Prawda, nawet jeśli niecała, o standardach pracy w Polsce leży na prowincji.
Miasto X nie jest ani duże, ani małe. Jest tak średnie, że mogłoby być każdym spośród wielu podobnych, leżących na prowincji miast, o których raczej nie mówi się na co dzień w telewizji, o ile samorząd nie kupi promocji w paśmie śniadaniowym i w którym największymi pracodawcami są szpital i urzędy. Wiele wskazuje też na to, że X jest miastem, w którym w sposób specyficzny definiują się relacje tych, którzy pracę dają, z tymi, którzy pracę świadczą. Jest zbyt małe gospodarczo, żeby ogniskowały się tu wysublimowane, prawne polemiki ekspertów związkowych z kulturą korporacyjną czy żeby w wielkich sporach zbiorowych z zarządami ścierały się wielkie masy pracownicze, ale wystarczająco duże, żeby działały tu liczne, nowoczesne technologicznie firmy, zatrudniające kilkusetosobowe nawet załogi. I żeby – często bezkarnie – kwitło tu drugie, niestandardowe życie. I XIX-wieczne obyczaje.
W mieście X działa np. specjalna strefa ekonomiczna. – Wie pan, w ilu spośród niemal 20 polskich i zagranicznych firm w strefie są komisje zakładowe? – zagaduje szef regionalnej „Solidarności". – Ani jednej. Zbiór organizacji związkowych w organizmie zatrudniającym około 2 tysięcy pracobiorców równa się zero!
Za żaluzjami
To nie jest tak, że my jesteśmy bierni – mówi inny doświadczony działacz „Solidarności", odpowiedzialny w mieście X oraz w terenie m.in. za organizację nowych komisji zakładowych. – Niedawno zorganizowaliśmy akcję, stanęliśmy przed jednym z zakładów branży przetwórczej. Czekaliśmy z ulotkami na ludzi, którzy akurat kończyli lub zaczynali zmianę. I co? Ludzie odwracali oczy, omijali nas szerokim łukiem, wielu wprost nas odpędzało. Mówili z zaciśniętymi zębami: „Odejdźcie stąd. Nikt was tu nie chce". To już nawet nie była obojętność, to była jawna wrogość.
Szybko się okazało, skąd taka reakcja. – Nieco dalej od firmy zatrzymała nas pracownica tej przetwórni i powiedziała, że szef, uprzedzony o naszej obecności, stał przy oknie biurowca i zza żaluzji patrzył, kto będzie z nami rozmawiał. Nawet nie musiał im mówić, że tego zabrania. Wiele razy w przeszłości powtarzał, że to on w firmie jest „mamą i tatą" i że jak komuś się przyśnią związki, to go „z miejsca wyrzuci na zbity pysk".