób zwiększyć ich szanse na maturze czy egzaminie ósmoklasisty, a tym samym ułatwić dostanie się do dobrego liceum czy na studia. Zwłaszcza że na skutek zawirowań związanych ze zmianą systemu edukacji do szkół średnich co i rusz trafia podwójny rocznik.

Najwięcej dzieci pobierało dodatkowe lekcje z języków obcych (co trzeci), chodziło na dodatkowe zajęcia sportowe (ok. 30 proc.). Na korepetycje i kursy przygotowawcze chodzi co czwarty uczeń.

Zainteresowanie dodatkowymi lekcjami wzrosło, zwłaszcza w okresie pandemii i zaraz po niej, by wyrównać szkolne braki spowodowane zajęciami zdalnymi. Wpływ na decyzje rodziców ma także brak nauczycieli – zwłaszcza kluczowych przedmiotów. Na zastępstwach nie da się przygotować do egzaminu z matematyki.

Dyskusja na temat przeładowanych podstaw programowych toczy się od kilku lat. Ostatnio minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiedział jej ograniczenie. Szczegółów zapowiedzianej reformy co prawda jeszcze nie ma, ale wygląda na to, że będzie to przede wszystkim zmniejszenie liczby zajęć lekcyjnych. – Trzy, cztery, może pięć godzin tygodniowo po to, by było więcej czasu na wspólnotę, więcej czasu na kontakty między uczniami i mniejsze obciążenia dla uczniów – mówił minister.

Idea słuszna, tylko jak w czasie jeszcze mniejszej liczby lekcji opanować to, co trudno jest przy obecnej liczbie godzin? I jak nauczyć wspólnego spędzania czasu te dzieci, które dotąd siedziały zamknięte w swoich pokojach?

Resort edukacji zwraca także uwagę na to, że dzieci byłyby po szkole mniej zmęczone, gdyby plany zajęć układano tak, by przedmioty wymagające skupienia przeplatane były lżejszymi lekcjami. „Plan zajęć, który nie uwzględnia równomiernego obciążenia uczniów zajęciami w poszczególnych dniach tygodnia, powinien zostać jak zmodyfikowany tak, by uwzględniał zasady ochrony zdrowia i higieny nauki – pisze wiceminister edukacji Dariusz Piontkowski w odpowiedzi na interpelację złożoną przez posłów opozycji, w której zapytano o to, dlaczego system edukacji jest tak skonstruowany, że dzieci są przemęczone.

Problem w tym, że ułożenie planu to ogromna gimnastyka, bo nauczyciele, by podreperować domowe budżety, uczą w kilku szkołach naraz. Dyrektorzy muszą to wszystko uwzględnić w planach lekcji, równocześnie modląc się, by wszystko udało się spiąć. A nauczyciel był zadowolony i nawet nie pomyślał o tym, by iść uczyć gdzie indziej.

Czytaj więcej

Mieszkanie jako życiowy cel? A może to prawo człowieka?

Walka o punkty

Ale wydatki na zajęcia dodatkowe to jedno, a czas, który trzeba na nie wygospodarować, to drugie. Finał kiepskiej jakości szkolnictwa jest taki, że uczniowie spędzają pół dnia w szkole, niewiele się w niej ucząc, a zaległości nadrabiają w czasie wolnym kosztem wieczorów z rodziną czy swoich pasji.

Można by przypuszczać, że zajęcia sportowe, na które tak licznie uczęszczają uczniowie, to przecież hobby. W wielu przypadkach tak jest, ale pamiętajmy też, że dobre noty i wygrane zawody także liczą się np. podczas rekrutacji do szkół średnich. Dziecko regularnie ćwiczące z trenerem ma większe szanse na wygrane zawody niż dziecko, które po prostu grywa w piłkę z kolegami. Stąd też rodzice wolą zapłacić za regularne treningi, licząc na zwrot w postaci punktów do liceum.

Ale punkty to nie tylko olimpiady (tu też uczniowie przygotowują się do nich na korepetycjach), zawody czy czerwone paski, ale także np. wolontariaty. Dla dzieci oznacza to często konieczność wygospodarowania jednego popołudnia w tygodniu na pracę np. w schronisku dla zwierząt. I jest to dobre pod warunkiem, że dzieciaki robią to z potrzeby serca, a nie dla kolejnego punktu na świadectwie w ósmej klasie.

Spróbuj nie oszaleć

Przemęczone, niewyspane i sfrustrowane dzieci nie wyrabiają psychicznie – co często przeradza się w autoagresję czy agresję. – W ubiegłym roku odnotowano ponad 2031 prób samobójczych nastolatków. To o 150 proc. więcej niż w 2020 r., gdy było ich niewiele ponad 800. Ponadto 150 zamachów na własne życie zakończyło się zgonem – komentuje Dominik Kuc, aktywista Fundacji GrowSpace, ujawniający dane pozyskane z policji. – Te dwa tysiące prób to dla nas niby tylko sucha liczba, ale to 2 tysiące dramatycznych historii w szkołach, złamanych serc rodziców i wreszcie około 2 tysięcy osób w kryzysie suicydalnym – podkreśla. Zgodnie z policyjnymi danymi najmłodsze osoby targające się na swoje życie miały mniej niż 12 lat.

Z kolei raport fundacji „Dajemy dzieciom siłę” wskazuje na niepokojącą skala przemocy rówieśniczej. Doświadczyło jej aż 57 proc. dzieci – co trzecie w ciągu ostatniego roku. „Najczęstszą formą przemocy rówieśniczej była przemoc fizyczna (42 proc. badanych doświadczyło jej kiedykolwiek, a 23 proc. – w roku poprzedzającym badanie), następnie psychiczna (29 proc. i 14 proc.), napaść zbiorowa (18 proc. i 8 proc.), znęcanie się (14 proc. i 7 proc.) oraz przemoc podczas randki (6 proc. i 2 proc.). Odsetek osób wykorzystanych seksualnie przez rówieśnika (poprzez dotykanie intymnych części ciała) wyniósł 4 proc. w ciągu całego życia i 2 proc. w roku poprzedzającym badanie” – czytamy w raporcie.

Przemocy psychicznej częściej doświadczały dziewczęta niż chłopcy. W ciągu całego życia – 36 proc. dziewczyn i 22 proc. chłopców. Z kolei na ból, siniaki, skaleczenie lub złamanie najczęściej skarżyli się respondenci, którzy doświadczyli przemocy fizycznej (31 proc.) i przemocy podczas randki (32 proc.), następnie osoby, nad którymi znęcano się (20 proc.) oraz które zostały napadnięte przez grupę obcych rówieśników (18 proc.) lub seksualnie wykorzystane przez rówieśnika (13 proc.). Urazy doznane podczas randki częściej deklarowały dziewczyny niż chłopcy (69 proc. wobec 13 proc.).

Czytaj więcej

Roszkowski, Czarnek i podręcznik, który manipuluje przeszłością

Szkopuł jednak w tym, że dzieci ze swoimi problemami często zostają pozostawione same sobie. Autorzy raportu zauważyli także, że w 2020 r. ponad 170 tys. dzieci i nastolatków zostało objętych pomocą specjalistyczną ze względu na zaburzenia psychiczne. Dziecięce szpitale psychiatryczne pękają w szwach. Przykład z ostatnich tygodni – Wojewódzki Szpital Psychiatryczny w Gdańsku wstrzymał przyjęcia na oddział dziecięco-młodzieżowy. Powód? „Krytyczne przekroczenie liczby jednoczasowo hospitalizowanych pacjentów”. Na 46 miejsc było ich 61. „Sezon” na szpitale psychiatryczne właśnie się zaczyna. Najwięcej hospitalizacji jest bowiem na koniec roku szkolnego.

Polskich dzieci nie stać dziś na beztroskie dzieciństwo. Są zbyt przepracowane, sfrustrowane i skłonne do autoagresji. Bez względu na to, co jest tego powodem, jakakolwiek reforma systemu edukacji powinna uwzględnić ich potrzeby, a nie tylko zmusić je do szybszego biegu w wyścigu szczurów.

Dziecko ma prawo do życia, rozwoju, własnej tożsamości, wychowania w rodzinie i do własnych poglądów. Ma prawo do życia w godnych warunkach, opieki zdrowotnej i odpoczynku. Ma też prawo do nauki, która przygotowuje je do niezależności materialnej. Te zasady zapisane są w konwencji o prawach dziecka, którą Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło w listopadzie 1989 r.

Co do ich słuszności nikt nie ma wątpliwości. Z realizacją tych praw jest jednak gorzej. Wystarczy spojrzeć na dane zebrane przez Organizację Narodów Zjednoczonych. I tak – ponad 30 mln dzieci na całym świecie cierpi z powodu niedożywienia – podała na początku tego roku ONZ. Co najmniej 150 mln jest zmuszanych do pracy – najwięcej w Afryce i w rejonie Azji i Pacyfiku. Dziewięć na dziesięć dziewczynek w krajach rozwijających się nie ma dostępu do internetu. 190 mln dzieci dotkniętych jest kryzysem wodnym. W naszej części świata tragiczna jest sytuacja dzieci z ogarniętej wojną Ukrainy – ok. 5 mln tamtejszych dzieci ma utrudniony dostęp do edukacji, a 7 mln ograniczony dostęp do elektryczności i ogrzewania. Nieletnim zza naszej wschodniej granicy grozi także wywiezienie w głąb Rosji i trwała rozłąka z rodzicami.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach