Składanie samochodów. Teraz hobby, w przyszłości fach?

– Jeśli jest okazja, by kupić samochód w dobrej cenie, nie wybrzydzam i biorę – mówi Artur, sprzedawca kolekcjonerskich aut, sam również kolekcjoner. – Potrzymam rok, zawsze coś się znajdzie do zrobienia, trochę się nim pobawię, pojeżdżę. Co trzeba, naprawię, w międzyczasie auto trochę zyska na wartości. I sprzedam dalej.

Publikacja: 14.10.2022 17:00

Grzegorz Świniarski ma w warsztacie dwa klasyczne brytyjskie Mini. Czerwonym, który obecnie stoi roz

Grzegorz Świniarski ma w warsztacie dwa klasyczne brytyjskie Mini. Czerwonym, który obecnie stoi rozebrany w garażu, był w 2015 r. na rajdzie po Europie i Azji. Zajechał aż do Mongolii, ale wrócił w opłakanym stanie

Foto: Robert Gardziński

Ojciec i syn. Jeden dom, dwa garaże, trzy samochody w kolekcji. Dariusza i Grzegorza Świniarskich poza więzami rodzinnymi łączy pasja do „miniaków”, brytyjskich samochodów produkowanych od połowy do końca zeszłego wieku, w popkulturze znanych jako „auto Jasia Fasoli”.

Najstarszy z posiadanych przez nich egzemplarzy jest prawie równolatkiem Dariusza i został wyprodukowany w 1965 roku. Aktualnie tkwi rozpostarty na podnośniku w jednym z garaży i jest trzecim, przy którym nabierają wprawy – metodą prób i błędów uczą się, co, jak i kiedy w danym aucie odnowić lub wymienić. Przy okazji szlifują coraz rzadszą dziś umiejętność: złożenie od podstaw własnego auta.

Tak postrzega to również Artur Rogowski z Ełku, kolejny kolekcjoner „miniaków”. – Większość tych samochodów jest jak budowle z klocków lego. Każdy właściciel dodaje coś swojego i jest tak duży wybór akcesoriów, że nie ma dwóch identycznych egzemplarzy.

Kingę Wawro z Rzeszowa zabytkowe auta oczarowały na stażu w firmie zajmującej się renowacją oldsmobili. Pracowała tam między innymi przy samochodzie Pabla Picassa. – W nowych samochodach podpinasz się pod komputer i już wszystko wiadomo. W starych trzeba po kolei wszystko sprawdzać, żeby dojść do przyczyny usterki. To jest właśnie fajne, że nic nie jest oklepane, nie działa się z automatu, przy każdym aucie uczysz się czegoś nowego.

Czytaj więcej

Polsko-ukraińska miłość ponad granicami

Wymarzony „miniak”

Dariuszowi Świniarskiemu własny mini marzył się od najmłodszych lat, odkąd zobaczył go w „Młodym Techniku”. – To było czasopismo techniczne dla młodzieży, czytałem je regularnie, trochę już interesowałem się motoryzacją. W jednym z numerów był właśnie artykuł o mini, ze zdjęciami i opisem konstrukcji, w tym budowy silnika. Spodobało mi się, że zastosowano w nim innowacyjne rozwiązania, że powstał taki mały samochód, a tak pojemny.

Sen o własnym egzemplarzu zrealizował parę dekad później, z niemal już dorosłym synem. – Zrobiłem prawo jazdy w wieku siedemnastu lat, na osiemnastkę tata chciał mi sprezentować samochód, padło na jego wymarzonego od dzieciństwa „miniaka” – opowiada Grzegorz. Wcześniej do motoryzacji podchodził raczej ot tak, auta na ulicach jeździły, pewnie fajnie byłoby mieć coś swojego. – Ale nie przyszło mi do głowy, że mógłbym mieć stary samochód i samemu się nim zajmować – przyznaje. – Denerwowało mnie, że ten samochód ciągle się psuł, jeszcze wtedy w ogóle mi się to nie podobało. Ale później poznałem w Mini Klub Polska mnóstwo fajnych znajomych, w podobnym wieku, z podobnymi zainteresowaniami, złapałem od nich mocniejsze zainteresowanie, w końcu sam zacząłem grzebać przy autach. I tak już zostało.

Grzebać trzeba, a przynajmniej warto się nauczyć i złapać do tego jakąś smykałkę, bo mini, z racji wieku, wymagają sporo troski. – Najmłodsze egzemplarze liczą ponad 20 lat, bo produkcja zakończyła się w 2001 roku. A są też przecież znacznie starsze samochody, mówimy przecież o konstrukcji sprzed grubo ponad pół wieku – przypomina. I jeszcze podkreśla: – Jeżeli samochód jest w stanie po 70 latach dalej sprawnie jeździć, nawet codziennie, uważam to za genialne w swej prostocie.

O tę prostotę trzeba jednak dbać. Najlepiej własnymi rękoma. Grzegorz i Dariusz od 20 lat podejmują to wyzwanie wspólnie, a gdy pytam o efekty, zgodnie śmieją się i tłumaczą wymijająco. – Trzeba by sąsiadów zapytać, jak nam się układa ta współpraca – mówią jeden przez drugiego. Przyznają jednocześnie, że „robotę na darmo” trzeba umieć wkalkulować w koszta. – Nieraz siedziało się dwa dni nad czymś, co okazało się niewypałem – mówi Grzegorz, a jego tata dodaje: – Albo jak nie możemy się dogadać, to każdy robi po kolei swoje i później wybieramy, która wersja bardziej nam odpowiada.

Ponad 20-letnie doświadczenie w branży ma Artur Rogowski, właściciel sklepu English Cars, założyciel Mini Klub Polska i jeden z pierwszych w kraju kolekcjonerów brytyjskich klasycznych Mini. Historia pasji Artura zaczyna się w dzieciństwie, od zabawy resorakami, rozkręcania ich na części i asystowania ojcu z latarką w garażu. Nie wyrósł z tej pasji, w wieku nastoletnim przerodziła się ona w poważniejsze zainteresowanie, stąd jako kierunek kształcenia wybrał mechanikę samochodową. – Najpierw zawodówkę, bo nie było innej szkoły w tym kierunku w okolicy, później skończyłem też technikum. A studia, z finansów i rachunkowości, ukończyłem w wieku 40 lat – śmieje się Adam. Przydaje mu się to na co dzień w pracy, od 2007 roku dostarcza bowiem części do brytyjskich aut, specjalizuje się w Mini, Jaguarach, MG, Triumph. – Klienci są z całej Polski, ale też najbliższej zagranicy, głównie z Litwy, Łotwy i Czech. A czasami wysyłam dalej, nawet do Hiszpanii.

Sam jest kolekcjonerem, choć zapiera się, że to zbyt szumnie powiedziane. – Mam po prostu kilka egzemplarzy samochodów konkretnej marki, więc chyba jestem raczej zbieraczem – śmieje się Artur. „Grzebaczem” również, bo w swoich autach wszystkie naprawy i modyfikacje wykonuje własnymi rękami, od pierwszego modelu, z 1970 roku, który nabył ponad 20 lat temu i naprawiał pod domem. – Z czasem problemy natury technicznej, potrzeba wiedzy i integracji skłoniła mnie do założenia strony internetowej, która skupia miłośników tej marki. Dlatego też w 2000 roku założyłem klub Mini, który funkcjonuje do dziś.

Na przestrzeni dwóch dekad stan warsztatu Artura Rogowskiego stale się zmieniał – i może się zmienić z dnia na dzień. – Jeśli jest okazja, by kupić samochód w dobrej cenie, nie wybrzydzam i biorę. Potrzymam rok, zawsze coś się znajdzie do zrobienia, trochę się nim pobawię, pojeżdżę. Co trzeba, naprawię, w międzyczasie auto trochę zyska na wartości. I sprzedam dalej – wyjaśnia. Jak opowiada, raczej dąży do odtworzenia oryginału, niż realizuje własną inwencję twórczą. – Jedni kolekcjonerzy przerabiają samochody wedle własnego gustu, robią je „pod siebie”, innych interesuje przywrócenie w możliwie największym stopniu stanu fabrycznego. Ja należę raczej do tej drugiej grupy, bo mam świadomość, że to, co podoba się mnie, nie musi podobać się komuś innemu. A spersonalizowane pod własny gust auto to jednak spore ryzyko przy odsprzedaży.

Dajcie jej dzień, dwa

Kinga Wawro ma 23 lata i pracuje w firmie zajmującej się importem samochodów ze Stanów Zjednoczonych dla klientów indywidualnych. Do raczej męskiego świata motoryzacji ciągnęło ją od małego, lalki odrzucała w kąt, chętnie przygarniała za to samochody, lubiła kopać w piłkę i łazić po drzewach. Trzymała się z chłopakami, bo dziewczyny ją odrzuciły. Doprowadzały ją do bezsenności, depresji, nerwicy, autoagresji. – Do tej pory mam blizny na nogach po tym, jak się cięłam. To było głupie, wiem. Jakbym mogła cofnąć czas, w życiu bym tego nie zrobiła.

Powodem prześladowań rówieśników był brak prawego przedramienia (wada wrodzona), choć jej samej w codziennym życiu zupełnie to nie przeszkadzało. No prawie, raz tylko wychowawca z technikum usłyszał w firmie, w której Kinga miała odbyć staż: „kogo nam pan tu przysłał, przecież to dziewczyna!”. Artur Tutka: – Mówię im, „wiem, przecież to moja uczennica”. A oni dalej: „ale ona nie ma ręki”. Odpowiedziałem tylko: „dajcie jej dzień, dwa”. I rzeczywiście, za dwa dni dzwonią, że wszyscy są w szoku, bo ona u nich cuda wyczynia.

Za drugim razem to Kinga musiała schować dumę w kieszeń, gdy trzeba było na stażu w Abcar Oldtimer odpiąć wydech w jaguarze i potrzebna okazała się druga ręka („pomógł kolega, i tyle”). Nie spełniła się więc przepowiednia orzeczniczki z komisji, która parę lat wcześniej zdegradowała jej stopień niepełnosprawności ze „znacznego” do „umiarkowanego”. Kinga wyszła z niej z wpisem w dokumentacji, że ma sobie „znaleźć pracę, przy której wystarczy jedna ręka”, i dudniącymi w głowie słowami lekarki: „chcesz zostać mechanikiem samochodowym? To sobie wyobraź, że pracodawca będzie miał do wyboru między tobą a osobą normalną. Jak myślisz, kogo wybierze?”.

Uparła się jednak, dlatego skończyła technikum w klasie z kierunkiem pojazdy samochodowe w zespole szkół technicznych i ogólnokształcących, a dziś studiuje inżynierię środków transportu i planuje uzyskać uprawnienia jako rzeczoznawca techniki motoryzacyjnej i ruchu drogowego. O ile znajdzie czas, bo na brak zajęć nie narzeka. – Wychodzę z mieszkania o ósmej rano, wracam po dziewiątej wieczorem. Ale lubię takie życie, nuda nie wchodzi w grę – zapewnia. Cierpi nieco na tym jej samochodowa pasja, bo do garażu ma 50 km w jedną stronę, więc „nie jest już tak kolorowo”. – Zazwyczaj całe weekendy poświęcam na dłubanie, ale i tak mi mało. Nieraz ciągnie mnie tam bardzo, ale jednak przeglądanie ofert licytacji dla klientów wygrywa.

Czytaj więcej

Własny ser, lokalny rolnik, czyli prosperity jak na Zachodzie

Metoda prób i błędów

Wielu kolekcjonerów przy swoich samochodach dłubie własnymi rękami. Dostępne są w internecie filmy instruktażowe, przydają się też książki ze szczegółowym opisem konstrukcji, jednak trzeba mieć tu dobre rozeznanie, bo niektóre wydania zawierają błędy techniczne i merytoryczne, zdarzają się wśród nich także kluczowe. – Tę wiedzę zdobywa się od kolegów, którzy już to przerabiali, albo samemu na własnych błędach. A zazwyczaj wygląda to tak, że oznacza się każdą śrubkę i element, który się wykręciło, robi zdjęcia, opisuje, później wkłada na miejsce – opowiada Grzegorz Świniarski.

To właśnie metoda prób i błędów rządzi w garażach kolekcjonerów i mechaników pasjonatów. – Na zlotach czy spotkaniach siadamy przy piwie i opowiadamy, kto co ostatnio zepsuł, nabroił albo naprawił. Wiele można się z tego nauczyć, dużo cennych informacji jest na forach i rozchodzi się pocztą pantoflową. Ale chyba i tak najwięcej wyciąga się z własnej pracy, kiedy coś się złożyło i obserwujemy, jak to działa – potwierdza Artur Rogowski.

Na dowód tego Grzegorz Świniarski prezentuje kolejne swoje samochody. Czerwony, co stoi rozebrany w garażu, w 2015 roku był na rajdzie po Europie i Azji. Zajechał aż do Mongolii, ale wrócił w opłakanym stanie. Z kolei żółty mini, obecnie najbardziej „na chodzie”, został przystosowany do jazdy sportowej i od czasu do czasu Grzegorz ściga się nim na torach w Polsce i za granicą. Wypatrzył go niedaleko pracy, długo trwało poszukiwanie właściciela, do garażu Świniarskich zajechał na lawecie. – I tak dobrze, że udało się go przepchnąć. Nawet nie pamiętam, czy wszystkie koła się kręciły? – zastanawia się głośno Grzegorz, a jego tata od razu odpowiada: – Jedno się zsunęło, ale w miarę był kompletny. Wszystko na miejscu w nim było.

Stan blacharski, jak przypomina sobie syn, rzeczywiście był „jako taki, bywało gorzej”, mechaniczny natomiast – „dramat”. Kupiony w 2007 roku, dopiero pięć lat później, zrobiony „jako tako”, pojechał w pierwszą podróż na własnych kołach. – Później zajechałem silnik, więc trzeba było go zrobić od nowa. Trochę pojeździł i znów silnik do rozebrania – wspomina Grzegorz. I przyznaje: zanim sam został ojcem, łatwiej było znaleźć wolną chwilę na robotę w garażu. – Odkąd są dzieci, tego czasu jest zdecydowanie mniej, nieraz siedzi się więc po nocach. Ile razy bywało, że został tydzień do wyjazdu, a tu silnik na części rozebrany. Albo jak kończyłem go składać o piątej rano.

Auto bajka!

Choć mini nie jest produkowany od prawie ćwierć wieku, kolekcjonerzy raczej nie mają problemu z remontami i modyfikacjami pod własne gusta. Pandemia, przerwy w dostawach, ale przede wszystkim brexit nieco to skomplikowały. Jednak z obserwacji Grzegorza wynika, że części dostępne są cały czas. – Jeśli chodzi o mini, to nawet teraz można by zbudować cały samochód od nowa. Za chore pieniądze, ale byłoby to możliwe. Wszystko jest dostępne, kwestia ceny i jakości, bo często pozostawia dużo do życzenia.

Mimo to zdaniem Grzegorza najgorsze czasy już minęły. – W pewnym momencie nie dało się niczego kupić, wszystko trzeba było dorabiać, później przerabiać, dopasowywać, bo nic się nie nadawało. Teraz jest dużo lepiej, istnieje kilka sklepów, które sprowadzają części do konkretnych marek bezpośrednio od producentów. I one są takim pierwszym sitem, które ten rynek filtruje.

Artur Rogowski wskazuje jednak na problemy, które napotyka jako sprzedawca części sprowadzanych z zagranicy. – Od czasu brexitu VAT, cło i akcyzę muszę opłacić z góry w chwili importu, a nie jak wcześniej VAT przy sprzedaży. Zamawiam więc i płacę, a nie wiadomo kiedy i czy w ogóle towar się sprzeda – zauważa. Bo zabytkowe samochody to branża nieprzewidywalna. – Nigdy nie wiadomo, jaka będzie sprzedaż. W jednym roku najwięcej schodzi części do skrzyń biegów, w drugim elementów blacharskich, a w kolejnym silnikowych. Jeśli chodzi o dostępność i ceny, to wszystko ciągle się zmienia. Nie ma żadnej reguły – rozkłada ręce, ale zaraz śmieje się: – No chyba że taka, że Anglicy mają modę na podwyżki na Nowy Rok. Co styczeń, to ceny u producentów idą w górę!

Dla Kingi jest to istotne o tyle, o ile wymagają tego klienci. – Sprawdzam ceny i dostępność części do aut, które wybieram po wstępnych oględzinach dla klientów. I jeśli widzę, że jest problem z nimi przez dłuższy czas, po prostu odradzam zakup tego modelu – wyjaśnia. Sama swój głód motoryzacji zaspokaja właśnie w pracy, całymi dniami przeglądając oferty i licytując samochody ze Stanów Zjednoczonych (choć nie tylko amerykańskie). Ta praca ją pochłania, chętnie opowiada o wyjątkowych licytacjach. – Ostatnio miałam do czynienia z unikatem, Audi RS3 LMS, rajdówką w wersji limitowanej, 180 sztuk na cały świat – wspomina.

Licytowała też Chevroleta Camaro z 1968 roku, z silnikiem z nowej Corvette. – Auto bajka! Wycackane, dopieszczone. Były nawet filmiki w internecie, jak poprzedni właściciel o to dbał – rozpływa się Kinga. I wyjaśnia, że to dla niej ważny element motoryzacyjnego świata. – Trafiają się licytacje takich old- i youngtimerów, że z daleka widać, jak szpachla pęka, bo ktoś nie dbał o naprawę blacharsko-lakierniczą: zamiast wymienić dany element, nałożył szpachlę, czyli gładź, nie oczyścił nawierzchni, dał za dużo utwardzacza. W skrócie, wersja budżetowa, byle zarobić – wyjaśnia. – Nie lubię widoku starszych aut, które ktoś podrabia, żeby tylko zarobić fajne pieniądze.

Sama z racji korzystania z protezy ręki, i może trochę płci, jest unikatem w branży. Jak przyznaje, czasem klienci dziwią się, gdy po drugiej stronie telefonu słyszą kobiecy głos. To na pewno centrum licytacji? – upewniają się. Ale Kinga z tego się śmieje: – Nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś zrezygnował z mojego doradztwa. Wręcz przeciwnie, klienci często dopytują, co sądzę, czuję i widzę okiem kobiety.

Obecnie większość czasu zawodowo spędza przy telefonie, na licytacjach przy laptopie bądź w biurze. – Nie pracuję już w warsztacie, więc na pewno mniej przeklinam – śmieje się Kinga. Aktualna praca przyszła do niej sama, jednym ze śledzących jej losy w mediach społecznościowych okazał się przedstawiciel firmy z Białegostoku. – Jak dowiedział się, że mój aktualny szef poszukuje kogoś do pomocy do biura, od razu polecił mnie, nawet mnie nie znając osobiście. Napisał: „Jesteś bardzo pozytywną osobą, pasujesz do nas” – wspomina dziewczyna. Wyjaśnia, że jej zadaniem w pracy jest zdobycie klienta, wyliczenie kosztów, sprawdzenie historii samochodu i wreszcie licytacja. – Czyli dosłownie od a do zet. Są to w większości auta powypadkowe, musimy więc wiedzieć, które uszkodzenia są okej, a które nie do przyjęcia. Samochód samochodem, ale zdrowie i życie jest najważniejsze.

Czytaj więcej

Bucza dostała pomoc, okoliczne wsie zostały zapomniane

Dzieci nasiąkają pasją

Grzegorzowi Świniarskiemu z kalkulacji kosztów i potencjalnych zysków wychodzi, że nie ma co liczyć na zarobek przy okazji jego pasji. – W segmencie, którym się zajmuję, porządne zrobienie samochodu, doprowadzenie do naprawdę fajnego stanu, nie ma biznesowej racji bytu. Choć rzeczywiście zdarzają się perełki, wyjątkowe egzemplarze z limitowanych serii. Jednak większość masowej serii to nadal zbyt niski pułap, by robić z tych aut zabytki warte nie wiadomo ile – uważa. Ale jednocześnie przyznaje, że już teraz jego współdzielona z ojcem flota zyskała na wartości; co prawda ten czerwony mini, co zajechał aż do Mongolii, na wartości raczej nie zyskał. Ale żółty, wyścigowy, już tak. – W porównaniu z dzisiejszymi cenami? Powiedziałbym, że kupiliśmy go za bezcen – śmieje się Grzegorz.

Do tematu podchodzi więc raczej rzeczowo: samochód do jazdy na co dzień traktuje jak narzędzie. – Wiem, że prędzej czy później coś w nim się zepsuje, ale pewnie będę z niego korzystał, dopóki nie wyzionie ducha. I nie będę po nim rozpaczał, nie jestem z nim szczególnie związany – wyjaśnia. Co innego „miniaki”, tu Grzegorzowi nieco mięknie serce i wyznaje: – Trudno byłoby mi, gdybym musiał się ich z jakiegoś powodu pozbyć albo nie byłoby już sensu dalszej naprawy.

