Korea jest obecna na agendzie polskiej i światowej w ostatnich dniach bardzo często. W ubiegłą środę newsem było wystrzelenie przez reżim Kima kilkunastu rakiet, które niebezpiecznie zbliżyły się do celów (na szczęście morskich) Korei Południowej. Mimo że większego zagrożenia nie było, syreny zawyły w wielu miastach Południa. A kiedy wyją, bez względu na to, czy jest to reakcja na realny atak, czy tylko na prężenie muskułów lidera Północy, 50 milionów mieszkańców musi mieć się na baczności. Pilnować procedur ewakuacyjnych, schodzić do metra czy do schronów.
To powoduje, że mieszkańcy Seulu i okolic wciąż żyją pod wulkanem. W cieniu grozy zagłady. O ile bowiem zagrożenie rakietami Kima amerykańskich Alaski czy Kalifornii jest niewielkie, o tyle – przynajmniej w sensie technicznym – uruchomienie potencjału nuklearnego Pjongjangu wobec seulskiej megalopolis jest całkiem realne.
Czytaj więcej
Czy wojna i pandemia zablokują konieczne zmiany, czy też spełnią rolę akceleratora, przyspieszą naszą zieloną perspektywę?
Dlatego jednym z pierwszych haseł koreańskiej demokracji jest społeczna dyscyplina i rozwaga, pilnowanie reguł i ostrożność. Ale i te często zawodzą, jak choćby ostatnio, podczas świętowania Halloween w stołecznym Itaewon, gdzie w wyniku paniki zginęło ponad 150 osób. Wyobraźnia świętowania nie udźwignęła skali zgromadzenia, ale część winy ponosi również policja, która skupiła się tego dnia na ochronie protestów politycznych w nieodległej części miasta. Po wiecach świetnie zorganizowane jednostki czuły się zwolnione z obowiązku i wróciły do koszar. Dopiero po kilku godzinach, kiedy pojęto skalę tragedii, przyszła refleksja, że w 20-milionowym mieście każde zgromadzenie może przybrać gigantyczne wymiary i należy je zabezpieczać zawczasu. Nie pomyślano o tym z wyprzedzeniem, polityka – co normalne nie tylko pod tą szerokością geograficzną – przysłoniła wszystkie inne sprawy. Efekt? Tragedia, jakiej nie było od lat, żałoba narodowa i kondolencje z całego świata. I co najtragiczniejsze, bezsensowna śmierć ponad setki w większości młodych ludzi, którzy osierocili swoich przyjaciół, rodziny, cały kraj.
Ale Korea to nie tylko strach przed Północą, przeludnione miasta i megatechnologia. To konfucjańska dyscyplina i niebywała, nawet jak na Azję, pracowitość. W koreańskich firmach wyjście z biura przed dwunastą godziną pracy uznaje się za despekt wobec szefa. Tradycyjne jest też wychodzenie po pracy z biur całą grupą, by zjeść razem kolację i wypić kilka butelek lokalnej lekkiej wódki, czyli soju. Ten obyczaj wspólnotowości pracy jest wręcz obsesyjny. Potrafi dewastować psychikę, wpychać w depresję, odzierać z prywatności. Koreańczyk głównie pracuje. W domu z rodziną bywa okazjonalnie.