Robol ma siedzieć cicho

Szef nawet nie musiał mówić, że zabrania. Nie na próżno wiele razy wcześniej powtarzał, że to on w firmie jest „mamą i tatą" i że jak komuś się przyśnią związki, to go „z miejsca wyrzuci na zbity pysk". No i nikt o związkach nie śni.

Aktualizacja: 30.04.2016 21:20 Publikacja: 29.04.2016 00:38

fot. alphaspirit

fot. alphaspirit

Foto: 123RF

Prawda, nawet jeśli niecała, o standardach pracy w Polsce leży na prowincji.

Miasto X nie jest ani duże, ani małe. Jest tak średnie, że mogłoby być każdym spośród wielu podobnych, leżących na prowincji miast, o których raczej nie mówi się na co dzień w telewizji, o ile samorząd nie kupi promocji w paśmie śniadaniowym i w którym największymi pracodawcami są szpital i urzędy. Wiele wskazuje też na to, że X jest miastem, w którym w sposób specyficzny definiują się relacje tych, którzy pracę dają, z tymi, którzy pracę świadczą. Jest zbyt małe gospodarczo, żeby ogniskowały się tu wysublimowane, prawne polemiki ekspertów związkowych z kulturą korporacyjną czy żeby w wielkich sporach zbiorowych z zarządami ścierały się wielkie masy pracownicze, ale wystarczająco duże, żeby działały tu liczne, nowoczesne technologicznie firmy, zatrudniające kilkusetosobowe nawet załogi. I żeby – często bezkarnie – kwitło tu drugie, niestandardowe życie. I XIX-wieczne obyczaje.

W mieście X działa np. specjalna strefa ekonomiczna. – Wie pan, w ilu spośród niemal 20 polskich i zagranicznych firm w strefie są komisje zakładowe? – zagaduje szef regionalnej „Solidarności". – Ani jednej. Zbiór organizacji związkowych w organizmie zatrudniającym około 2 tysięcy pracobiorców równa się zero!

Za żaluzjami

To nie jest tak, że my jesteśmy bierni – mówi inny doświadczony działacz „Solidarności", odpowiedzialny w mieście X oraz w terenie m.in. za organizację nowych komisji zakładowych. – Niedawno zorganizowaliśmy akcję, stanęliśmy przed jednym z zakładów branży przetwórczej. Czekaliśmy z ulotkami na ludzi, którzy akurat kończyli lub zaczynali zmianę. I co? Ludzie odwracali oczy, omijali nas szerokim łukiem, wielu wprost nas odpędzało. Mówili z zaciśniętymi zębami: „Odejdźcie stąd. Nikt was tu nie chce". To już nawet nie była obojętność, to była jawna wrogość.

Szybko się okazało, skąd taka reakcja. – Nieco dalej od firmy zatrzymała nas pracownica tej przetwórni i powiedziała, że szef, uprzedzony o naszej obecności, stał przy oknie biurowca i zza żaluzji patrzył, kto będzie z nami rozmawiał. Nawet nie musiał im mówić, że tego zabrania. Wiele razy w przeszłości powtarzał, że to on w firmie jest „mamą i tatą" i że jak komuś się przyśnią związki, to go „z miejsca wyrzuci na zbity pysk".

Działacz „Solidarności" krzywo się uśmiecha i dodaje: – No i nikt tu o związkach nawet nie śni. Co bardziej przykre, my jedyni jesteśmy w stanie tym ludziom pomóc, chronić ich prawa i interesy, które są nagminnie naruszane, ale presja pracodawców, a właściwie jawny szantaż, stawia nas w sytuacji tych, którzy stwarzają zagrożenie ich egzystencji.

Działacz wskazuje, że w wielu firmach w strefie, ale nie tylko, zwłaszcza produkcyjnych i przetwórczych, ludzie zarabiają najniższą krajową, pracują „na gwizdek", nadgodziny są obowiązkiem, za który się nie płaci, ale godzą się z tym. – Najgorsze w tym wszystkim jest bezrobocie i najniższa krajowa – podkreśla.

