Bogusław Chrabota: Nie ma we mnie ani grama germanofonobii

Niektórzy karmią Polaków germanofobią. Wielu robi to w złej wierze, z polityczną intencją. Inni naszych sąsiadów zza Odry nie znają.

Publikacja: 26.08.2022 17:00

Bogusław Chrabota: Nie ma we mnie ani grama germanofonobii

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

To był koniec lat 80., ale jeszcze przed upadkiem komuny. Precyzyjnie: późne, gorące lato 1988 r. Nieudane majowe strajki spowodowały, że spakowałem plecak, wziąłem jakieś zaskórniaki i korzystając z posiadanej portugalskiej wizy, wybrałem się na Zachód.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Przechodzę na kontrolowany militaryzm

Czy myślałem o powrocie? Wtedy nie. Porażka strajków była dla większości mojego pokolenia dowodem na wygasanie polskiej rewolucji. To, co latem 1980 r. uznawaliśmy za wielką narodową mobilizację, w rytm kolejnych, coraz słabszych protestów, przez kolejne zmarnowane sezony stanu wojennego, ledwie się tliło. Był samizdat, wydawało się i kolportowało pisma i broszury, powstawały i rozpadały kojarzone z opozycją grupy i środowiska, ale kraj się pogrążał. Tonął w ponurej tępocie późnego PRL-u, w obezwładniającej rzeczywistości braku perspektyw, w cieniu wciąż pewnej siebie i cynicznej nomenklatury. Nikt, poza nielicznymi, nie spodziewał się zmiany.

Dla mnie, podobnie jak dla większości moich rówieśników, przyszłość jawiła się jak z Orwella; totalitaryzm, choć beznadziejnie nudny i bezpłodny, miał trwać w nieskończoność. Gdybyśmy wiedzieli, że to jeszcze tylko kilkanaście miesięcy! Gdybyśmy mieli więcej wyobraźni, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale nie mieliśmy. Ani wiedzy, ani wyobraźni. Był za to plecak, jakieś wyżebrane od ciotek i wujków dolary, para butów, wytarte jeansy, kilka koszul i niekończące się wstęgi europejskich autostrad.

Szybko znalazłem się w Paryżu, ale wytrzymałem tam ledwie kilka miesięcy. Pociągały mnie Niemcy. Nie wiem w sumie dlaczego. Nigdy wcześniej w nich nie byłem. Ani w Republice Federalnej, ani u Honeckera, po drugiej stronie granicy. Do dziś zastanawiam się, skąd ten głód ojczyzny Goethego, skąd ten atawizm? Może z potrzeby zderzenia się z czarną legendą tego kraju („wstąpił do piekieł, po drodze mu było”), może dlatego, iż był to drugi język mojej babci Wandy, może ze względu na to, że wedle rodzinnej legendy jej przodkowie, Schweigerowie, pochodzili z Bawarii, a i dziś – jak wtedy – żyją tam moi liczni kuzyni? Nie mam pojęcia. Ale bez wątpienia jakoś intensywnie pragnąłem Niemiec, tak zresztą, jak ich się bałem. Bo Krzyżacy, Hitler, Genscher i Hubka, zrujnowanie Warszawy i zbrodnia na babce mojego ojca, którą w 1943 r. w zaścianku nad białoruską Berezyną spalono żywcem w chacie – bilans moich spraw z Niemcami był zdecydowanie negatywny.

Dla mnie, podobnie jak dla większości moich rówieśników, przyszłość jawiła się jak z Orwella; totalitaryzm, choć beznadziejnie nudny i bezpłodny, miał trwać w nieskończoność. Gdybyśmy wiedzieli, że to jeszcze tylko kilkanaście miesięcy! Gdybyśmy mieli więcej wyobraźni, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. 

Tak więc przekraczając most na Renie, pod koniec sierpnia, w Strasburgu musiałem mieć gęsią skórkę jak u strusia, widoczną nawet przez podkoszulek. A jednak dzielnie ruszyłem. Strażnicy po stronie francuskiej w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Inaczej po przeciwnej stronie granicy. Wartownicy w zgniłozielonych mundurach lustrowali mnie uważnie. Może nawet z niepokojem. Takie miałem wrażenia. Pochyliłem więc głowę, jakbym oczekiwał ciosu, który spadnie na mnie znienacka. Szedłem wolno, uważnie, przygotowany na najgorsze. I jakież było moje zdziwienie, że nic się nie stało. Nikt mnie nie zatrzymał, nie wylegitymował, nie uderzył. Boże, dziękowałem Najwyższemu, że nie dotknęła mnie żadna represja! Przecież byłem Polakiem, a więc mi się należało.

Potem zdziwienie potęgowały obyczaje na autostradach. W przeciwieństwie do Francji kierowcy zabierali autostopowiczów z uśmiechem i serdecznością, nie trzeba było wystawać całymi dniami na słońcu. Podróż do wybranych miejsc trwała szybko i sprawnie, a gdy się miało szczęście, można było jeszcze trafić na kogoś, kto fundował posiłek. Takie Niemcy poznałem w pierwszych dniach mojej obecności w ojczyźnie Wagnera. Przejechałem wtedy cały kraj aż po Berlin Zachodni, gdzie otrzymałem wiadomość o zbliżających się w Polsce zmianach. W listopadzie wróciłem więc do domu.

Do Niemiec przyjechałem rok później, już wyłącznie po to, by zarobić kilka groszy. Skończyłem studia, upadł system, a ja nie miałem z czego żyć. Euforia wolności wiązała się w moim skromnym przypadku z pustkami w przestronnych kieszeniach. Pomyślałem o pracy w Niemczech, skoro nie były aż tak straszne, jak się wydawało. I znów pociąg, granica, praca w winnicach i firmie budowlanej. Oczywiście na czarno, bo inaczej się nie dało.

Mam z tamtych czasów jedno wspomnienie: wyjątkowej serdeczności i niebywałej ofiarności ludzi, których spotkałem. Niektórzy przeszli do rodzinnej legendy, jak Heinrich Stork, od którego doświadczyłem najwięcej bezinteresownej pomocy na świecie. Pisałem już o nim na tych łamach, ale nigdy nie przegapię okazji, by go przypomnieć. Bo był to człowiek, który zasłużył na pomnik. Przygarnął i wsparł anonimowego Polaka, dał mu pracę i tyle przyjaźni, ile można tylko sobie wyobrazić. Zaufał, otoczył opieką i wspierał na co dzień.

Podobnie w skromnej formie budowlanej Holzbau Dufner w szwarcwaldzkim Schallstadt – Wolfenweiler, gdzie przez jakiś czas pracowałem. Mimo że byłem człowiekiem zza żelaznej kurtyny, czyli znikąd, traktowano mnie jak swojego.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Nie zapominajmy o Białorusi

Kiedy po kilku miesiącach wróciłem do domu, wspomnienie Niemiec kreśliłem wyłącznie jasnymi barwami. Od tego czasu minęło ponad 30 lat. I nic się w moim osobistym przypadku w relacjach z Niemcami nie zmieniło. Nie doświadczyłem żadnych przejawów niechęci czy dyskryminacji. Wręcz odwrotnie.

Wiem, że mój przypadek jest wyjątkowy, szczególny. Ale myślę, że nie jednostkowy. Poza tym, skoro tak było, to mam prawo o tym mówić i dziwić się zarazem, że są tacy, którzy karmią germanofobią Polaków. Wielu robi to w złej wierze, z polityczną intencją. Inni niczego tak ważnego jak ja nie przeżyli. Jeszcze inni naszych sąsiadów zza Odry nie znają. Gaśnie powoli generacja ofiar III Rzeszy. Dorasta generacja tych, którzy zła zza Odry już nie doświadczyli. I którzy jak ja powiedzą: dzieli nas 467 kilometrów granicy i ponad tysiąc lat historii. I tyle samo nas łączy.

To był koniec lat 80., ale jeszcze przed upadkiem komuny. Precyzyjnie: późne, gorące lato 1988 r. Nieudane majowe strajki spowodowały, że spakowałem plecak, wziąłem jakieś zaskórniaki i korzystając z posiadanej portugalskiej wizy, wybrałem się na Zachód.

Czy myślałem o powrocie? Wtedy nie. Porażka strajków była dla większości mojego pokolenia dowodem na wygasanie polskiej rewolucji. To, co latem 1980 r. uznawaliśmy za wielką narodową mobilizację, w rytm kolejnych, coraz słabszych protestów, przez kolejne zmarnowane sezony stanu wojennego, ledwie się tliło. Był samizdat, wydawało się i kolportowało pisma i broszury, powstawały i rozpadały kojarzone z opozycją grupy i środowiska, ale kraj się pogrążał. Tonął w ponurej tępocie późnego PRL-u, w obezwładniającej rzeczywistości braku perspektyw, w cieniu wciąż pewnej siebie i cynicznej nomenklatury. Nikt, poza nielicznymi, nie spodziewał się zmiany.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi