Projekt ustawy o jawności życia publicznego, przygotowywany w sekrecie z inicjatywy ministra koordynatora ds. służb specjalnych Mariusza Kamińskiego i ujawniony 24 października, budzi cały szereg wątpliwości. Kwestią wzbudzającą bodaj największe emocje mediów jest status sygnalisty, który w projekcie ministra znalazł się w wypaczonej formie, skazującej osoby sygnalizujące przestępstwa korupcyjne w miejscu pracy (ale już np. nie nieprawidłowości związane z naruszaniem prawa pracy, których zgłoszenie zgodnie z projektem ustawy nie kwalifikuje sygnalisty do ochrony) na całkowitą zależność od prokuratury. Do tego dochodzą utrudnienia w dostępie do informacji publicznej – urzędy będą mogły odmówić jej udzielenia, jeśli uznają, że wniosek składany jest w sposób „uporczywy" albo zażądać za jej przygotowanie opłaty.
Ustawy w społecznej próżni
Poza tymi niepokojącymi zapisami, stojącymi w rażącej sprzeczności z samym tytułem ustawy, jej fragmenty dotyczące przejrzystości tworzenia prawa odsłaniają problem sięgający o wiele głębiej, niż szczegółowe zapisy dotyczące kwestii techniczno-prawnych, takich jak choćby status sygnalisty. Projekt ustawy zdradza mianowicie archaiczne rozumienie polityki jako działalności, która powinna pozostać odizolowana od całości życia społecznego, a udział w niej osób i organizacji utrzymujących się dzięki środkom zagranicznym należy piętnować i ograniczać.
Zgodnie z projektem ustawy każda organizacja, która chce zgłosić opinię do tworzonego prawa, zobowiązana będzie do ujawnienia darczyńców, łącznie z podaniem ich numerów NIP. Tego wymogu nie są oczywiście w stanie spełnić organizacje, które otrzymują dotacje z zagranicy, również ze źródeł unijnych. Osoby zamierzające zgłaszać uwagi będą natomiast zobowiązane do ujawnienia źródeł swoich dochodów z dwóch lat. Niedopełnienie tych obowiązków może skutkować karą pozbawienia wolności.
Regulacje te, dające władzy narzędzia dyscyplinowania i piętnowania obywateli, którzy chcieliby mieć wpływ na tworzenie prawa, idą zdecydowanie dalej niż obowiązujące do tej pory przepisy. Nie chodzi już jedynie o zabezpieczenie przed prowadzeniem kampanii wyborczych lub niezgłaszanie projektów ustaw w interesie zagranicznych podmiotów, ale o ograniczenie wpływu obywateli na proces stanowienia prawa właściwie jedynie do głosowania w wyborach. Wyłonieni raz na kilka lat przedstawiciele będą mogli tworzyć ustawy bez uciążliwej konieczności wchodzenia w dialog ze społeczeństwem. To krok w stronę autonomizacji polityki, oderwania jej od splotu rozmaitych, niekiedy sprzecznych interesów społecznych, które stanowią osnowę demokracji.