Adam Strug: Śpiewane pogrzeby to dopiero była gratka

To, co dzieje się z muzykalnością Polaków, jest szalenie niepokojące. Porzucamy własny język, nie tylko muzyczny. Porzucamy swój kod kulturowy. Adam Strug, śpiewak, kompozytor, popularyzator muzyki tradycyjnej

Publikacja: 11.11.2022 17:00

Żadne sytuacje sceniczne, estradowe nie oddają tego, czym jest fenomen śpiewającej polskiej wsi, spo

Żadne sytuacje sceniczne, estradowe nie oddają tego, czym jest fenomen śpiewającej polskiej wsi, spontanicznych składów śpiewaczych, gdzie pieśni przekazywane są od pokoleń wyłącznie w tradycji ustnej

Foto: Stepan Rudik/Forum

Niedawno wyznałeś w mediach społecznościowych, że muzyka pojawiła się w twoim życiu przypadkiem. Biorąc pod uwagę, że od lat utrzymujesz się z jej tworzenia i wykonywania, to stwierdzenie zaskakuje. Kokieteria?

Nie, to nie jest kokieteria. Po prostu życie pisze najlepsze scenariusze. Takie, które spod pióra by nie wyszły. Ukształtowało mnie kilka składowych: przede wszystkim śpiewająca po kościołach starszyzna i to, że funkcjonowałem w orbicie ludzi urodzonych pod koniec XIX wieku, a na pewno przed I wojną światową. Ich repertuar był przekazywany wyłącznie w tradycji ustnej w środowisku analfabetów i półanalfabetów – żywa muzyczna skamielina z nadreprezentacją wątków barokowych. Zapisano mnie do szkoły muzycznej, gdy miałem sześć lat. Nikt nie pytał mnie o zdanie. Ale szkoła muzyczna była, jak to się dziś mówi, traumą mojego dzieciństwa.

Nie ciągnęło cię do muzycznej edukacji?

A skąd! Nienawidziłem tego serdecznie i użycie słowa nienawiść nie jest tu nadużyciem. Dyktanda muzyczne były moim przekleństwem. Nie byłem w stanie się skupić: niezdiagnozowane ADHD, dysgrafia, dysleksja, wszystko naraz. Do tego ten koszmarny gmach szkolny – wszystko było straszne. W konsekwencji, gdy tylko było to możliwe, poinformowałem w domu rodzinnym, że rezygnuję ze szkoły muzycznej. Skorzystałem z dłuższej nieobecności ojca. Gdy wrócił, bardzo mu się mój pomysł nie spodobał. Zostałem zapisany na lekcje prywatne, które po roku, na szczęście, też się skończyły. I na tym moja formalna edukacja muzyczna się zakończyła. Ale im dalej było od szkoły muzycznej, tym bliżej było mi do muzyki.

Muzyka płynąca z radia miała na ciebie jakiś wpływ?

Radio odkryłem dość wcześnie. W Programie 1 PR była audycja „Z malowanej skrzyni” – wspaniała muzyka. Wtedy tego oczywiście nie werbalizowałem, nie byłem w stanie tego nazwać, ale robiło to na mnie ogromne wrażenie. Skrzypce solo, skrzypce–bębenek, skrzypce–basetla–bębenek. Najprostsza, piękna słoneczna nuta. Pozornie prosta, a w gruncie rzeczy niezwykle skomplikowana, kunsztowna, najbardziej reprezentatywna dla instrumentalnej polskiej muzyki tradycyjnej dyscyplina.

Czytaj więcej

Wielowiekowe opowieści Struga

Zauważyłem też, że gdy odpowiednio skonfigurować fale radiowe, można było u nas słuchać – zagłuszanej po drodze przez rumuńską i bułgarską – radiofonii tureckiej. Chodziłem po domu, szukając miejsca. Wymagało to pewnej gimnastyki: czasem lepiej było słychać na szafie, innym razem przy drzwiach wejściowych. Jak wiadomo, muzyka turecka jest zlepkiem muzyk z krajów, które Turcy podbili. Oni sami tak to zresztą nazywają, mówiąc o swojej muzyce jako o „muzyce najeźdźców”. I te wschodnie harmonie robiły na mnie ogromne wrażenie. To było wspaniałe.

Ale musimy wrócić jeszcze na chwilę do Kościoła. Były tam jakoby dwa muzyczne światy. Z jednej strony świat muzyki kształconej, organowej, ustawionej emisji wokalnej, jak na mój gust, dosyć po niemiecku. A z drugiej śpiew ludu. Oczywiście, ten ostatni był mi bliższy. Rozśpiewany Kościół. W grupie rówieśniczej wyróżniało mnie właściwie tylko to, że gdy usłyszałem te rzeczy, to już za nimi chodziłem. Z pamięci śpiewałem wszystkie nabożne pieśni, ze wskazaniem na pogrzebowe, co budziło pewien niepokój w domu rodzinnym.

Po co młodemu chłopakowi radio i muzyka płynąca z odbiornika, skoro żył w świecie, w którym się śpiewało? Bo to przecież była jeszcze rozśpiewana rzeczywistość.

Tak, ale nie było w tym świecie półanalfabetów przekazu innych wymiarów – nie chcę używać określenia kultury wysokiej, bo uważam, że to rozróżnienie jest szkodliwe i nie służy właściwej ocenie – ale nie było m.in. tych wschodnich, a w szczególności bliskowschodnich harmonii, które mnie po prostu doprowadzały do ekstazy. Oczywiście, nie wiem, dlaczego tak było, ale tak właśnie to działało.

Zostańmy jeszcze chwilę w świecie dzieciństwa. Jaki on był?

Komunizm w najbrzydszym możliwym wydaniu. Totalny kontrast: z jednej strony przekaz domowy, jednoznacznie antykomunistyczny, beż żadnych wątpliwości, bez cieniowania. A z drugiej strony szkoła z silną indoktrynacją wprost marksistowską, z Leninem na korytarzu szkolnym. Byłem na początku szkoły podstawowej wzorowym uczniem i robiono nam zdjęcia pod tym Leninem ze świadectwami z paskiem. Były też lekcje muzyki, na których śpiewaliśmy hymn Związku Radzieckiego albo pieśń o patronie szkoły Karolu Świerczewskim. To naprawdę było upiorne. Ze szkoły wracałem do ultrakatolickiego przekazu domowego, do praktyk ludowego katolicyzmu polskiego. Ze wspaniałą muzyką, pięknymi obrzędami. Kościół był jedynym miejscem, gdzie cywilizacyjnie coś się działo.

Oczywiście, na północnowschodnim Mazowszu jest przepiękna przyroda, to też był rodzaj ucieczki. Fascynowały mnie te krajobrazy, wolno płynące rzeki, wieś pod lasem, jej zapachy, które mam zresztą do dziś w pamięci. Odtwarzam je z radością, czasem same bezwiednie się odtwarzają, gdy piszę lub komponuję.

To brzmi trochę tak, jakby literatura, muzyka i natura były formą ucieczki. To było szukanie innego świata?

Nie wiem, czy to była ucieczka. Ja tego wtedy tak nie definiowałem. Na pewno dostrzegałem tę brzydotę, tę namacalną realną brzydotę komunizmu, który dewastował ostatnie ślady przedrewolucyjnego świata.

Parasz się różnymi rodzajami muzyki. Jakie miejsce zajmuje w tym wachlarzu ta tradycyjna?

No cóż, miałem fart, ponieważ babka śpiewała pieśni tradycyjne. Głównie religijne. A że pochodziła z wioski drobnoszlacheckiej i repertuar miała po swoim urodzonym w latach 80. XIX wieku ojcu, były to śpiewane opowieści hagiograficzne, pieśni przygodne, też, powiedzmy, koheletyczne wiersze sarmackie. Do tej pory nie doszedłem, kim są niektórzy autorzy, ale odnalazłem tam Kochanowskiego, Żabczyca, Naborowskiego, Bolesławiusza, Krasickiego. Wspaniała literatura. Oczywiście, babka nie miała pojęcia o ich istnieniu. Więc był to bardzo dawny przekaz muzyczny, piękny, z innym strojeniem, manierami wykonawczymi, innym od naszego, wewnętrznym czasem tej muzyki – znacznie wolniejszym. Wolno znaczyło pobożnie. Z drugiej strony piękna polszczyzna. W śpiewniku, z którego korzystano w tamtych stronach, mieliśmy kwiat renesansowej i barokowej literatury polskiej. Te wiersze nie były oczywiście podpisane. Wprzęgano owe strofy w służbę Kościołowi i nikogo nie zajmowały kwestie autorstwa. Ba, jedzie, dajmy na to Kochanowski, a sto lat później jakiś pobożny jezuita dopisuje mu zwrotki dydaktyczne. Podobnie robiono z pozostałymi.

Powiedziałeś, że babcia śpiewała. Jak ta muzyka funkcjonowała wtedy na co dzień?

W życiu jednostek i zbiorowości śpiew był obecny cały czas. Na przykład podczas prac domowych. Wtedy jeszcze kuchnię prowadziło się w tradycyjny sposób, czyli każda rzecz była niezwykle czasochłonna, począwszy od robienia własnego domowego makaronu po mielenie maku – wszystkie czynności były okraszone śpiewem babci. A ja jako dziecko śpiewałem razem z nią. Dziecko chłonie. To tak, jak z wczesną nauką języka obcego. Rejestrowałem wszystko bardzo szybko i chętnie. Babcia miała 16 wnucząt, ale tylko ja się wówczas załapałem. To nie jest, broń Boże, zarzut do pozostałych. Po prostu tak wyszło. Mam ten rodzaj pamięci, że co usłyszę, to pamiętam.

Ale był też wymiar zbiorowy. Towarzystwo wokół było dość wiekowe, więc co chwila ktoś umierał i wtedy lądowaliśmy na pogrzebach. Myślę, że nie przesadzę, jeżeli powiem, że przynajmniej raz lub dwa razy w miesiącu trafialiśmy na śpiewane pogrzeby. I to dopiero była gratka. Nie spotykało się to ze zrozumieniem najbliższych, bo byłem jeszcze dzieciakiem, a śpiew zaczynał się o 19 i kończył koło 22, w zależności od tego, czy pogrzeb był zakrapiany, czy nie. Jak popili mocniej, to ciągnęli dłużej. Ta muzyka robiła na mnie ogromne wrażenie. Także melorecytowane formy, śpiewane różańce, mnóstwo modlitw, które się zatraciły, koronki i inne dziś już w Kościele nieobecne pieśni – wszystkie w całości śpiewano z pamięci lub z tak zwanych zeszytów. Z zeszytów korzystali ci, którzy umieli czytać. Ale w najstarszym pokoleniu, ludzi urodzonych pod koniec XIX wieku, nie było to częste.

Jak wyglądał śpiewany pogrzeb?

Każda wieś miała własny ryt muzyczny i praktyki funeralne. W moich stronach po śmierci domownika jeden z członków rodziny obchodził wszystkie obejścia ze smutną informacją. Wieczorem wieś się schodziła i śpiewano. Zazwyczaj, jeśli stan zwłok na to pozwalał, były to dwa wieczory. Wreszcie trzeciego dnia przy krzyżu na rozstajnych drogach dochodziło do pożegnania mieszkańców wsi ze zmarłym. Pytano zgromadzonych, czy przebaczyli mu już wszystko i czy może w spokoju odejść. Stamtąd wszyscy ruszali na cmentarz, to było około 2,5 kilometra. W drodze śpiewane były psalmy pokutne. Oczywiście, to ewoluowało, bo kiedy ceny skupu poszły w górę, chłopi zaczęli kupować żuki, nyski czy inne pokraczne pojazdy i całość bardzo zbrzydła. Jednak karawan konny to karawan konny. Nawet zwykła furmanka miała swój urok. A więc ze śpiewem na ustach odprowadzano delikwenta na cmentarz, tam śpiewano kolejne pieśni. Ale to jeszcze nie koniec, bo przecież po powrocie odmawiano różaniec za zmarłego. Prześpiewajcie sobie trzy części różańca – to trwało do dwóch godzin, jeśli śpiewali po katolicku, czyli powoli. Dopiero potem była stypa. Stypa rozmiarów wesela. Mnóstwo ludzi, wódka, jedzenie, bito świnię, cielaki, gęsi, kaczki. To było poważne przedsięwzięcie logistyczne.

Bo śmierć była ważnym momentem w życiu społeczności?

Tak. Trzeba było pożegnać godnie zmarłego, a i on sam jeszcze za życia zabiegał o to, by go pochować godnie.

Czytaj więcej

Inteligencja wybrała wieś

Utarło się, że z Adamem Strugiem rozmawia się albo w czasie Wielkiego Postu, albo w okolicach 1 listopada. To wynika z faktu, że najwięcej pieśni, które się zachowały i które wykonujesz, dotyczy właśnie tematyki pasyjnej albo żałobnej?

Jeżeli chodzi o proporcje, to więcej jest chyba pieśni wielkopostnych. Na pewno jest tak wśród łacinników. U Rusinów, prawosławnych i unitów mamy z kolei najwięcej pieśni bożonarodzeniowych. Niemniej nie stosowano nominalizmu, że trzeba w danym okresie liturgicznym śpiewać wyłącznie przynależne mu pieśni. O doborze repertuaru decydowała muzykalność i pobożność tego, kto prowadził śpiewy. W sytuacjach okołopogrzebowych używano różnych pieśni – poza zadusznymi, także wielkopostnych i hagiograficznych. W zeszycie z pieśniami pogrzebowymi w okolicach Wysokiego Mazowieckiego, dokładnie we wsi Kruszewo w parafii Sokoły, znalazłem „Idzie żołnierz borem, lasem”, która jako żywo pieśnią pogrzebową nie jest. Mimo to jedna z najstarszych polskich pieśni rekruckich została tam potraktowana po prostu jako pogrzebowa.

Ty jesteś kojarzony najmocniej właśnie z muzyką pogrzebową. Dlatego że jest ci ona najbliższa?

Nie, tak wyszło. Jak to się stało, do końca nie wiem. Po prostu kocham tę muzykę. Liceum i studia robiłem w Warszawie i w pewnym momencie poszła fama, że jest facet, który śpiewa pogrzeby – od śpiewanych nocek po pochówek. To trochę mnie sprofilowało zawodowo, a marketingowo jest dość ryzykowne. W konsekwencji jako śpiewak pogrzebowy ląduję do dzisiaj w różnych powiedzmy stylistykach – i na pogrzebach gminnych, i wypasionych warszawskich VIP-owskich. Od Sasa do Lasa. Przed robotą sprawdzam preferencje światopoglądowe zmarłego i rodziny, by nie epatować żałobników niechcianymi przez nich treściami. Tak się składa, że w repertuarze barokowym mamy pieśni odpowiadające tamtej wrażliwości, ale bez bezpośrednich odniesień do Boga. Pole repertuarowego manewru jest zatem szerokie.

Komu taki śpiew jest dziś potrzebny?

Jako stosunkowo młody człowiek miałem taką sytuację: z powodu różnych okoliczności na moją głowę spadł pogrzeb w rodzinie. Od tego wydarzenia minęło ćwierć wieku, ale pamiętam, że wykonywałem wszystko w rytm jakiegoś odwiecznego mechanizmu. Z zasłanianiem luster, zatrzymywaniem zegarów, ba, odwracaniem krzeseł. Robiłem to bezwiednie, można, oczywiście, powiedzieć, że to jakiś element magiczny. Nie wnikam w to. Niemniej wszystko zrobiłem tak, jak zawsze było robione, niekoniecznie rozumiejąc, co za tym stoi.

Tę ciszę, tę pustkę po zmarłym, po tej zawsze niedokończonej księdze trzeba jakoś oswoić. A śpiew jest tu bardzo dobry wentylem. I dla tych, którzy nie mogą sobie poradzić ze stratą, i dla tych, którzy nie wiedzą, jak się zachować w obliczu cierpiącej rodziny. Przy czym chciałbym zaznaczyć, że to nigdy nie jest łatwe. Myślałem kiedyś, że do tego przywyknę. Nie przywykłem. Im jestem starszy, tym trudniej mi się śpiewa na pogrzebach, a nawet spaceruje po cmentarzach. Także z tego powodu, że sam tam w końcu wyląduję. Zdarzają się pogrzeby szczególnie trudne. Nagłe śmierci albo śmierć młodych ludzi. To są bardzo mocne sceny, wymagają krzepy nie tylko śpiewaczej, ale też psychicznej.

Mówiliśmy o twojej babci, ale powinniśmy przywołać jeszcze jedną osobę. To Wincenty Nasiadko z Mątwicy. Jak do niego trafiłeś?

Dosyć wcześnie, bo w czasach licealnych wyjechałem do dużego miasta, zająłem się własnymi kompozycjami, pokazywałem je w różnych sytuacjach estradowych. Gdy miałem 20 lat, odnalazłem śpiewane przez babkę pieśni w antologii baroku polskiego. I to dało mi do myślenia. Miałem już źródło literackie, chciałem dotrzeć do źródła muzycznego. Pojechałem do babki, kazałem sobie śpiewać, a ta mi odmówiła, mówiąc, że na pusto się tych rzeczy nie śpiewa.

Kilka tygodni wcześniej widziałem na jakimś folklorystycznym spędzie śpiewające babeczki z okolic Łomży. Pomyślałem, że pojadę do nich i zapytam o te rzeczy. Ale panie były w sile wieku i chciały śpiewać głównie pieśni frywolne. A ja na to: pokażcie mi, jak to powinno iść po waszemu: „zmarły człowiecze, z tobą się żegnamy”. Nie bardzo wiedziały, jak sobie ze mną poradzić. Wreszcie jedna mówi: „A ja mam tu takiego śpiewającego dziada. Jedziemy do niego”. I rzeczywiście, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy. Z Nowogrodu do Mątwicy. I tam przedstawiono mnie Wincentemu, który nie lubił swojego pięknego imienia i kazał do siebie mówić Jan. Był człowiekiem nader skromnym, bardzo pobożnym, pracowitym. Miał ośmiohektarowe gospodarstwo i mimo że nie wiedział, co to ekologia, prowadził je ekologicznie. Własnymi rękami pielił ziemniaki, nie używał chemii. Był bożym człowiekiem, od początku do końca, we wszystkim.

Jak zareagował na twój przyjazd?

W ogóle nie wiedział, o co mi chodzi. Był nieufny, trochę mnie strofował, rugał. Fukał na mnie. Ale przekonał się do mnie, bo widział mój upór w dążeniu do celu. W ten sposób poza repertuarem babki, czyli w zasadzie jej ojca, dostałem drugi repertuar. Towarzyszyłem Janowi przez osiem lat, do jego śmierci. W pewnym momencie, jako że był coraz słabszy, zaczął się mną w śpiewie podpierać. On inicjował, ja ciągnąłem. Pozwalałem sobie wtedy na eksperymenty, na pewne przesunięcia. I ku mojemu zdumieniu przyłączała się cała wieś. Pewnego razu w czasie pogrzebu Jan nachylił się do mnie i powiedział: „Zdobisz jak moja matka”. Pomyślałem wtedy: „Jest dobrze”.

Po jego śmierci nie przyłączyłem się już do nikogo. Od 30 lat jeżdżę do tych samych wsi. W tej chwili to jest to odprowadzanie starszyzny. Koncentruję się na pieśniach dwóch sąsiadujących ze sobą parafii: drobnoszlacheckiej w Szczepankowie i jedynej kurpiowskiej po południowej stronie Narwi parafii Nowogród.

Jak brzmi śpiewająca zbiorowość?

Jest to doświadczenie, którego nic już potem nie zastąpi. Żadne sytuacje sceniczne, estradowe nie oddają tego, czym jest fenomen śpiewającej polskiej wsi, spontanicznych składów śpiewaczych, gdzie pieśni przekazywane są od pokoleń wyłącznie w tradycji ustnej. To jest tak naturalne jak śpiew ptaków. Każdy ptasi gatunek ma swój rodzaj śpiewu, plemiona, ludzie też mają swój śpiew. Ba, jesteśmy predystynowani do konkretnych gatunków śpiewaczych. Na przykład śpiewaczka kurpiowska śpiewa jak złamana żyletka. To jest nie do podrobienia. Trudne piękno chropawego śpiewu. Jedyny w swoim rodzaju, niezwykły, jakby pęknięty głos. Jedziemy w Lubelskie albo Zamojskie i tamtejsze śpiewaczki mają w głosie miód. Te głosy są słodkie, śliczne w dobrym tego słowa znaczeniu. Żyletka nigdy nie zaśpiewa miodu, a miód nigdy nie będzie żyletką. To są inne języki muzyczne, także na poziomie artykulacji.

Jesteś współtwórcą filmu dokumentalnego „Agonia”. Ten tytuł jest równocześnie diagnozą?

Stan agonalny dotyczy wielu poziomów. Film opowiada o muzyce tradycyjnej, choć sprawa jest szersza. Mianowicie stan muzyki, muzykalności są miarą sił żywotnych danej kultury. Pieśń to uroczysta forma mowy. W niej wyraża się indywidualne i zbiorowe doświadczenie na wielu poziomach. Podstawowe, egzystencjalne, ale też wspólnotowe. To, co dzieje się z muzykalnością Polaków, jest szalenie niepokojące. Porzucamy własny język, nie tylko muzyczny. Porzucamy swój kod kulturowy.

Kluczowa dla każdej społeczności jest wola współtworzenia, praktykowania tego, co nas identyfikuje i odróżnia od ościennych kultur. Nie widzę tego wśród współczesnych Polaków. A muzyka jest tego najbardziej jaskrawym przykładem. Poza kiczowatymi „Sto lat”, „Barką”, „Hej, sokoły” nie mamy pieśni, które moglibyśmy razem zaśpiewać.

Adam Strug – śpiewak i instrumentalista, autor piosenek, kompozytor muzyki teatralnej i filmowej, producent i kurator muzyczny, reżyser i scenarzysta filmów dokumentalnych, dziennikarz radiowy i telewizyjny, popularyzator muzyki tradycyjnej, pomysłodawca zespołu śpiewaczego Monodia Polska, praktykującego pieśni przekazywane w tradycji ustnej Jakub Kukla – dziennikarz Programu Drugiego Polskiego Radia

Niedawno wyznałeś w mediach społecznościowych, że muzyka pojawiła się w twoim życiu przypadkiem. Biorąc pod uwagę, że od lat utrzymujesz się z jej tworzenia i wykonywania, to stwierdzenie zaskakuje. Kokieteria?

Nie, to nie jest kokieteria. Po prostu życie pisze najlepsze scenariusze. Takie, które spod pióra by nie wyszły. Ukształtowało mnie kilka składowych: przede wszystkim śpiewająca po kościołach starszyzna i to, że funkcjonowałem w orbicie ludzi urodzonych pod koniec XIX wieku, a na pewno przed I wojną światową. Ich repertuar był przekazywany wyłącznie w tradycji ustnej w środowisku analfabetów i półanalfabetów – żywa muzyczna skamielina z nadreprezentacją wątków barokowych. Zapisano mnie do szkoły muzycznej, gdy miałem sześć lat. Nikt nie pytał mnie o zdanie. Ale szkoła muzyczna była, jak to się dziś mówi, traumą mojego dzieciństwa.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi