Tę ciszę, tę pustkę po zmarłym, po tej zawsze niedokończonej księdze trzeba jakoś oswoić. A śpiew jest tu bardzo dobry wentylem. I dla tych, którzy nie mogą sobie poradzić ze stratą, i dla tych, którzy nie wiedzą, jak się zachować w obliczu cierpiącej rodziny. Przy czym chciałbym zaznaczyć, że to nigdy nie jest łatwe. Myślałem kiedyś, że do tego przywyknę. Nie przywykłem. Im jestem starszy, tym trudniej mi się śpiewa na pogrzebach, a nawet spaceruje po cmentarzach. Także z tego powodu, że sam tam w końcu wyląduję. Zdarzają się pogrzeby szczególnie trudne. Nagłe śmierci albo śmierć młodych ludzi. To są bardzo mocne sceny, wymagają krzepy nie tylko śpiewaczej, ale też psychicznej.
Mówiliśmy o twojej babci, ale powinniśmy przywołać jeszcze jedną osobę. To Wincenty Nasiadko z Mątwicy. Jak do niego trafiłeś?
Dosyć wcześnie, bo w czasach licealnych wyjechałem do dużego miasta, zająłem się własnymi kompozycjami, pokazywałem je w różnych sytuacjach estradowych. Gdy miałem 20 lat, odnalazłem śpiewane przez babkę pieśni w antologii baroku polskiego. I to dało mi do myślenia. Miałem już źródło literackie, chciałem dotrzeć do źródła muzycznego. Pojechałem do babki, kazałem sobie śpiewać, a ta mi odmówiła, mówiąc, że na pusto się tych rzeczy nie śpiewa.
Kilka tygodni wcześniej widziałem na jakimś folklorystycznym spędzie śpiewające babeczki z okolic Łomży. Pomyślałem, że pojadę do nich i zapytam o te rzeczy. Ale panie były w sile wieku i chciały śpiewać głównie pieśni frywolne. A ja na to: pokażcie mi, jak to powinno iść po waszemu: „zmarły człowiecze, z tobą się żegnamy”. Nie bardzo wiedziały, jak sobie ze mną poradzić. Wreszcie jedna mówi: „A ja mam tu takiego śpiewającego dziada. Jedziemy do niego”. I rzeczywiście, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy. Z Nowogrodu do Mątwicy. I tam przedstawiono mnie Wincentemu, który nie lubił swojego pięknego imienia i kazał do siebie mówić Jan. Był człowiekiem nader skromnym, bardzo pobożnym, pracowitym. Miał ośmiohektarowe gospodarstwo i mimo że nie wiedział, co to ekologia, prowadził je ekologicznie. Własnymi rękami pielił ziemniaki, nie używał chemii. Był bożym człowiekiem, od początku do końca, we wszystkim.
Jak zareagował na twój przyjazd?
W ogóle nie wiedział, o co mi chodzi. Był nieufny, trochę mnie strofował, rugał. Fukał na mnie. Ale przekonał się do mnie, bo widział mój upór w dążeniu do celu. W ten sposób poza repertuarem babki, czyli w zasadzie jej ojca, dostałem drugi repertuar. Towarzyszyłem Janowi przez osiem lat, do jego śmierci. W pewnym momencie, jako że był coraz słabszy, zaczął się mną w śpiewie podpierać. On inicjował, ja ciągnąłem. Pozwalałem sobie wtedy na eksperymenty, na pewne przesunięcia. I ku mojemu zdumieniu przyłączała się cała wieś. Pewnego razu w czasie pogrzebu Jan nachylił się do mnie i powiedział: „Zdobisz jak moja matka”. Pomyślałem wtedy: „Jest dobrze”.
Po jego śmierci nie przyłączyłem się już do nikogo. Od 30 lat jeżdżę do tych samych wsi. W tej chwili to jest to odprowadzanie starszyzny. Koncentruję się na pieśniach dwóch sąsiadujących ze sobą parafii: drobnoszlacheckiej w Szczepankowie i jedynej kurpiowskiej po południowej stronie Narwi parafii Nowogród.
Jak brzmi śpiewająca zbiorowość?
Jest to doświadczenie, którego nic już potem nie zastąpi. Żadne sytuacje sceniczne, estradowe nie oddają tego, czym jest fenomen śpiewającej polskiej wsi, spontanicznych składów śpiewaczych, gdzie pieśni przekazywane są od pokoleń wyłącznie w tradycji ustnej. To jest tak naturalne jak śpiew ptaków. Każdy ptasi gatunek ma swój rodzaj śpiewu, plemiona, ludzie też mają swój śpiew. Ba, jesteśmy predystynowani do konkretnych gatunków śpiewaczych. Na przykład śpiewaczka kurpiowska śpiewa jak złamana żyletka. To jest nie do podrobienia. Trudne piękno chropawego śpiewu. Jedyny w swoim rodzaju, niezwykły, jakby pęknięty głos. Jedziemy w Lubelskie albo Zamojskie i tamtejsze śpiewaczki mają w głosie miód. Te głosy są słodkie, śliczne w dobrym tego słowa znaczeniu. Żyletka nigdy nie zaśpiewa miodu, a miód nigdy nie będzie żyletką. To są inne języki muzyczne, także na poziomie artykulacji.
Jesteś współtwórcą filmu dokumentalnego „Agonia”. Ten tytuł jest równocześnie diagnozą?
Stan agonalny dotyczy wielu poziomów. Film opowiada o muzyce tradycyjnej, choć sprawa jest szersza. Mianowicie stan muzyki, muzykalności są miarą sił żywotnych danej kultury. Pieśń to uroczysta forma mowy. W niej wyraża się indywidualne i zbiorowe doświadczenie na wielu poziomach. Podstawowe, egzystencjalne, ale też wspólnotowe. To, co dzieje się z muzykalnością Polaków, jest szalenie niepokojące. Porzucamy własny język, nie tylko muzyczny. Porzucamy swój kod kulturowy.
Kluczowa dla każdej społeczności jest wola współtworzenia, praktykowania tego, co nas identyfikuje i odróżnia od ościennych kultur. Nie widzę tego wśród współczesnych Polaków. A muzyka jest tego najbardziej jaskrawym przykładem. Poza kiczowatymi „Sto lat”, „Barką”, „Hej, sokoły” nie mamy pieśni, które moglibyśmy razem zaśpiewać.
Adam Strug – śpiewak i instrumentalista, autor piosenek, kompozytor muzyki teatralnej i filmowej, producent i kurator muzyczny, reżyser i scenarzysta filmów dokumentalnych, dziennikarz radiowy i telewizyjny, popularyzator muzyki tradycyjnej, pomysłodawca zespołu śpiewaczego Monodia Polska, praktykującego pieśni przekazywane w tradycji ustnej Jakub Kukla – dziennikarz Programu Drugiego Polskiego Radia