Opublikowane niedawno wstępne wyniki Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań 2021 skłaniają do wniosku, że nasza przyszłość już jest z nami. W ciągu dekady od ostatniego spisu ludność Polski zmniejszyła się o 476 tys. osób, czyli o 1,2 proc. (wstępne dane spisowe, opublikowane przez GUS w styczniu tego roku, musiały zostać zweryfikowane – okazało się, że ubytek ludności był większy o ponad 140 tys., niż początkowo ogłoszono). Może się wydawać, że to niewiele, ale prognozy demograficzne, m.in. przygotowana przez Eurostat prognoza EUROPOP2019, pokazują, że w ciągu najbliższych trzech dekad ludność Polski skurczy się o blisko 3,9 mln osób, czyli o ponad 10 proc. Wstępne wyniki pokazują, że ten proces już trwa. Według spisu co piąty mieszkaniec lub mieszkanka Polski ma dziś więcej niż 60 lat. Zgodnie z EUROPOP2019 w 2050 roku polskie społeczeństwo będzie składać się w blisko jednej trzeciej z seniorów.
Odpowiedzią rządu na te wyzwania są jak na razie działania, które mają zahamować lub odwrócić trendy starzenia się społeczeństwa. To dlatego politycy obozu władzy mówią tyle o „stymulowaniu dzietności". Należy się też spodziewać, że aż dwie tworzone przez nich instytucje, które mają zajmować się demografią – Polski Instytut Rodziny i Demografii forsowany przez posła Bartłomieja Wróblewskiego oraz Instytut Pokolenia powołany rozporządzeniem premiera Morawieckiego – będą przede wszystkim prowadziły działania mające zwiększyć współczynnik urodzeń. Problem w tym, że działania rządu na tym polu są jak do tej pory nieskuteczne w dłuższej perspektywie, bo opierają się raczej na tradycyjnych wyobrażeniach o rodzinie, a nie na naukowej wiedzy o czynnikach sprzyjających dzietności oraz rzetelnym rozpoznaniu sytuacji demograficznej.
Niezależnie od tego, czy rząd postanowi pobudzać dzietność kolejnymi zasiłkami opiekuńczymi, czy będzie starał się zmusić Polki do rodzenia, zapowiadając obcięcie emerytur bezdzietnym, te rozwiązania nie przyniosą wzrostu liczby urodzeń. Jak pisze prof. Irena E. Kotowska w wydanym przez Fundację Batorego opracowaniu „Zmiany demograficzne w Polsce – jakie wyzwania rozwojowe przyniosą?", kluczowa dla dzietności jest liczba kobiet w wieku rozrodczym 15–49 lat, których do roku 2050 będzie w Polsce o 30 proc. mniej niż obecnie. Liczba urodzeń będzie zatem spadać niezależnie od tego, jakie rozwiązania przyjmie rząd.
Kiedy do Polski zaczęły przybywać masowo osoby uciekające z Ukrainy przed wojną, szybko pojawiły się głosy, że tak szybki wzrost populacji kraju wiąże się nie tylko z groźbą katastrofy humanitarnej (na szczęście udało się jej uniknąć dzięki ofiarności obywateli, ogromnej mobilizacji organizacji społecznych i współpracy samorządów), ale może być też szansą dla rozwiązania przynajmniej niektórych problemów z polską demografią. W szczytowym momencie, 6–7 marca, granicę polsko-ukraińską przekroczyło ponad 140 tys. osób. I dziś, niemal trzy miesiące od rozpoczęcia inwazji, polską granicę przekracza dziennie prawie 20 tys. osób. Dla porównania podczas kryzysu migracyjnego z 2015 roku do granic Europy docierało mniej więcej 10 tys. osób dziennie. W ciągu dwóch miesięcy populacja Polski przekroczyła 40 mln, była zatem nie tylko wyższa od liczby ludności zanotowanej w ostatnim spisie powszechnym, ale też i znacząco wyższa niż w poprzednim spisie sprzed dziesięciu lat.
Optymistyczne spojrzenie na szansę, jaką stanowić miałby dla demografii Polski kryzys wymuszonej migracji z Ukrainy, opierało się m.in. na fakcie, że zdecydowana większość osób, które schroniły się w Polsce przed wojną, jest w wieku produkcyjnym. W doniesieniach medialnych mówiono często jednym tchem o „kobietach, dzieciach i osobach starszych", ale osoby z tej ostatniej kategorii, będące w wieku emerytalnym, stanowią zaledwie 5 proc. ogółu nowoprzybyłych. Jak wynika z badania Fundacji EWL i Studium Europy Wschodniej UW, średnia wieku wśród uciekających do Polski przed wojną w Ukrainie to 38 lat, a najliczniej reprezentowana jest wśród nich grupa wiekowa 36–45 lat (34 proc.). Można było zatem optymistycznie stwierdzić, że nowo przybyli zostaną szybko „wchłonięci" przez polski rynek pracy.