Nie. Są i locomobile, czyli pionierskie samochody, dziwne drzwi więzienne, przecudne urządzenia do kompresji np. warholowskich puszek po zupach. Wszystkie te zupy – marchewkowa, fasolowa, pomidorowa – pozostawiały swój pigment. Moje urządzenie odzyskiwało go i przekazywało do elastycznej rurki, która z kolei wykonywała automatyczne ruchy podobne do tych, jakie wykonywał ręką malarz Jackson Pollock, tworząc swoje słynne obrazy. Osiągnąłem podobny efekt. To wszystko pokazywałem w 2011 roku w Johnen Gallery w Berlinie.
Hobbysta i majsterkowicz
Już na wstępie autorka książki „Miron, Ilia, Kornel", Justyna Sobolewska, pisze: „Jego życie splata się z głównym nurtem polskiej historii i reprezentuje zaangażowanie i wybory lewicowej inteligencji". A także: „Pisarstwo Filipowicza przekracza granice tego, co można określić jako męskie i kobiece. Najbardziej zależało mu na opisywaniu »Innego«, chciał wejść w jego skórę", „Polska podzielona na dwa plemiona – o takiej pisał Filipowicz już w 1971 roku". W zasadzie te stwierdzenia wystarczają, by zrozumieć założone tezy biografii.
Ile przedmiotów pan posiada?
Skatalogować się ich nie da, ich liczba rośnie w zawrotnym tempie. Po pierwszej prezentacji „Masywu kolekcjonerskiego” rozdałem wszystkie przedmioty z wystawy, ale już w 2014 roku magazyny znowu zapełniły się pod sufity. Były to diaskopy, epidiaskopy, projektory, instrumenty muzyczne, konsole medyczne do prowadzenia kardiogramu, różne dziwne fotele, czasem wywołujące traumatyczne wrażenie. Kiedy te wszystkie dobra zaczynały się piętrzyć powyżej mojej głowy, wyglądały jak lwy w klatkach czekające na uwolnienie. Pozostała mi tylko decyzja, jak i gdzie mają uciec. Wtedy wymyśliłem „Tężnię”, potężny obiekt prezentujący po raz drugi zawartość moich magazynów. Pokazywałem tę instalację w Kielcach, w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, w Gruzji w Tbilisi, we Lwowie, we Wrocławiu, w Lublinie i również we wnętrzu galerii Arsenał w Białymstoku. I w Muzeum Narodowym w Krakowie. Finalnie znajduje się w Visual Parku w Poznaniu.
Są przedmioty szczególnie przez pana hołubione?
Owszem. Miałem, na przykład, zbiornik na ropę, niesamowitej urody, arcydzieło malarskie malowane przez rdzę i śniedź. Wielokrotnie go pokazywałem – ostatecznie stał się częścią „Tężni”. Podobnie łącznice, czyli kable do łączenia rozmów w dawnych centralach międzymiastowych. Uwielbiam poezję pulpitów, kabli, tarcz do wykręcania numerów – tym bardziej że pamiętam je z dzieciństwa, kiedy mama zabierała mnie do pracy. Była łączniczką. Zostawiała mnie przy stacji z monosłuchawką, żebym słuchał bajek emitowanych na kanale nr 26. To było wspaniałe i pewnie wpłynęło na moje upodobanie do przedmiotów.
Z niektórymi ciężko mi się rozstać. Tak jak z rowerem, na którym pojechałem z Paryża do Lipska, realizując projekt w Lipsku: „Artyści i ich terytoria”. Jadąc na rowerze, układałem sobie w głowie plan dotyczący nie tylko wystawy, ale i życia.
Dba pan jakoś szczególnie o przedmioty?
Raz miałem w magazynie awarię. To była zimowa noc, około godz. 19. Zobaczyłem wielki gęsty dym. Na szczęście okazało się, że to para wodna. Jednak lakier na blatach zabytkowych stołów stał się biały jak śmietana. Rano okazało się, że stoły są jeszcze piękniejsze niż wcześniej. Teraz, po prawie siedmiu latach kolejnego gromadzenia przedmiotów, wymyśliłem nowy sposób na wyczyszczenie swoich magazynów. Myślę zresztą, że wkrótce moje zbieractwo zejdzie na dalszy plan. Mam chęć na powrót do najprostszych artystycznych działań, używając jedynie ołówka i papieru. W rysunku można skondensować doświadczenie i wiedzę. Uzmysławiam to sobie, kiedy robię eksperymenty dla studentów.
Czego ich pan uczy?
Pełnego zaangażowania w podejściu do sztuki. To uskrzydla, uzdrawia psychikę. Uczę ich postawy artystycznej. Uświadamiam, że to, co najważniejsze, jest w nich samych. W każdym jest skarb na wagę złota, tylko potrzeba czasu, zaangażowania, żeby go odkryć. Ważne, żeby nie tworzyli sztuki w myśl obowiązujących trendów. Mechanizmy rynku sztuki są niszczące szczególnie dla młodych.
Kontakt z młodymi artystami ułatwia panu dokonywanie wyborów do kolekcji PKO BP?
Owszem. Staram się szukać outsiderów. Jest wielu młodych zdolnych tworzących poza instytucjonalną edukacją artystyczną, żyjących z pracy w fabrykach albo supermarketach. Tworzą z potrzeby duszy i serca, ich pasja jest wielka. Bywają prawdziwie odkrywczy i wcale się nie chwalą swoimi pracami. Nieraz muszę się namęczyć, by ich przekonać, żeby je pokazali.
Prawie na każdej swojej wystawie jest pan obecny na fotografiach, w postaci monideł. To tęsknota za wielością biografii?
Raczej dowód, że jestem obecny mentalnie w każdej wykreowanej przez siebie przestrzeni. Z tego powodu zostawiam swój ślad w postaci swojej podobizny, choćby na marginesie wydarzenia. Odpowiednia stylizacja stwarza złudzenie bycia częścią tworzonej rzeczywistości i uwiecznionego w niej czasu. Taki sposób podróżowania jest niesamowity. Sen może się przy nim schować.
A Udo Volfram, czyli pana facebookowy alter ego, skąd się wziął?
Pasuje do komponowanych przeze mnie utworów muzycznych. Powstają z użyciem starych postmedycznych i militarnych urządzeń. Używam ich do rejestracji nagrań i wydawnictw winylowych. Sztuki plastyczne są jednym z najpiękniejszych komunikatów, ale gdybym miał je rzucić – zająłbym się całkowicie muzyką. Przyjdzie i taki czas.
Robert Kuśmirowski (ur. 1973) jest absolwentem Wydziału Artystycznego Instytutu Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, na którym uzyskał dyplom w pracowni Rzeźby Monumentalnej prof. Sławomira Andrzeja Mieleszki. Większość prac Kuśmirowskiego jest oparta na rekonstrukcji i kopiowaniu starych przedmiotów, dokumentów, fotografii, a raczej tworzeniu ich łudząco podobnych imitacji. Laureat Paszportów „Polityki” (2005). Mieszka i pracuje w Lublinie
Od 30 czerwca w Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu trwa wystawa Roberta Kuśmirowskiego zatytułowana „Story ON/OFF”