Mundial. Spektakl starannie wyreżyserowany

Mundial nad Zatoką Perską wymyślił emir, ale jego klimat tworzą ludzie, którzy go budowali. Mundialowy Katar to kolaż wrażeń, które niełatwo uporządkować, tworząc spójny obraz. Z tyłu głowy wciąż kołaczą się pytania: co widzieliśmy naprawdę, a co było wielką mistyfikacją.

Publikacja: 16.12.2022 10:00

PAP

PAP

Foto: MARTIN DIVISEK

Rahul jest z Nepalu. Każdego dnia z chłopięcym uśmiechem dźwiga walizki gości hotelu i pyta o mundial. Mecze widzi tylko na dużym ekranie w kafejce. Nie pójdzie na stadion, bo bilety drogie, a on część wypłaty wysyła mamie. Dopiero po kilkunastu dniach pokona tremę i zapyta, czy nie ma dla niego pracy w Polsce, bo choć w Katarze jest dobrze, to on marzy o Europie.

Wasimul spaceruje pod stadionem Khalifa. Wie wszystko, zna sytuację brytyjskiej rodziny królewskiej i układ sił w niemieckim parlamencie. Pochodzi z Malediwów, mieszka w Dausze od pięciu lat. Zarobi tutaj więcej niż w domu, ale krępują go lokalne obyczaje, chciałby więcej wolności. Oddałby wiele, gdyby udało mu się znaleźć pracę w Warszawie.

Eashwari mieszka z mężem, który pracuje w ochronie. Wieczorami przychodzą do strefy kibica przy parku Al Bidda, żeby grać na bębnach i wspierać gospodarzy, bo należą do klubu kibica indyjskiego Kochi. Ishan działa na bulwarze Lusail – ma na głowie olbrzymi głośnik, zachęca otoczenie do zabawy. Mówi, że za darmo, z wdzięczności do Kataru, tworzy atmosferę mundialu.

To jego turniej i nie tylko jego – także hinduskiego kierowcy autobusu śpiewającego „Argentyna, Argentyna”, bengalskiego pracownika sklepu, który w pokoju niczym relikwię chowa koszulkę Messiego, Tunezyjki znającej dwa słowa po polsku i wspierającej Maroko czy Ghańczyka, który hasło „Metro w tamtą stronę” wyśpiewuje po angielsku na kilkanaście różnych sposobów.

Zarażają uśmiechem. Bez nich nie byłoby tutaj żadnego mundialu. Wskazują drogę, wożą gości taksówkami, przygotowują jedzenie, sprzątają pokoje – codziennie. Patrzy na nich z obrazów surowe oblicze emira, ale to oni są gospodarzami. Turniej w Katarze nie należy do Katarczyków. To mundial reszty świata.

Czytaj więcej

Witalij Kliczko. Są sprawy ważniejsze niż boks

Bóg ich nie zobaczy

Asia Town, 20 km od centrum Dauhy. Nie ma tu świateł zbudowanego niczym z klocków Lego miasteczka Lusail, jest krajobraz industrialny: auta pokryte piaskiem, hale fabryczne, mur. Są też emir Tamim i jego ojciec Hamad – witają z obrazów klientów centrum handlowego, gdzie kupisz tani telefon, odwiedzisz golibrodę i zjesz obiad za kilkanaście riali. Katarczyków tu nie ma.

Nie ma także kobiet. Wkraczamy w świat, gdzie z reklamówkami brną przez tłum mięśnie Kataru – imigranci z Nepalu, Indii, Bangladeszu, Sri Lanki. To ich krew płynie w żyłach kraju. Katarczyków w 3-mln populacji jest nieco ponad 300 tys., reszta to imigranci. Żyją w swoim świecie, z dala od miasta, gdzie mile widziani są wyłącznie w godzinach pracy.

Panuje tu ruch dwukierunkowy: do centrum handlowego i w kierunku kwater. Centrum jest otwarte, a w nim ściana wdzięczności, na której imigranci wypisują życzenia dla emira. Noclegowni broni już wysoki mur strzeżony przez ochroniarzy i kamery. Każdy mieszkaniec organizuje tam swoje życie na 5 mkw.

To po prostu getto, zwane „strefą industrialną”. Tu imigranci śpią, robią zakupy taniej niż gdziekolwiek, idą do kina ze szlagierami Bollywoodu, wreszcie wsiadają w autobus, który powiezie ich w kierunku pracy za tysiąc riali miesięcznie. Większość wysyłają rodzinie, jeśli już spłacili haracz dla pośrednika, bo trzeba przecież wyremontować dom i posłać do szkoły dziecko, którego nie widzieli od lat.

To ich rękami Katarczycy budują od dwóch dekad hotele, autostrady, galerie handlowe. Nie byłoby bez nich mundialu, więc na murze Leo Messi, Cristiano Ronaldo oraz Neymar wypinają pierś i prężą muskuły przy haśle: „Dziękujemy ci za dostarczenie najlepszych mistrzostw świata w historii”. To do emira.

Mają swoje kina i restauracje, aby nie wpraszali się do katarskich. Jeszcze kilka lat temu w piątki – wolne od pracy – nie mogli wchodzić do galerii w centrum miasta, Katarczycy wymyślili sobie wówczas „dzień dla rodziny”. Dziś już go nie ma, ale robotnicy wciąż nie pchają się do centrum Dauhy – są wykluczeni finansowo i komunikacyjnie. Metro do Asia Town nie dojeżdża, są dwa autobusy.

Dostali na czas mundialu własną strefę kibica – na stadionie do krykieta, gdzie grają lokalne drużyny. Wypełniają go ci, którzy wznosili stadiony, a teraz nie stać ich na zakup biletu. Nie ma tu zagranicznych kibiców, zamiast hasła „Tylko Visa” słyszymy, że płacić można wyłącznie gotówką. Dziennikarzy rozpoznać łatwo – wyróżniają się akredytacją na szyi i kolorem skóry.

Harshad jest kierowcą autobusu. Mieszka 10 km od Asia Town, ale przyjechał, bo telewizor ma na kwaterze maleńki, a mecze zawsze lepiej przeżywać w grupie. Mówi, że jest szczęśliwy, bo praca dobra i płacą więcej niż w Indiach. Shamim, robotnik, podtrzymuje tę narrację. Kwame jest z Ghany, też pracuje na budowie. Ma gdzie spać i co jeść, a pieniądze jeszcze wyśle do domu. Są wyzyskiwani, tak podpowiada nam nasza zachodnia wrażliwość. Ale ich perspektywa jest inna. Wszyscy powtarzają, że mają lepiej niż w domu, a mundial także pomógł – Katarczycy płacą więcej, wreszcie terminowo. Niektórzy po kilku chwilach rozmowy, jakby bardziej spoufaleni, zdradzają się z kolejnymi marzeniami. Pytają o pracę w Polsce, śnią o kolejnym życiowym skoku.

Dziś są w Asia Town, siedzą na trawie i na trybunach. 40-tys. stadion do krykieta jest niemal wypełniony. Gra Argentyna, a za chwilę gola strzeli Messi, którego mają wręcz za Boga. Kiedy dobiega końca przerwa, tłum spragnionych wrażeń mężczyzn zrywa się w kierunku sceny. Wchodzi na scenę Lincia Rosario, gwiazda z Bombaju. Zapyta w hindi, kto kibicuje Messiemu i zapowie występ taneczny.

Jest w swojej kobiecości samotna. To męski świat. Nieliczne kobiety pracują u Katarczyków jako pomoce domowe. Giną w tłumie, który zaraz znów zaśpiewa: „Messi, Messi”. On jest radością ich dnia, choć zapewne nigdy się o tym nie dowie.

Koncesjonowana wolność

W Dausze bogactwo sąsiaduje z biedą bliżej niż gdziekolwiek indziej. Robotnik z Asia Town zanim wróci do swojego getta, zje jeszcze kanapkę na trawie, w cieniu drapacza chmur, który może kiedyś budował, ale teraz może kupić na wynos latte macchiato w sieciowej kawiarni za 30 riali. To jego dzienny urobek.

Widzimy w Katarze systemowy rasizm. Ochroniarze to przecież niemal wyłącznie czarnoskórzy Afrykanie, Azjaci to obsługa hotelowa, pracują też w knajpach. Jesteśmy w kraju, gdzie biedni zawsze pozostaną biedni – transfer z klasy niższej do wyższej nie istnieje, amerykański sen to ułuda – a bogaci pomnożą majątki ich pracą.

Położony nad Zatoką Perską West Bay to las wieżowców, pięciogwiazdkowych hoteli. Zakupom ma służyć deptak Lusail, gdzie Katarczycy wymarzyli sobie Pola Elizejskie. To baśniowa sceneria posklejana z tysiąca innych światów. Miejscowi zrobili sobie w Dausze dzielnicę przypominającą plac Vendome, mają w planach replikę Beverly Hills.

Centrum handlowe położone w cieniu hotelu Torch, przypominającego kształtem pochodnię z ogniem olimpijskim, ma nie tylko lodowisko, ale także kanały udające Wenecję. Możemy wsiąść do gondoli i ruszyć w rejs wodną arterią, gdzie sklep Gucciego sąsiaduje z Versace, a krajobraz luksusu psują jedynie bary szybkiej obsługi z udkiem kurczaka i frytkami za 20 riali.

Souq Wakif, skąpany w parze z fajek wodnych i zapachu grillowanego jedzenia, wieczorami tak wypełnia się ludźmi, że trudno wcisnąć szpilkę – dosłownie, policjanci w pewnym momencie odgradzają targowisko metalowymi bramkami: możesz tylko wyjść, wejścia nie ma, bo teren przepełniony. Kartą przetargową, jak wszędzie, pozostaje akredytacja dziennikarska.

Katarczycy zakazali wnoszenia na trybuny transparentów wspierających rosnącą irańską rewolucję, wyrzucili ze stadionów tęczowe flagi. Koncesjonują wolność, ale jednocześnie mediom przychylają nieba: darmowa komunikacja miejska oraz opieka medyczna, spływ kajakowy, wycieczka na pustynię, surfowanie po piasku, grill, oglądanie meczów na telebimie w beduińskim namiocie.

Snują opowieści o narodzie patrzącym przed siebie, ale zanurzonym w przeszłości. Kultywującym tradycję, oddychającym rześkim powietrzem pustyni, uprawiającym caravaning na bezdrożach. To raczej mit, że już im nie zależy, że dzięki bogactwie z ropy i gazu nie dbają, jak postrzega się ich poza krajem. Pokazują się światu takimi, jakimi chcą być widziani.

Czytaj więcej

Jak świat sportu bojkotował rasistów i agresorów

Gdy piątek jest niedzielą

Pięć razy dziennie niesie się po Dausze śpiew muezzina, ale do Church City nie dociera. Jesteśmy na przedmieściach, daleko od świateł Lusail, na betonowym placu wciśniętym między dwie nitki autostrady. Odświętnie ubrani ludzie zmierzają w kierunku odrapanego budynku z kontrolą bezpieczeństwa.

Wyblakła tablica, pęka wysuszona słońcem farba. Bezimienny „kompleks religijny”. Widzimy plan placu podzielonego na sześć części, od góry, od lewej strony: Centrum Anglikańskie, Chrześcijański Kościół Międzywyznaniowy, kościół rzymskokatolicki oraz kościoły ortodoksyjne: grecki, syryjski, koptyjski. Ma być jeszcze etiopski, ale na razie z fundamentów strzelają w niebo pręty zbrojeniowe.

Katar nie jest islamską teokracją na wzór Iranu, chrześcijanom emir pozwolił na pokojowe współistnienie – zorganizował im na przedmieściach Dauhy miejsce, gdzie mogą legalnie praktykować wiarę. Nie ma tu oczywiście strzelistych wież ani krzyży. Nawet słowo „kościół” pojawia się dopiero po przekroczeniu bramy.

To miejsce, gdzie piątek – dzień wolny od pracy – jest niedzielą. Msze i spotkania modlitewne zaczynają się o 5.30. Kompleks odwiedza w ciągu dnia kilkadziesiąt tysięcy wiernych, precyzyjniej szacować trudno. Pytając o liczby, słyszymy za każdym razem, że choć pandemia odbiła się na frekwencji, to wciąż gości bywa zbyt wielu, a niewielkie salki pękają w szwach.

Pierwsza katolicka msza w Dausze odbyła się w 2008 r. Stał wówczas w centrum placu tylko budynek, nie było dróg ani olbrzymiego parkingu, na przedmieściach pojawili się za to tłumnie dyplomaci i liderzy religijni, a kompleks oficjalnie otworzył ówczesny zastępca premiera katarskiego rządu Abdullah bin Hamad Al Attiyah.

To mikrokosmos imigrantów: blisko sto narodowości, kilkadziesiąt zgromadzeń, msze w ponad 30 językach. Tutaj się żenią i żegnają zmarłych, administrujący Kompleksem Anglikańskim Stanley z dumą pokazuje chrzcielnicę. – Jesteśmy wdzięczni emirowi, że pozwala nam praktykować naszą wiarę. Niech Bóg ma go w opiece – podkreśla.

Szacuje się, że niespełna połowa z 3-mln populacji Kataru to muzułmanie. Religie inne niż islam, aby mogły oficjalnie funkcjonować, musi zarejestrować Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Udało się ośmiu wyznaniom chrześcijańskim. Nie ma w Katarze chramów, buddyjskich świątyni ani synagog. Praktykowanie innych religii jest nielegalne.

Stanley jest wdzięczny i się chwali: Centrum Anglikańskie to ponad 60 kongregacji, jednocześnie w budynku może odbywać się 30 mszy oraz spotkań modlitewnych w 35 językach. Co tydzień odwiedza ich nawet 40 tys. wiernych. Pokazuje z dumą salę z flagami uczestników mundialu, ozdobami świątecznymi, strzeżoną przez papierowe anioły stajenkę ze żłobkiem – jeszcze pustym.

– Dobrze bracie cię widzieć, cieszymy się, że jesteś z nami – słyszmy od nigeryjskiego pastora. Filipiński ministrant z radością przyznaje: „Z waszego kraju pochodzi nasz papież!”, a opiekun kościoła syromalabarskiego serdecznie zaprasza do środka: – Msze i spotkania odbywają się u nas w kilkunastu językach, angielskiego akurat nie ma, ale poczuj chociaż atmosferę i gościnność naszego domu.

Miasto tysiąca baniek

Mundial gości monarchia z wolnością starannie wydzielaną. Piwo zniknęło ze stadionów, ale o procenty w Dausze nietrudno. Granice są dwie: dokument oraz cena. Wystarczy zjechać dwa piętra w dół hotelową windą – albo przeciwnie, 50 w górę – skan paszportu i wita nas Zachód z głośną muzyką oraz lepiącą się od rozlanego alkoholu podłogą.

Mijamy wystrojonych w koszule i markowe dresy Saudyjczyków, którzy wymachują paszportami zdobionymi zdjęciami w kefijach, które za chwilę schowają do kieszeni i zamówią pół pinty piwa za 50 riali, choć przyjechali na mundial z kraju jeszcze bardziej restrykcyjnego niż katarski, ale przecież na szczycie luksusowego hotelu, pod osłoną nocy drobnych grzechów nie widać.

Nie możesz wyjść pod wpływem alkoholu na ulicę, lecz nikt nie zabroni ci przydzwonić głową o bar za zamkniętymi drzwiami. Ulice też, pewnie na chwilę, stają się przestrzenią ostrożnej wolności. Reporterzy francuskiej gazety „L’Equipe” spotkali nawet kobietę rozporządzającą swoimi wdziękami za 500 riali – pracuje w hotelu jako sprzątaczka – choć prostytucja jest zagrożona w Katarze karą więzienia.

Hotele to terytorium neutralne. To one ucieleśniają słowa dyrektora komitetu organizacyjnego mundialu Nassera Al-Khatera, który jeszcze kilka miesięcy temu – na długo przed wykopaniem piwa ze stadionów – wyjaśniał, że spożywanie alkoholu nie jest częścią katarskiej kultury, ale gościnność już tak.

Katar nie jest tak liberalny jak Dubaj ani tak konserwatywny jak Arabia Saudyjska. Śpiew muezzina i śnieżnobiałe galabije współistnieją tu z klubową muzyką i skromnymi strojami kobiet – zwłaszcza nocą, która bywa jednak krótka, bo bary oraz kluby oficjalnie żyją tylko do trzeciej nad ranem, a drzwi wejściowe ochroniarze przymykają już godzinę wcześniej.

Słyszymy, że to miasto tysięcy baniek. Mieszkają w nich Katarczycy, którzy rzadko wychodzą do świata. Widzimy głównie, jak się przeciskają: w czwartkowy wieczór uliczkami śródmiejskiej dzielnicy Msherieb albo na stadionie podczas meczu ich drużyny – w trakcie drugiej połowy, schodami w dół do wyjścia, aby się wyspać przed zaplanowanym na kolejny poranek wyścigiem wielbłądów.

Czytaj więcej

Doping, udawane kalectwo… Brzydsza strona igrzysk paraolimpijskich

Wielka mistyfikacja

Katar podczas mundialu to kolaż wrażeń, które niełatwo uporządkować, tworząc spójny obraz. Z tyłu głowy kołaczą się pytania: co jest prawdą, a co wielką mistyfikacją, jak opłacone przez organizatorów mundialu grupy zagranicznych kibiców.

Widzieliśmy przecież szaleństwo fanów wspierających Meksyk, Brazylię, Argentynę. Herszt brazylijskich ultrasów, któremu Katarczycy opłacili przelot i hotel, opowiadał, jak wędruje po stadionach, mobilizując do dopingu kibiców z innych krajów, ale jednocześnie z zachwytem opowiada o fanatyzmie Marokańczyków.

Widzimy dopieszczone stadiony oraz ukrytą za ogrodzeniem grupę robotników pochylających się nad pękniętą rurą. Spacerujemy po West Bayu jak po Nowym Jorku i kontemplujemy futurystyczne Lusail, mając jednocześnie w pamięci księżycowy krajobraz Asia Town i przejmujące raporty organizacji zajmujących się prawami człowieka. Pielęgnujemy w pamięci historię wyzysku, śmierci robotników, prześladowań osób LBGTQ+ czy pracujących jako pomoce domowe kobiet narażonych na deportację za stosunki pozamałżeńskie, choć wiele z nich padało raczej ofiarami gwałtów.

Może to wszystko jest na chwilę i na pokaz, a po mundialu zniknie jak fatamorgana. Znów będzie w Dausze słychać tylko młoty oraz dźwigi pracujące w 50-stopniowym upale oraz lament ścigających marzenia robotników, którzy strajkują, bo pośrednik znów nie wypłacił głodowej pensji, a jego prowizja sama się nie spłaci.

Pytamy, obserwujemy oraz dotykamy tej rzeczywistości często z niedowierzaniem, próbując rozsunąć kurtynę i przebić mundialową bańkę w poszukiwaniu odpowiedzi, gdzie Katar zmienił się naprawdę, a gdzie tylko udaje, ale i tak wyjedziemy z kołaczącym się w głowie pytaniem, ile zobaczyliśmy podczas mundialu prawdy, a ile wielkiej mistyfikacji z baśni tysiąca i jednej nocy.

Rahul jest z Nepalu. Każdego dnia z chłopięcym uśmiechem dźwiga walizki gości hotelu i pyta o mundial. Mecze widzi tylko na dużym ekranie w kafejce. Nie pójdzie na stadion, bo bilety drogie, a on część wypłaty wysyła mamie. Dopiero po kilkunastu dniach pokona tremę i zapyta, czy nie ma dla niego pracy w Polsce, bo choć w Katarze jest dobrze, to on marzy o Europie.

Wasimul spaceruje pod stadionem Khalifa. Wie wszystko, zna sytuację brytyjskiej rodziny królewskiej i układ sił w niemieckim parlamencie. Pochodzi z Malediwów, mieszka w Dausze od pięciu lat. Zarobi tutaj więcej niż w domu, ale krępują go lokalne obyczaje, chciałby więcej wolności. Oddałby wiele, gdyby udało mu się znaleźć pracę w Warszawie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi