Miałem okazję być w teatrach dramatycznych w Düsseldorfie oraz w Bochum, gdzie grałeś, to giganty, jakich nie ma w Polsce. Opowiedz o swoich teatralnych osiągnięciach, które w Polsce są wciąż mało znane.
Kiedy moja rodzina wyemigrowała do Niemiec, niemiecki był moim pierwszym językiem, jednak do teatru wszedłem dzięki językowi polskiemu, co związane było z lekcjami, na które chodziłem. Wtedy tego nie znosiłem, a teraz doceniam. Pani Barbara Olchawa, która zajmowała się polskim teatrem, nawiązała kontakty w Polsce oraz z ogniskiem teatralnym państwa Machulskich w Warszawie. Podpisała umowę o wymianie młodzieżowej, na którą nie chciałem jechać, ponieważ uważałem się wtedy przede wszystkim za rapera i koszykarza. Na szczęście dałem się namówić na wyjazd. To było 20 lat temu i poznałem w Warszawie moich najlepszych przyjaciół. Okazało się, że nikt oprócz mnie nie chce być ganstaraperem, wszyscy są zwyczajni, a wyróżnia ich zamiłowanie do kreacji i zdolność kreacji, czyli robienie czegoś wielkiego z niczego. To była wspaniała lekcja wyobraźni. Na obozie było pięć grup teatralnych, rano każda z nich dostawała temat do opracowania, a już wieczorem trzeba było pokazać wszystkim gotowy spektakl. Nie dowierzałem, że to możliwe! Zobaczyłem, w jak magiczny sposób można przetworzyć rekwizyt. Z sofy zrobić dom lub statek. Licząc na fantazję scenicznych partnerów i widzów, można było grać nieistniejącym rekwizytem. Wracając z Warszawy, wiedziałem już, że chcę się zająć teatrem. Już wcześniej pisałem rapowe teksty, byłem więc pewny, że moim wyborem będzie sztuka, bo w innych rzeczach jestem kiepski. Potem coraz bardziej zanurzałem się w świat teatru, poznając jego wspaniałość, ale też dowiadując się, jak toksyczna może to być religia – z budowaniem hierarchii, z walką o role, z udowadnianiem, kto jest z publicznej czy prywatnej szkoły. W Akademii chcieli nas złamać, stworzyć od początku, mieć nad nami kontrolę. Na pewno pomagało mi to, że w przeciwieństwie do innych studentów nie mieszkałem w akademiku w Kolonii, tylko po zajęciach wracałem do domu w Leverkusen, co zajmowało ledwie 20 minut. Nie nasiąkałem cały czas teatralnym sosem. Miałem swój świat. A gdy skończyłem szkołę w wieku 23 lat, nie zgadzałam się na stały angaż, żeby móc robić własne rzeczy i mieć wolność decydowania o sobie. To była dobra decyzja, poznałem bowiem historie ludzi, którzy zdecydowali się na stałą pracę w mniejszych ośrodkach. Trafiali w pewnym sensie do więzienia. To samo dotyczyło zresztą większych miast. Premiera za premierą i niewielkie gaże. Teatr jest wielką iluzją, dlatego dla mnie najważniejsze było zawsze pokazanie, kto co naprawdę potrafi.
Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?
Miałem paradoksalne doświadczenia. Zdobywałem uznanie rzeczami, które mnie dużo nie kosztowały, na przykład w komedii. A jak wszyscy wiedzą, najciekawiej jest w tych sytuacjach, gdy uznanie nie przychodzi łatwo. Ciężko piłujesz rolę na próbach, a potem przeżywasz katharsis. Wiem, co to znaczy, a przecież takie wzloty nie zdarzały się na wielkich premierach, tylko na kolejnych spektaklach lub w skromniejszych okolicznościach. To stojąca owacja, kiedy daliśmy z siebie wszystko w jakimś prowincjonalnym teatrze. Nigdy nie zapomnę „Czekając na Godota” Becketta. Grałem rolę Lucky’ego, a mój kolega Chorwat – Pozzo. Reżyserował mój ulubiony profesor Dimitri Below. Nie musieliśmy sobie wszystkich rzeczy tłumaczyć, co było konieczne w relacjach z kolegami z Niemiec. Teoretycznie scena miała trwać 10 minut, tymczasem graliśmy 40 minut i nikt nam nie chciał przerwać. Nie mieliśmy już tekstu, a wciąż graliśmy. To był wspaniały teatr, doświadczenie, którego nie da się wyjaśnić słowami. To trzeba przeżyć. Wszyscy przeżywali katharsis. Oczywiście w filmie też może być wspaniale. Można grać blisko siebie, intymnie, co w teatrze nie jest możliwe.
Co polecasz ze swoim udziałem na platformach streamingowych?
Na pewno „Fucking Berlin”. Bardzo lubiłem mierzyć się na planie z wielkimi gwiazdami, na przykład z Tobiasem Morettim. Powiedzmy, że to taki niemiecki Marek Kondrat. Różnie bywa z takimi divami. Bywają skromne i rozkapryszone. To dopiero teatr!
A co w Polsce?
Kiedy dostaję propozycję, jest mi miło, ale myślę, że to role dla mojego wizerunku, a nie dla mnie, Mateusza Dopieralskiego. Przecież nikt z tych, którzy mnie zapraszali, nie widział mnie na scenie teatralnej. Widzieli tylko Vito Bambino. Dlatego do tej pory odmawiałem. Lubię zaczynać od zera. Może tak będzie również w polskim filmie i serialach? Na pewno nie chciałbym, żeby to było na kredyt Vito. Jako Vito reżyseruję teledyski i może zabawię się w pierwszą fabułę? Ale mówię to już od sześciu lat. Zobaczymy!
Jesteś ciągle obecny w mediach i na scenie z zespołem Bitamina, w gwiazdorskich duetach i triach. Czy mimo wszystko odczuwasz syndrom sprawdzianu drugiej solowej płyty?
Ta nowa solowa płyta jest drugą pod nazwą Vito Bambino, a przecież to mój siódmy czy nawet ósmy album solo. Jest mi trochę łatwiej, bo mam podobne doświadczenia z zespołu Bitamina. Doświadczenia w sumie zaskakujące. Był taki moment, gdy fani myśleli, że „Kwiaty i korzenie” są naszą drugą płytą, tymczasem już wcześniejsza „Kawalerka” była czwartą. Po prostu nikt nas nie słuchał. Jestem przyzwyczajony do tego, że kogoś może coś nie interesować, może o czymś nie wiedzieć. Dlatego wszystko, co robimy, robimy dla siebie. Zawsze pamiętam, że wywodzę się z zespołu, który tworzą przyjaciele, mający zasady. Dlatego odmawialiśmy udziału w reklamach. Moja solowa kariera jest po to, żebym mógł się swobodniej wypowiedzieć, nie narażając na nic chłopaków.
Vito Bambino (Mateusz Wojciech Dopieralski)
Aktor, piosenkarz i producent muzyczny. W kwietniu tego roku ukazał się jego drugi solowy album „Pracownia”. Laureat Fryderyka 2023 za najlepszy utwór roku („Za daleko”) nagrany w duecie z Mrozu.