W mieście X realne bezrobocie sięga 11–12 proc., ale już za opłotkami rośnie – bywa, że w trójnasób. Związkowiec: – Zmorą jest wciąż zatrudnianie tymczasowe. Agencje zarabiają krocie, a ludzie przerzucani są z firmy do firmy, bez minimalnego poczucia stabilizacji, wciąż za te same marne grosze. Znam ślusarza, który latami pracuje „tymczasowo". Tak, my tu nie mamy spektakularnych skandali na polu praw pracowniczych, za to te, które są, przybrały już formę niemal powszechne akceptowaną. My z tym próbujemy brać się za bary, ale ludzie stali się mentalnymi niewolnikami. Coś się takiego zrobiło, że patologie są tu jak koń, z którym ludzie nie chcą się kopać.

Twardy chleb to jednak tylko część rzeczywistości prowincjonalnego prekariusza. Bo są też „igrzyska".

„Durnie", „półgłówki", „debile"

Ej, ty tam, ku..., chodź no mi tutaj" – tak, według relacji pracowników, złożonej pod słowem honoru, że „to nigdzie nie wyjdzie" – wyglądać miało przywoływanie pracowników przez szefa przetwórni branży spożywczej, gdy ma „bezpośredni" humor. A właściwie przywoływanie pracownic, bo to kobiety stanową tam gros pracowników. – Pan i władca wychodzi do ludu i tylko wskazuje palcem, bo nazwisk ani nie zna, ani pewnie nie chce znać, a nazywa, jak mu się podoba – opowiada 36-letnia Janina Wrońska, matka trojga dzieci i żona od trzech lat bezrobotnego męża. – Ale to nie wszystko. Szef, ponoć też szycha w jakimś ważnym branżowym stowarzyszeniu, ma zwyczaj zaczynać dzień pracy od wizyty na hali i od „motywowania" załogi do wydajnej pracy. Jak? Potrząsa grubym segregatorem. Przekaz jest jasny: „patrzcie, tylu jest chętnych na wasze miejsce!".

Kobieta dojeżdża do pracy w mieście X – około 12 km – z małej wsi. Dlaczego się godzi na takie traktowanie? – A mam wybór? – odpowiada.

– Przykładów chamskich zachowań właścicieli firm czy ich szefów wobec pracowników, chociaż w tym przypadku powiedzieć „chamskich" to za mało, bo to po prostu tak szokująco odczłowieczone, że brak słów – mamy bez liku – mówi jeden ze związkowców z zarządu regionu „Solidarności". – To jednak jest chyba najbardziej brutalny, oburzający przypadek w ostatnich latach.

Związkowca w tym wszystkim najbardziej uderzyło to, że żaden z mężczyzn – a przecież pracują tam także mężczyźni – nawet nie zareagował. – Gdyby ktoś się tak zachował wobec kobiety na ulicy, reakcja byłaby natychmiastowa. A w pracy... Presja granicząca z terrorem i strach przed utratą zajęcia najwyraźniej czyni panów bezwolnymi. Tak jakby to był jakiś inny, abstrakcyjny świat.

Jeszcze całkiem niedawno z bardzo „bezpośrednich" relacji z podwładnymi słynął szef firmy produkcyjnej z branży technicznej, który wyzywał ich jak leci od durni, półgłówków, debili i śmierdzących nierobów. – Jak się wkurzył i coś mu się nie podobało, to normalnie brał za łeb, zrzucał z krzesła i siadał sam, np. do komputera – wspomina jeden ze związkowców. Związkowców, bo po licznych skargach, i to nie tylko na „fizyczny" sposób zarządzania, „Solidarności" udało się po cichu zawiązać tam komisję zakładową. – Postawiliśmy tego szefa przed faktem dokonanym, ale się stawiał – opowiadają w regionie. – To napisaliśmy do właścicieli, ci przyjechali, zrobili audyt, ludzi przeprosili, a wyrywnego szefa zwolnili. Ale wie pan, co było najciekawsze? To jest firma niemiecka, ale na szefa wzięli Polaka. Może dla wygody, a może dlatego, że oni by sobie na taki terror czy mobbing nie mogli pozwolić, a rodzimy „ekonom" jak najbardziej. To przykre – a mamy niejedno takie doświadczenie – ale polscy szefowie bywają dla polskich pracowników bardziej bezwzględni niż obcy.

Drenaż siły roboczej nie zawsze dotyczy najniższych szczebli i najniższych krajowych. Nawet w mieście X. – U nas noga związkowca nigdy nawet nie stanęła – mówi Paweł Gronowski, 42-letni inżynier, od wielu lat konstruktor w dużej, jak na miasto X, firmie produkcyjnej. – Odkąd pamiętam, prezes zawsze powtarzał: „Jak będziecie chcieli związków, to po prostu zamknę firmę i pogonię całe towarzystwo".

Jemu to długo nie przeszkadzało, bo tacy jak on, zwłaszcza specjaliści, zawsze byli oczkiem w głowie prezesa. Zarobki były wyższe niż w podobnych firmach w regionie, były premie, socjal, a na dodatek szacunek. To zresztą działało też w drugą stronę. Szef – sam inżynier – pierwsze produkty projektował i składał własnymi rękami w garażu.

Firma rosła, zaczęła podbijać świat, prezes w środowisku biznesowym stał się autorytetem. Gronowski: – Ludzie trochę kręcili nosem na umowy – z zasady były na czas określony i to np. na... 40, 45 lat, ale tłumaczyli sobie, że to normalne, że wszyscy tak robią, żeby nie ponosić kosztów wypowiedzeń dłuższych niż dwa tygodnie, zwłaszcza że się ludzi wtedy raczej nie zwalniało. Ale potem usłyszeli, że jest kryzys. Szef – tak to komentowano w firmie – umył ręce jak Piłat, bo zatrudnił zastępców z pracowniczych dołów, za to ambitnych i z aspiracjami. Najpierw bez dyskusji obcięto socjal – np. świąteczne bony – „bo pieniądze trzeba było pilnie zainwestować", potem stałe premie (te, raz obcięte, już takie pozostały). Za pieniądze z socjalu powstał park rekreacyjny za miastem.

– Wartość firmy wzrosła, a żeby korzystać z rekreacji, trzeba było wcześniej uzyskać zgodę – śmieje się Marek Tracz, który już liczy się z tym, że może wylecieć w ramach akcji „restrukturyzacyjnej" pod hasłem: 10 procent z każdego działu. – To czysta pokazówka, ale najlepsze w tym wszystkim jest to, jak sprytnie obcinali nam kasę – mówi Tracz. – Najpierw poszło w obieg, że „jest bardzo źle i chyba w ogóle nie będzie premii", potem dali 20 procent zamiast dotychczasowych 30. – Ludzie się cieszyli, jakby złapali Pana Boga za nogi. Tymczasem portfel zamówień wcale tak nie chudł, a szef, który odstawił awionetkę na rzecz poręczniejszego śmigłowca, zmieniał właśnie jedno wypasione auto za 300 tysięcy na inne, pewnie ze dwa razy droższe.

Decyzje w tej firmie konsultowane są z tzw. radą pracowniczą. Gdyby nie wymóg wynikający z dyrektywy UE, pewnie i jej by nie było, ale i to słaba pociecha.

Szef „Solidarności" w mieście X: – My nazywamy takie rady – w przeciwieństwie do „białych kołnierzyków", czyli ludzi ze szczebla zarządzającego – „żółtymi kołnierzykami". Nie czarujmy się, takie rady to fikcja.

Wilczy bilet

Janusz Więcławski tego nigdzie nie potwierdzi, zresztą koledzy po fachu z innych firm w strefie ekonomicznej w mieście X także nie. – Tego nie da się udowodnić, choć ja wiem swoje – mówi 34-letni, wysoko wykwalifikowany spawacz, który z ostatnią z firm, gdzie pracował – nazwijmy to branży „środowiskowej" – wykłócał się o podwyżkę. Miał dość, uważał, że za dużo pracuje, a za mało zarabia. W końcu postanowił odejść, zmienić pracę. – Myślałem tak: niewykwalifikowani mają u nas przechlapane, ale ja, fachowiec, którego na Zachodzie by w tyłek jeszcze pocałowali, żebym tylko chciał u nich pracować? No to usłyszałem: „Panie Januszu, niech się pan jeszcze zastanowi. X to bardzo małe miasto...".

O zmowie wśród właścicieli firm, którzy mają ustalać ze sobą m.in. stawki wynagrodzeń – takie, żeby nikt nie płacił ludziom więcej, niż musi – w mieście X mówi się od dawna. I o wilczych biletach. Więcławski: – Ponoć jeden do drugiego dzwoni i mówi: „Taki a taki u ciebie pracował, a teraz chce u mnie. Zatrudnić go?". Ale ja tego nie wiem na pewno. Wiem tylko, że długo roboty szukałem, choć ponoć brakuje fachowców...

W „Solidarności" w mieście X żadnych materialnych potwierdzeń takich „szachów" nie mają. Za to wskazują, jak się próbuje rozgrywać ludzi „cichymi" pieniędzmi.

– Niestety, czasami się im to udaje – mówi szef regionalnej „Solidarności". I sięga po historię sporej firmy transportowej, w której dopiero co zawiązywały się związki. Historia była równie prosta, co smutna. – Przewodniczący tej nowej komisji zakładowej nie dość, że wyleciał na twarz, to jeszcze nagle stracił oparcie w kolegach. Jakim cudem? Szef firmy, który zawsze powtarzał, że związki, zwłaszcza „Solidarność", to tylko „wrzód na dupie", obiecał im po kilkaset złotych podwyżki, to się odwrócili plecami. Efekt? – Zwolniony się sądzi, związków w firmie nie ma, a „koledzy" obeszli się smakiem, bo szef im pokazał figę.

– Dziś do nowoczesnego zarządzania i osiągania wysokiej wydajności pracy potrzebna jest maksymalna identyfikacja pracowników z firmą – komentuje Janusz Śniadek, były szef „Solidarności", a obecnie poseł PiS. – A my, niestety, wciąż w jakimś sensie przechodzimy fazę, w której neofici, czyli wielu postkomunistów nawróconych na kapitalizm, zachowują się jak XIX-wieczni drapieżni kapitaliści wyzyskujący pracowników.

70 związków w jednej firmie

W „Solidarności" w mieście X mówią, że starają się być aktywni, jak mogą. – Ale w ciągu ostatnich lat nie tylko pracodawcy traktują związek jak wroga – mówią działacze. A szef regionu dodaje: – Proszę się przyjrzeć, jakie jest zrozumienie dla naszej roli w sądach czy prokuraturach. Czasem mam wrażenie, że też są przeciw nam, że nawet tam rządzi idea niewidzialnej ręki rynku, czytaj – wolnoamerykanki.

Na wzmiankę o politykach macha ręką. – Nie ułatwiają nam życia. Ostatnie lata to pasmo świadomych działań, w sensie przepisów czy w ogóle tworzenia klimatu sprzyjającego tylko jednej, tej silniejszej stronie rynku, które zmierzały ku temu, żeby nas marginalizować. Po co było wprowadzać próg dziesięciu ludzi do stworzenia komisji mającej uprawnienia negocjacyjne? Przecież w małych czy średniej wielkości ośrodkach, takich jak miasto X, to często najpoważniejsza przeszkoda, żeby mieć reprezentację w przedsiębiorstwie! Ludzie się boją restrykcji, rozgrywani są różnymi patentami, a władza nam nie pomagała, oj, nie pomagała.

Jakie to patenty? – W skrócie? Nie dopuścić do założenia organizacji, a jak już jest, to ją wszelkimi sposobami wyrugować, choćby wbrew prawu wyrzucając z pracy chronionych przecież związkowców, jak nie idzie, to przekupić, a jak i to nie pomaga, założyć konkurencyjne, ale kontrolowane związki.

– Jak w jednej z wciąż wielkich, ogólnopolskich firm państwowych, z wielką tradycją, także związkową, której struktury w trakcie procesu prywatyzacyjnego tak „zracjonalizowano", że teraz, żeby móc siadać do dyskusji z zarządem, musi się porozumieć 71 związków – mówi działacz z miasta X, wieloletni pracownik tej instytucji. – A jak wiadomo, jeśli związki w ciągu 30 dni nie osiągną porozumienia, zarząd ma prawo postąpić, jak chce. I komu to miało służyć? Pracownikom?

W mieście X „Solidarność" ogniskuje działalność – z konieczności – w firmach państwowych i samorządowych. Ale i tu ma pod górkę. Szef regionu: – Firma państwowa, nowy dyrektor, spotykamy się, żeby porozmawiać, a on od progu patrzy na mnie jak na raroga i zaraz kombinuje, jak by tu się nas pozbyć. Nawet w firmach państwowych widzą w nas wrogów, a nie partnerów, którymi przecież jesteśmy. Skąd to się tutaj wzięło, naprawdę nie wiem.

Może z powodu zbyt silnych – słusznych czy nie – skojarzeń politycznych? – Proszę pana, a jak skutecznie bronić praw pracowniczych? Chwaląc liberałów? Mam coraz częściej takie déja vu, bo dziś, choć od Sierpnia '80 minęło 36 lat, związek wciąż musi walczyć z takimi patologiami, z jakimi sam – wyrzucany z pracy w latach 90. – walczyłem z postkomunistami. Przykład? Niedawno w jednym ze szpitali – w tym samym czasie, gdy histerycznie szukano pielęgniarek – w ramach procesu rugowania „Solidarności" wyrzucono z pracy członka komisji zakładowej. Uwaga, doświadczoną pielęgniarkę.

– My jesteśmy świadomi tego, że każda władza zawsze się stara, żeby jej nikt nie przeszkadzał – wtóruje mu inny związkowiec. – Ta ostatnia nawet bardzo się starała, bo gdzie się dało, uderzono w ideę zjednoczenia. Nie zdziwię się, jak i ta nowa nie będzie nam pomagać. Chociaż liczę, że będzie miała jednak więcej zrozumienia dla naszej pracy. Bo roboty jest mnóstwo.

Był szum, a potem wróciło stare

43-letnia Aneta Marczuk szefuje solidarnościowej zakładówce w jednej z wielkich sieci handlowych, o której było głośno z powodu ujawnionych skandalicznych praktyk stosowanych wobec personelu. – Firma najpierw bardzo się szumu wystraszyła, wprowadziła szereg zmian, a jak ucichło, to – jak się to mówi – wróciło stare. Strzygą nas, jak się da. Wolne, choć mamy do niego prawo, i tak trzeba odpracować, bo system komputerowy – teraz już centralny – jest taki sprytny, że nie sposób wykazać doliczonych godzin. Mobbing? Całkiem niedawno dziewczyna z jednego ze sklepów w terenie podpadła, bo uznała – i słusznie – że podpisała umowę „od-do", a taki sposób myślenia w firmie jest nie do przyjęcia. Rzucali ją za karę ze stoiska na stoisko, sadzali na 12-godzinne dyżury przy kasie. Teraz jest sprawa w sądzie, ale dziewczyna musiała skorzystać z pomocy psychiatry.

Czystym szaleństwem w firmach w mieście X jest wszechobecny monitoring. W wielu firmach w strefie oczy kamer widzą wszystko. Związkowcy wyliczają sygnały, jakie do nich docierają zza tej, niedostępnej dla nich żelaznej kurtyny: – Za długo w toalecie – po premii. Rozmowa na hali – po premii. Ciastko przy biurku – po premii. Wyjście minutę po fajerancie (ludzie specjalnie siedzą co najmniej pięć minut) – czarna lista.

Trudno uwierzyć? Cóż, ponoć w jednej z firm w mieście X kamery pokazywały pracowników za mało kontrastowo, więc przemalowano maszyny.

Imiona i nazwiska cytowanych osób – znane redakcji – zostały zmienione

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Prawda, nawet jeśli niecała, o standardach pracy w Polsce leży na prowincji.

Miasto X nie jest ani duże, ani małe. Jest tak średnie, że mogłoby być każdym spośród wielu podobnych, leżących na prowincji miast, o których raczej nie mówi się na co dzień w telewizji, o ile samorząd nie kupi promocji w paśmie śniadaniowym i w którym największymi pracodawcami są szpital i urzędy. Wiele wskazuje też na to, że X jest miastem, w którym w sposób specyficzny definiują się relacje tych, którzy pracę dają, z tymi, którzy pracę świadczą. Jest zbyt małe gospodarczo, żeby ogniskowały się tu wysublimowane, prawne polemiki ekspertów związkowych z kulturą korporacyjną czy żeby w wielkich sporach zbiorowych z zarządami ścierały się wielkie masy pracownicze, ale wystarczająco duże, żeby działały tu liczne, nowoczesne technologicznie firmy, zatrudniające kilkusetosobowe nawet załogi. I żeby – często bezkarnie – kwitło tu drugie, niestandardowe życie. I XIX-wieczne obyczaje.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman