To był koniec lat 80., ale jeszcze przed upadkiem komuny. Precyzyjnie: późne, gorące lato 1988 r. Nieudane majowe strajki spowodowały, że spakowałem plecak, wziąłem jakieś zaskórniaki i korzystając z posiadanej portugalskiej wizy, wybrałem się na Zachód.
Czytaj więcej
Trzeba zarzucić martyrologię bitew przegranych, bo przecież są i te, które wygraliśmy. Grunwald, Wiedeń czy przedmieścia Warszawy.
Czy myślałem o powrocie? Wtedy nie. Porażka strajków była dla większości mojego pokolenia dowodem na wygasanie polskiej rewolucji. To, co latem 1980 r. uznawaliśmy za wielką narodową mobilizację, w rytm kolejnych, coraz słabszych protestów, przez kolejne zmarnowane sezony stanu wojennego, ledwie się tliło. Był samizdat, wydawało się i kolportowało pisma i broszury, powstawały i rozpadały kojarzone z opozycją grupy i środowiska, ale kraj się pogrążał. Tonął w ponurej tępocie późnego PRL-u, w obezwładniającej rzeczywistości braku perspektyw, w cieniu wciąż pewnej siebie i cynicznej nomenklatury. Nikt, poza nielicznymi, nie spodziewał się zmiany.
Dla mnie, podobnie jak dla większości moich rówieśników, przyszłość jawiła się jak z Orwella; totalitaryzm, choć beznadziejnie nudny i bezpłodny, miał trwać w nieskończoność. Gdybyśmy wiedzieli, że to jeszcze tylko kilkanaście miesięcy! Gdybyśmy mieli więcej wyobraźni, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale nie mieliśmy. Ani wiedzy, ani wyobraźni. Był za to plecak, jakieś wyżebrane od ciotek i wujków dolary, para butów, wytarte jeansy, kilka koszul i niekończące się wstęgi europejskich autostrad.
Szybko znalazłem się w Paryżu, ale wytrzymałem tam ledwie kilka miesięcy. Pociągały mnie Niemcy. Nie wiem w sumie dlaczego. Nigdy wcześniej w nich nie byłem. Ani w Republice Federalnej, ani u Honeckera, po drugiej stronie granicy. Do dziś zastanawiam się, skąd ten głód ojczyzny Goethego, skąd ten atawizm? Może z potrzeby zderzenia się z czarną legendą tego kraju („wstąpił do piekieł, po drodze mu było”), może dlatego, iż był to drugi język mojej babci Wandy, może ze względu na to, że wedle rodzinnej legendy jej przodkowie, Schweigerowie, pochodzili z Bawarii, a i dziś – jak wtedy – żyją tam moi liczni kuzyni? Nie mam pojęcia. Ale bez wątpienia jakoś intensywnie pragnąłem Niemiec, tak zresztą, jak ich się bałem. Bo Krzyżacy, Hitler, Genscher i Hubka, zrujnowanie Warszawy i zbrodnia na babce mojego ojca, którą w 1943 r. w zaścianku nad białoruską Berezyną spalono żywcem w chacie – bilans moich spraw z Niemcami był zdecydowanie negatywny.