Wartość samochodów w ich flocie rośnie wraz z upływem czasu, ale też nakładem pracy. – Kiedyś próbowałem liczyć, ile wpakowałem w to pieniędzy, energii i czasu. Ale przestałem, ważne jest to, że te samochody po prostu już ze mną zostaną. A może także później, u kogoś w rodzinie?

U Świniarskich trzecie pokolenie jest jeszcze zbyt młode. – By prowadzić? Na pewno – śmieje się Grzegorz. – Mają natomiast swoje miejsca w samochodzie, a na życzenie córki, która ma pięć i pół roku, będzie różowy – wyjaśnia. I dalej: – W stowarzyszeniu w większości jesteśmy w podobnym wieku, podobnie nasze dzieci. Dlatego przy okazji spotkań i zlotów one od małego się poznają, jakoś nasiąkają tym klimatem i pewnie tą pasją.

Artur Rogowski również przyznaje: będzie się starał, by jego kolekcja trafiła kiedyś w dobre ręce. – Jeśli córka nie będzie zainteresowana, trudno, będę musiał chyba wyprzedać auta do minimum – wyjaśnia. I dodaje, że więcej niepokojów trapi go od strony zawodowej. – Co będzie dalej ze sklepem, zainteresowaniem marką, częściami? Zobaczymy. Po brexicie, pandemii i wojnie w Ukrainie mam spadek obrotów. Zacząłem przeprowadzać od wakacji restrukturyzację, szukam oszczędności – przyznaje. I dodaje: – Ale cokolwiek by się działo, stali klienci wciąż są, więc chyba jakoś przeżyję.

Znaczną część swojego prywatnego warsztatu traktuje jak inwestycję, nawet „lepszą niż lokata bankowa”. – Te samochody z biegiem lat i nakładu pracy zyskują na wartości, co widzę także po częściach, które leżą na półkach po dziesięć, piętnaście lat. I nagle zjawia się kolekcjoner, który akurat tego szuka – opowiada Artur Rogowski. – Na szczęście mój asortyment nie ma terminu ważności, a z upływem czasu wartość niektórych podzespołów wręcz rośnie.

Szczególnie ceni sobie egzemplarz, którym z żoną pojechali do ślubu. – Kupiłem go w 2002 roku jako czwarty z kolei, był wyprodukowany w 1973 na rynek włoski. Trochę już nim jeżdżę, trasy ponad 500 km to dla niego nie problem, znam wszystkie jego bolączki. Trochę już się z nim zżyłem – przyznaje. Nie chciałby się również rozstawać z samochodami o wyjątkowej wartości kolekcjonerskiej, szczególnie z limitowanych edycji. Na przykład mini z edycji na 40-lecie rozpoczęcia produkcji, który wyszedł w 1999 roku jedynie w liczbie 800 sztuk. – Obecnie za egzemplarz z tej serii do kompletnego remontu trzeba liczyć 40–50 tys. zł – wyjaśnia. Podaje także przykład znajomych z Anglii, którzy kupili mini z ostatniej serii i fabrycznie nowe, z zerowym przebiegiem, wstawili do garażu. Artur: – I trzymają te samochody, bo one wciąż mają wartość, a z czasem już tylko zyskują.

W garażu na Kingę Wawro czeka Ford Fiesta ST, „istna perełka, mała, biała i zwinna”. – Ale tu, niestety, jest wtopa, bo części europejskie nie pasują do mojej amerykańskiej. Na szczęście fach w ręku jest. Nie robię byle jak i byle działało, tylko do wszystkiego się przykładam. I tak to idzie, powoli kompletuje się części i jakoś to auto składa – śmieje się Kinga.

Ojciec i syn. Jeden dom, dwa garaże, trzy samochody w kolekcji. Dariusza i Grzegorza Świniarskich poza więzami rodzinnymi łączy pasja do „miniaków”, brytyjskich samochodów produkowanych od połowy do końca zeszłego wieku, w popkulturze znanych jako „auto Jasia Fasoli”.

Najstarszy z posiadanych przez nich egzemplarzy jest prawie równolatkiem Dariusza i został wyprodukowany w 1965 roku. Aktualnie tkwi rozpostarty na podnośniku w jednym z garaży i jest trzecim, przy którym nabierają wprawy – metodą prób i błędów uczą się, co, jak i kiedy w danym aucie odnowić lub wymienić. Przy okazji szlifują coraz rzadszą dziś umiejętność: złożenie od podstaw własnego auta.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi