Kretyńskie żarty czy obelgi dotyczące amerykańskiego prezydenta w rosyjskich mediach mają jeden wspólny mianownik. Rosjanie naprawdę nie mogli uwierzyć, że Joe Biden pojawił się w Kijowie. Szok był tak wielki, że propagandyści potrafili odpowiedzieć wyłącznie agresją bądź niewybrednymi komentarzami. Takimi choćby jak ten, iż Moskwa przegapiła jedyną okazję, by swojego głównego wroga zlikwidować. Abstrahując od kompletnej nieodpowiedzialności takich uwag (atak na prezydenta byłby wypowiedzeniem wojny USA i NATO), osobista odwaga Bidena tylko podkreśliła w oczach świata słabość jego rosyjskiego odpowiednika.
Przypomnijmy, że Putin, który przez lata konsekwentnie budował swój maczystowski wizerunek, nie zdecydował się dotąd na odwiedzenie linii frontu ani terenów zajętych w Donbasie, a jedyną transgraniczną podróż na zachód odbył do rosyjskiej eksklawy w Kaliningradzie. Jeszcze lepiej zapamiętano jego paniczny strach przed covidem, dystans, jaki zachowywał w rozmowach na Kremlu, czy tygodnie spędzone w izolowanych bunkrach. Biden na jego tle, rzekomy „starzec”, „dziadek”, który wybrał się jako pierwszy amerykański prezydent od dawna na teren kraju ogarniętego wojną, wychodzi na prawdziwego bohatera.
Czytaj więcej
Niedaleko od Kuchingu jest sanktuarium orangutanów. Żadne muzeum czy miejsce kultu. Kawałek dżungli.
Rosjan zaszokowała zresztą nie tylko jego obecność w Kijowie. Równie ważna była poufność przeprowadzenia tej operacji oraz jej ekspozycja w mediach. Z tej perspektywy nie można mówić o żadnym „meczu” między przywódcami. Amerykański prezydent zdystansował swojego rosyjskiego odpowiednika o kilka długości.
To wszystko jednak tylko medialny naskórek. Dużo bardziej liczy się geostrategiczny wymiar wizyty Bidena w Kijowie i Warszawie. Pewność, z jaką wybrał się do Wołodymyra Zełenskiego, była dowodem, iż czuł się absolutnie nienaruszalny. Tak zagrać na nosie Rosjanom mógł tylko prawdziwy hegemon. Lider mocarstwa, jedynego mocarstwa światowego. Trzeba to wyraźnie podkreślić; gdyby Amerykanie mieli poczucie strategicznej równości między Moskwą i Waszyngtonem, byliby zmuszeni do jakiejś formy respektu wobec Putina. Zwłaszcza że spotkanie Bidena z Zełenskim odbywało się w Kijowie, w miejscu, które Moskwa identyfikuje jako swoją strefę wpływów. Żadnego respektu jednak nie było. Amerykanie – wedle ich zapewnień – jedynie poinformowali Rosjan o planowanej wizycie. Nie pytali o zgodę, nie domagali się żadnych gwarancji. Byli pewni, że Moskwa nie zdecyduje się na żaden nieprzyjazny krok, żaden akt agresji. W języku relacji międzynarodowych to nic innego jak uszanowanie woli silniejszego. Kto nim jest nawet przy rosyjskich granicach, wie już cały świat.