Naprawianie dziecka w terapeutycznym pit stopie

Podkręcanie wymagań dzieciom nie pozostaje bez wpływu na ich dobrostan psychiczny. Przeciążone, coraz częściej nie wytrzymują narzuconego im tempa życia.

Publikacja: 10.06.2022 10:00

Naprawianie dziecka w terapeutycznym pit stopie

Foto: TOMASZ P. TERLIKOWSKI

Jakiś czas przed pandemią pewna dziennikarka zapytała mnie: „Ile czasu dzieci powinny spędzać na zajęciach pozalekcyjnych?”. Choć wiem, że odpowiadanie pytaniem na pytanie jest niegrzeczne, to jednak, usiłując odkryć zawarte w tym zdaniu pokłady ukrytych znaczeń, zrobiłem wyjątek od zasady. „A ile godzin na dobę, pani zdaniem, powinni pracować niewolnicy?” – zripostowałem.

W bezrefleksyjnej prośbie o radę dotyczącą wymiaru czasu spędzanego przez dzieci na zajęciach pozalekcyjnych kryje się założenie, że one w ogóle są potrzebne. Mało tego, że służą dzieciom i przyczyniają się do ich dobrostanu, że są lepsze od towarzystwa rodziców, dziadków i podwórka, że pomogą im zdobyć lepszą pozycję w przyszłości i tak dalej. Jednak zarówno ten dobrostan, jak i pozycję w przyszłości, mierzymy miarą akceptowanego przez nas zestawu wartości i nie da się przyłożyć do nich żadnej miary obiektywnej. Być może za kilkadziesiąt lat ktoś uzna to pytanie za podobnie absurdalne, jak absurdalna jest dyskusja o liczbie godzin pracy niewolnika w obliczu faktu niewolenia jednego człowieka przez drugiego. Ale przecież jeszcze kilkaset lat temu nikt nie dostrzegał tej niedorzeczności. Być może szukano racjonalnej odpowiedzi na tak postawione pytanie, opartej na nauce i doświadczeniu, uzasadnionej ekonomicznie, podobnie jak dzisiaj szukamy odpowiedzi na pytanie o dopuszczalne obciążenie naszych dzieci.

Czytaj więcej

Cywilizacja ukrytej agresji

Luksus wspólnego posiłku

Intensyfikowanie dzieciństwa to trend stosunkowo nowy w naszym krajobrazie kulturowym. Ogólnokrajowe badanie dzienniczków czasu przeprowadzone przez Centrum Badań Ankietowych Uniwersytetu Michigan w latach 1981 i 1997 chyba po raz pierwszy udokumentowało tę zmianę, przynajmniej w USA. W ciągu 16 lat objętych badaniem dzieci utraciły 12 godzin tygodniowo swojego wolnego czasu. W tym 3 godziny mniej poświęcały na zabawę i 6 godzin mniej na spontaniczne zajęcia na świeżym powietrzu. W tym samym okresie czas spędzony na zorganizowanych zajęciach sportowych się podwoił, a tzw. pasywna rozrywka (obserwowanie rodzeństwa i innych ludzi bawiących się lub coś robiących) wydłużyła się sześciokrotnie – z pół godziny tygodniowo do ponad trzech godzin. Wzrósł też o 50 proc. czas poświęcony na zadania domowe. Z kolei rozmowy między rodzicami i dziećmi, podczas których nie robi się nic innego, prawie zupełnie zniknęły z rozkładu życia rodzinnego.

W innym ogólnokrajowym badaniu przeprowadzonym w USA okazało się, że o jedną trzecią spadła liczba rodzin, które deklarują, że regularnie jedzą wspólne obiady. Może nie byłoby w tym nic zatrważającego, gdyby nie fakt, że istnieje silny związek między regularnymi rodzinnymi posiłkami a wieloma innymi pozytywnymi aspektami życia, takimi jak: sukcesy w nauce, przystosowanie psychologiczne, niższe wskaźniki używania alkoholu i narkotyków, niepodejmowanie przedwczesnych zachowań seksualnych i prób samobójczych. Brak regularnych posiłków rodzinnych wiązał się z wyższym ryzykiem we wszystkich tych obszarach.

Więcej czasu poświęcanego na wspólne posiłki w domu okazał się najsilniejszym predyktorem lepszych wyników i mniejszej liczby problemów behawioralnych. Ten czynnik miał o wiele silniejszy wpływ niż czas spędzony w szkole, poświęcony nauce, chodzeniu do kościoła, uprawianiu sportu lub zajęciom artystycznym. Wyniki były podobne we wszystkich typach rodzin i bez względu na poziom dochodów.

Projekt rozwoju produktu

Wygląda na to, że świat hiperkonkurencji dorosłych i wartości rynkowych zaatakował rodziny. Rodzice kochają swoje dzieci tak samo jak poprzednie pokolenia, ale wychowują je w kulturze, która definiuje dobrego rodzica jako dawcę możliwości w tym rywalizującym świecie. Rodzicielstwo stało się „projektem rozwoju produktu”, a niepewni rodzice nigdy nie wiedzą, czy zrobili wystarczająco dużo, aby ten cel zrealizować. Wypełnianie i organizowanie czasu, dostarczanie stymulacji zewnętrznej daje im świadomość, że ich dzieci są w grze, a oni mogą zająć się swoją pracą.

Ten zarysowany pokrótce trend nie był historyczną osobliwością kultury amerykańskiej schyłku XX wieku. Został zapoczątkowany, nabrał rozmachu i z ciągłą tendencją wzrostową utrzymuje się dzisiaj w większości społeczeństw zachodnich, choć może nie wszędzie jest tak intensywnie badany jak w USA.

W ankiecie przeprowadzonej w 2017 r. przez Mental Health America zapytano młodzież w wieku 11–17 lat o źródła najsilniejszego stresu. 61 proc. odpowiedziało, że jest nim żonglowanie priorytetami (szkoła, sport, praca, aktywność w różnego rodzaju klubach itp.). Inna ankieta z tego samego roku wykazała, że 78 proc. dzieci w wieku od 9 do 13 lat uskarżało się na brak wolnego czasu.

Swoistym intermedium w tym wyścigu był okres pandemii. Niektóre rodziny wykorzystały nadmiar wolnego czasu do zacieśnienia i wzmocnienia wzajemnych relacji, w innych na skutek utraty rutynowych schematów codziennego działania doszło do swoistej anomii – dotychczasowe cele i wartości stanęły pod znakiem zapytania. Były też i takie rodziny, w których tendencje przemocowe w wyniku izolacji przybrały rozmiary wcześniej niespotykane.

Podkręcanie wymagań dzieciom nie pozostaje bez wpływu na ich dobrostan psychiczny. Przeciążone, coraz częściej nie wytrzymują narzuconego im tempa życia, a niepokojąco rosnące liczby diagnozowanych zaburzeń psychicznych, samookaleczeń i prób samobójczych, wskazują, że eskalując nasze oczekiwania w stosunku do nich, osiągnęliśmy już chyba sufit.

Czytaj więcej

Epidemia samotności kontra dyktatura szczęścia

Wystarczy dowieźć do specjalisty

Czym byłaby jednak nasza dumna z siebie cywilizacja, gdyby nie zaproponowała absurdalnego w swojej istocie rozwiązania? Przecież człowiek funkcjonujący w warunkach hiperkonkurencji, podobnie jak bolid Formuły 1, potrzebuje pit stopu, aby dokonać niezbędnych napraw. Cóż zatem prostszego, aby w kolejnym okrążeniu, w jakim bierze udział, wpaść po prostu na godzinkę do gabinetu terapeutycznego? Może po jakieś środki psychotropowe do psychiatry? A może do personalnego coacha, który dokona odpowiedniego tuningu?

Dzieciom pozbawionym wspólnych posiłków rodzinnych, rozmów z rodzicami, biegającym z jednych zajęć pozalekcyjnych na drugie, ale również tym doświadczającym przemocy w domu czy w środowisku, w którym żyją, oferujemy terapeutyczne pit stopy. Nie milknie chór głosów nawołujących do zatrudnienia rzesz psychologów i terapeutów w szkołach, do zwiększenia wydatków na psychiatrię dziecięcą. Dzieci, które nie wyrabiają na wirażach wyścigów, w które zostały wepchnięte, odstawia się do gabinetu terapeutycznego, gdzie mają zostać przywrócone do sprawności umożliwiającej dalszy udział w gonitwie.

W takim podejściu ukryte jest bardzo niebezpieczne założenie, że problem tkwi w psychice małego pacjenta. W całym tym szaleństwie rzadko kiedy jakiś trzeźwy głos zaproponuje, żeby może naprawić to, co powoduje problemy – otoczenie.

Głos ten rzadko jednak przebija się przez marketingowy gwar kultury terapeutycznej, w której żyjemy od co najmniej kilkudziesięciu już lat. Jej dogmat zakłada, że naprawianiem domniemanych defektów psychiki powinni zajmować się profesjonaliści i doskonale wpisuje się w oczekiwania wielu zainteresowanych. Dostawcy usług w zakresie zdrowia psychicznego z natury rzeczy nie widzą korzyści z oferowania tanich i trwałych rozwiązań problemów. Gdyby zamiast diagnozy ADHD i recepty na ritalin, naprawili dziecku otoczenie, w którym żyje, zarówno oni, jak i firmy farmaceutyczne straciliby klienta, który rokuje na co najmniej kilkanaście lat zależności od ich usług i produktów. Podobnie terapeuci wyciągający pomocne dłonie bardziej zainteresowani są czasem, jaki pacjenci spędzają w ich gabinetach, np. analizując problemy z dzieciństwa, jego emocje, niż czasem, jaki jest poświęcany wspólnym posiłkom w ich domach rodzinnych.

Jeśli problemy dotykają dziecka, oddanie go pod opiekę profesjonalistom jest często na rękę również rodzicom. Po pierwsze, zyskują złudną pewność, że ich potomstwem zajmą się ludzie kompetentni i doświadczeni w radzeniu sobie z podobnymi przypadkami, po drugie zaś, takie rozwiązanie nie koliduje z zaangażowaniem w ich własny wyścig. Nie muszą zmieniać swoich przyzwyczajeń i nawyków. W ich życiu pojawia się tylko drobna konieczność dostarczenia małego pacjenta od czasu do czasu pod wskazany adres. Najmniej do powiedzenia mają same dzieci, ale przecież nie jest dla nikogo tajemnicą, że ryby i…

Zepsute otoczenie

Tymczasem najwybitniejsi badacze problemów zdrowia psychicznego, do których należy prof. Vikram Patel z Department of Global Health and Social Medicine na Harvard Medical School, nie mają najmniejszych wątpliwości, że wszystkie problemy zdrowia psychicznego, bez wyjątku, mają swój wymiar społeczny. Zdaniem Patela powinniśmy zajmować się światem społecznym, w którym dana osoba żyje, w takim samym stopniu jak jej wewnętrznymi, psychicznymi doświadczeniami. Tylko tak będziemy mogli opracować podejście do zdrowia psychicznego naprawdę skoncentrowane na osobie, wywierające długotrwały skutek.

Problem z obecnym podejściem do zaburzeń psychicznych dzieci i młodzieży polega na tym, że zbyt często skupia się ono całkowicie na świecie wewnętrznym i uznaje, że zewnętrzny świat społeczny jest sferą zainteresowań innej dyscypliny, na przykład pracy socjalnej. Jednak nie pomagając ludziom w przeorganizowaniu ich świata społecznego tak bardzo, jak bardzo jest to możliwe, ignorując otoczenie społeczne, ignorujemy sporą części całościowego obrazu problemu i przysparzamy nieodwracalnych szkód.

Jeśli dziecko doświadcza problemów ze zdrowiem psychicznym, a my przyprowadzamy je do gabinetu profesjonalisty, przekazujemy mu tym samym informację, że coś jest z nim nie tak. Czyż bowiem prowadzi się zdrowych ludzi do lekarza, a sprawne samochody zawozi do mechanika? Jeśli już, to rzadko i na jakieś rutynowe badania kontrolne. Po cóż jednak miałyby być regularne, godzinne, odbywane dwa razy w tygodniu wizyty w gabinecie, jeśli nie dla naprawy czegoś, co jest zepsute?

W tym miejscu bezrefleksyjna chęć pomocy i rozwiązania problemów niepostrzeżenie może zamienić się w okrucieństwo. Wyobraźmy sobie dziecko, które w swoim otoczeniu doświadcza przemocy. Troskliwi nauczyciele dostrzegłszy jakiś problem wysyłają je do pełnego empatii psychologa szkolnego, który nie interweniuje w środowisku, lecz zaczyna się regularnie spotykać z dzieckiem, próbując mu pomóc. Ale czy dziecko nie dostrzega tego, że to ono jest poddawane „naprawie”, a nie ci, którzy wyrządzają mu krzywdę? Przecież po każdej takiej wizycie, podczas której doświadcza współczucia i zrozumienia, musi jednak wrócić tam, gdzie sobie nie radzi, a za kilka dni pojawić się w gabinecie psychologa, który oczekuje od niego, że będzie lepiej. Ale nie jest, bo żadne dziecko nie ma w sobie ani dość siły, ani umiejętności, aby przeciwstawić się pijanemu, stosującemu przemoc fizyczną ojczymowi lub szantażującej emocjonalnie matce. Kontynuowanie terapii utrwala jego przekonanie, że problem jest w nim.

Nierzadko, w desperackich próbach zrozumienia swojej sytuacji, dzieci takie dochodzą do wniosku, że to one prowokują ową przemoc – wszak innym dzieciom w ich otoczeniu ona się nie przytrafia. Stąd już tylko krok do przekonania, że „nikt mi nie może pomóc”, bezradności, depresji, a w skrajnych przypadkach nawet do prób samobójczych. Mechanizm ten nie dotyczy wyłącznie przemocy. Nieradzenie sobie z nadmiernymi wymaganiami, wykluczenie społeczne, problemy szkolne i wiele innych kłopotów może mieć swoje źródła w otoczeniu, a każda próba „naprawy” dziecka zamiast otoczenia może prowadzić do nieodwracalnych krzywd.

W jeszcze gorsze pułapki wpadają dzieci, których geneza zaburzeń tkwi w otoczeniu, a leczone są farmakologicznie. Praktyka taka niewiele odbiega od sytuacji, w której znieczula się ofiarę, po to, aby ją dalej dręczyć. Uderzający dla młodego pacjenta brak efektów leczenia systematycznie utrwala w nim przekonanie „bycia gorszym”. Wszak mądrzejsi dorośli z reguły wiedzą, co robią. Zanim w dojrzewającym umyśle mogłoby się pojawić podejrzenie, że być może błądzą oni we mgle, z reguły jest już ofiarą wtórnej wiktymizacji, a na pomoc zwykle jest za późno.

Czytaj więcej

Racjonalny jak potlacz

Kiedy „wszystko” nie wystarcza

W grudniu 2021 r. opinią publiczną wstrząsnęła wiadomość o samobójczej śmierci 12-letniej Kingi, uczennicy VII klasy szkoły podstawowej w Smęgorzowie. Tym, co najbardziej wszystkich zbulwersowało, był fakt, że dziewczynka decyzję o odebraniu sobie życia podjęła po wielokrotnych sygnałach kierowanych do osób z jej otoczenia, w których informowała o swoim złym stanie psychicznym. Śledztwo wykazało, że była objęta opieką odpowiednich instytucji, w tym wsparciem psychologiczno-pedagogicznym, a wcześniej kilkukrotnie hospitalizowana psychiatrycznie. Kontrola nadzoru kuratorskiego nie wykazała żadnych uchybień czy braku rzetelności podjętych działań.

Ten uderzający przykład ujawnia wartość systemu ochrony zdrowia psychicznego, na jaki może liczyć w Polsce dojrzewający człowiek doświadczający problemów. W przypadku Kingi zrobiono wszystko, co uznaje się za niezbędne w takiej sytuacji, nikt nie zawinił, profesjonaliści stanęli na wysokości zadania, a jednak to „wszystko” zwyczajnie nie zadziałało, bo problem tkwił w patologicznym otoczeniu, którego naprawy nikt się nie podjął. Podobne sytuacje, choć nie tak głośne medialnie, są codziennością w naszej rzeczywistości, a wskaźniki samobójstw wśród nastolatków ponurym tego dowodem.

Geneza chorób i zaburzeń psychicznych jest najczęściej złożona. Spore znaczenie mają predyspozycje genetyczne, stan zdrowia na poziomie somatycznym, nasze doświadczenia życiowe. Jednak najczęstszymi ich wyzwalaczami są wydarzenia, w których uczestniczymy, a w szczególności te o charakterze negatywnym, długotrwałe i powtarzające się.

Leczenie psychiki nie może obyć się bez ich dostrzeżenia, uwzględnienia i zmiany. Chronicznie przeziębionemu dziecku nie pomogą drogie leki najnowszej generacji, jeśli lekarz nie zwróci uwagi na banalny fakt, że codziennie chodzi do szkoły w przemoczonych butach, bez czapki i rękawiczek. Podobnie nie pomogą mu antydepresanty, nowoczesna psychoterapia i szkolny psycholog, jeśli codzienność nadal będzie go tak samo uwierała. Z pewnością jednak pomagają nam w utrzymaniu złudzenia, że zrobiliśmy wszystko, co powinniśmy, oferując naszym dzieciom profesjonalną pomoc z najwyższej półki.

Tomasz Witkowski jest doktorem psychologii, pisarzem, autorem m.in. „Psychoterapii bez makijażu” i trzech tomów „Zakazanej psychologii”

Jakiś czas przed pandemią pewna dziennikarka zapytała mnie: „Ile czasu dzieci powinny spędzać na zajęciach pozalekcyjnych?”. Choć wiem, że odpowiadanie pytaniem na pytanie jest niegrzeczne, to jednak, usiłując odkryć zawarte w tym zdaniu pokłady ukrytych znaczeń, zrobiłem wyjątek od zasady. „A ile godzin na dobę, pani zdaniem, powinni pracować niewolnicy?” – zripostowałem.

W bezrefleksyjnej prośbie o radę dotyczącą wymiaru czasu spędzanego przez dzieci na zajęciach pozalekcyjnych kryje się założenie, że one w ogóle są potrzebne. Mało tego, że służą dzieciom i przyczyniają się do ich dobrostanu, że są lepsze od towarzystwa rodziców, dziadków i podwórka, że pomogą im zdobyć lepszą pozycję w przyszłości i tak dalej. Jednak zarówno ten dobrostan, jak i pozycję w przyszłości, mierzymy miarą akceptowanego przez nas zestawu wartości i nie da się przyłożyć do nich żadnej miary obiektywnej. Być może za kilkadziesiąt lat ktoś uzna to pytanie za podobnie absurdalne, jak absurdalna jest dyskusja o liczbie godzin pracy niewolnika w obliczu faktu niewolenia jednego człowieka przez drugiego. Ale przecież jeszcze kilkaset lat temu nikt nie dostrzegał tej niedorzeczności. Być może szukano racjonalnej odpowiedzi na tak postawione pytanie, opartej na nauce i doświadczeniu, uzasadnionej ekonomicznie, podobnie jak dzisiaj szukamy odpowiedzi na pytanie o dopuszczalne obciążenie naszych dzieci.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS