Polska będzie istnieć, dopóki Polacy będą się buntować

Polskość funkcjonuje poza schematami. Nie tylko tymi dziejowymi, wizją modernizacji i nowoczesności, jaką wciela od XIX wieku w życie Zachód, ale też schematami takich pojęć, jak „realizm" i „romantyzm". Dopiero oba razem gwarantują nam przetrwanie.

Aktualizacja: 22.04.2022 15:22 Publikacja: 22.04.2022 10:00

Polska będzie istnieć, dopóki Polacy będą się buntować

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

W którym momencie państwo umiera? Dopiero gdy znika z mapy czy może wcześniej – w momencie, w którym staje się niezdolne do pełnienia swych najbardziej podstawowych funkcji? Pytaniem jeszcze ważniejszym jest, kto ma o tym fakcie zdecydować – konsylium złożone z przedstawicieli najważniejszych światowych mocarstw tudzież najsilniejszych okolicznych sąsiadów stojącego na skraju życia i śmierci organizmu państwowego? Czy może raczej „organy wewnętrzne", pracujące wciąż mimo braku przejawów zewnętrznej aktywności, takie jak serce czy mózg narodu? Wyznaczenie momentu śmierci państwa, podobnie jak człowieka, siłą rzeczy angażuje nie tylko aparat medyczny, ale też teologiczny. Może więc powinniśmy zapytać: w którym momencie z państwa uchodzi dusza?

Mniej więcej takie właśnie pytanie postawił w 1922 roku Sąd Najwyższy II Rzeczypospolitej. Rozstrzygając tym samym problem prawny, dla którego właściwie nie było precedensu. Czy nieobecność polskiego państwa przez 123 lata na mapach świata można uznać za okres śpiączki, z której właśnie nastąpiło przebudzenie? Czy odrodzona Polska jest więc państwem nowym, nawiązującym tylko do dziedzictwa I Rzeczypospolitej, czy też organizmem przebudzonym, co do zasady tożsamym z tym, który został uśpiony przez zaborców pod koniec XVIII wieku?

Sąd Najwyższy opowiedział się zdecydowanie za tą drugą opcją, ale ciekawsza jest jego argumentacja. Rzeczpospolita nawet po rozbiorach istniała jako państwo, choć w stanie „potencjalnym". Nośnikiem państwowości, gwarantem jej przetrwania była niezgoda, niedopasowanie Polaków do nowego, porozbiorowego stanu rzeczy. Państwa upadają tylko wtedy – twierdził najwyższy organ sądowniczy II Rzeczypospolitej – gdy zmienia się psychika społeczna mieszkańców, gdy zanika tradycja i stała wola utrzymania przy życiu dawnych aspiracji, wierzeń i form życia zbiorowego.

A jaki jest – pytał sam siebie Sąd Najwyższy – dowód na to, że Polacy nie stracili swego „poczucia odrębności wobec obcego najazdu", że nie zmieniła się ich psychika społeczna? „Objawami stałej woli narodu co do utrzymania swojej państwowości były ofiary męczeństwa setek tysięcy Polaków ginących za ojczyznę i stałe porywy rewolucyjne, dążące do zerwania narzuconych przez trzy mocarstwa zaborcze obcych praw i urządzeń" – brzmiała odpowiedź.

Rozstrzygającym dowodem na rzecz ciągłości polskiego państwa, stałego przywiązania do tradycyjnych form i sposobów bycia, okazały się więc tendencje rewolucyjne i wichrzycielskie. Legitymizacją instytucjonalną staje się tutaj „danina krwi". Cudowna kwadratura koła. Kwadratura, bez której nie da się zrozumieć nie tylko historii Polski, ale też prowadzić – rozsądnej i realnej – polskiej polityki.

Czytaj więcej

Wdzięczny rywal ciszy

Weterani dziejowego survivalu

Orzeczenie Sądu Najwyższego z 1922 roku przywołał w swojej ostatniej książce „Początek końca historii" profesor Marek Cichocki. I dość dobrze oddaje ono jej główną myśl, wielką apologię polskiego niedostosowania do schematów i głównych nurtów europejskiej historii. Nieprzystawalności, której tragicznym, najgłośniejszym akcentem były rozbiory.

Polacy, zawsze trochę na opak, wiecznie stający okoniem wobec rozwiązań z powszechną aprobatą przyjmowanych na Starym Kontynencie, do wyglądającej coraz chętniej końca swej historii Europy nigdy się do końca nie dopasowali. Głównie chyba dlatego, że początek końca historii zbiegł się z początkiem końca Polski. Wizja ostatecznego pokoju i rozwiązania wszelkich węzłów dziejów zakładała milcząco, że coś tak wywrotowego, dysfunkcyjnego, jak Polska i żyjący w niej naród, nie może istnieć. Gdy Europa przeżywała najbardziej beztroski w swych dziejach okres, belle époque, nad Polską zapadała najczarniejsza noc jej historii, trwająca całe dekady smuta po powstaniu styczniowym. Z kolei, gdy Stary Kontynent doświadczał największej traumy w swych dotychczasowych dziejach, Wielkiej Wojny, dla Polski te cierpienia okazały się bólami porodowymi, wskrzeszeniem jej państwowości. Zawsze na odwrót, na przełaj i opak. I teraz, u kresu końca historii, na samym początku jej nowego początku, powinniśmy zebrać żniwo tej odrębności.

„To bogactwo sposobów radzenia sobie z historyczną przygodnością i brutalnością, trwania przy własnym sposobie życia, pozwala nam teraz rozumieć więcej i lepiej reagować na wyzwania przyszłości, które przynosi koniec »końca historii«. Wobec nieznanego i nieuniknionego czyni nas bardziej elastycznymi i zaradnymi niż te społeczeństwa, które przez ostatnie dwa stulecia trzymały się jednej tylko drogi historycznego rozwoju i jednego tylko, uznanego za bezalternatywny i słuszny modelu nowoczesności" – pisze Cichocki.

XIX wiek był dla nas dziejowym survivalem, podczas którego nauczyliśmy się, że można być jednocześnie idealistą i żyć z nosem przy ziemi. Romantykiem i egoistycznym pragmatykiem, bohaterem zdolnym do wielkich poświęceń i wycofanym do własnej skorupy ślimakiem. „To wszystko jest naszym bezcennym zasobem politycznej kultury, z którego możemy czerpać i który pozwala nam zachować szczególną wrażliwość na wieloznaczność rzeczywistości realnego życia".

Polskość funkcjonuje poza schematami. Nie tylko tymi dziejowymi, wizją modernizacji i nowoczesności, jaką wciela od XIX wieku w życie Zachód, ale też schematami takich pojęć, jak „realizm" i „romantyzm". Jedno z drugim miesza się w naszym doświadczeniu i każda próba sztucznego odseparowywania któregoś ze składników musi się skończyć polityczną niestrawnością. Dopiero oba razem gwarantują nam przetrwanie.

Ponieważ, jak stwierdził Sąd Najwyższy II Rzeczypospolitej, a Cichocki w swej książce zdaje się zgadzać z sentencją tego wyroku, nośnikiem naszej tożsamości, gwarancją trwania Polski i jej państwowości jest właśnie to niedopasowanie. Gotowość do upartego trwania przy własnych sposobach bycia i istnienia, niepodporządkowanie się żadnej sile – dziejowej, politycznej czy militarnej – która chciałaby tę polską krnąbrność ujarzmić i zlikwidować.

Polska będzie istnieć tak długo, jak Polacy będą się buntować i nie zgadzać. Moc wyroku najwyższego organu sądowniczego II Rzeczypospolitej obowiązuje również w porządku prawnym jej następczyni – III RP. Jak również zawarta w niej milcząco groźba – jeśli zrezygnujecie z waszego sposobu istnienia, stępicie waszą hardość, ugrzecznicie rewolucyjne zapędy, to choćby istniał wciąż organizm państwa, dusza, która w nim tkwi, stanie się martwa. I wasze państwo przestanie istnieć. A raczej stanie się państwem-zombie. Pozory jego życia będą bardziej przerażające od faktycznej śmierci.

Czemu się nie śmieją

Z realizmem politycznym jest jak z poczuciem humoru. Nie ma żartów uniwersalnych, w każdym czasie i okolicznościach zabawnych. Zarówno polityk, jak i stand-uper muszą się dopasowywać do publiczności, przed jaką przyszło im stanąć – jej doświadczeń i wrażliwości. Tak jak nie ma przepisu na żart, tak też między bajki można włożyć wszystkie podręczniki realistycznej polityki. To, co kluczowe – skuteczność danego posunięcia czy strategii, tak samo jak trafność dowcipu – rozstrzyga się między sceną a widownią. Jest efektem sprzężenia zwrotnego, do którego dochodzi między tym, który mówi, a tłumem, jaki go słucha.

Nikt chyba nie ujął tej reguły lepiej – choć w sensie odwrotnym od zamierzonego – niż polski realista polityczny par excellence, hrabia Aleksander Wielopolski. Jego słynny bon mot – „Dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy" – jest jak zrzędzenie wygwizdanego żartownisia: opowiadałem genialne dowcipy, tylko czemu nikt się nie śmiał?

Dlatego też polityka jest sztuką, a nie nauką ścisłą. Polega na splataniu tego, co wciąż się rozplątuje, a nie na konsekwentnym wcielaniu w życie żelaznych reguł. I jak w każdej sztuce – kluczem jest dobre poznanie materiału, z jakim mamy do czynienia. Zwłaszcza kiedy jest to tworzywo tak nietypowe i wyślizgujące się wszelkim kategoriom, jak Polacy.

Książka Cichockiego jest przewodnikiem po tym – jak mawiają trenerzy piłkarscy – materiale ludzkim, z jakim przyszło pracować polskim politykom. Opowiada o czasie, w którym to wszystko się zaczęło. Europejskie złudzenie i polskie dziwactwo. Jedno można zrozumieć dopiero przez pryzmat drugiego. Wielkie chciejstwo zachodniej historiozofii, marzenie o tym, że człowiek jest w stanie zamknąć dzieje, skończyć historię, raz na zawsze zapleść to, co wiecznie się rozplątuje, najlepiej zostało wyjaśnione przez głośne, trwające ponad 120 lat, polskie veto podniesione wobec tej wizji. I na odwrót. Nie sposób jest zrozumieć naszego odwiecznego dziwactwa, jak również dzisiejszych jego wcieleń bez pojęcia „normy", którą zwykliśmy kwestionować.

Jedno i drugie, zachodnią regułę oraz polski wyjątek, prześledźmy na przykładzie trzech pojęć: polityczna sprawiedliwość, wielka zgoda oraz romantyzm.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Bo nie wiedzą, co czynią

Interes to za mało

W polską myśl polityczną jest wpisany pewien nastrój, żeby nie powiedzieć uraza. Poczucie wielkiej, spektakularnej wręcz niesprawiedliwości, jaką były rozbiory naszego państwa pod koniec XIX wieku. Gwałt bez precedensu, a jednocześnie dowód na to, że kończy się epoka zasad, a rozpoczyna czas nagiej siły. Od tej pory Polacy stali się, bo też stać musieli, zaprzysięgłymi orędownikami sprawiedliwości w polityce. Tlące się przez cały XIX wiek marzenia o wielkiej wojnie, z której zgliszcz wyłoni się wolna Polska, niosły za sobą – jak ogon pędzącej na spotkanie z ziemią komety – przekonanie, że niesprawiedliwy spokój nie jest godzien nazywać się prawdziwym pokojem. Jest tylko kontynuacją gwałtu. To do tego odruchu odwołał się Józef Beck w swoim słynnym przemówieniu z 1939 roku, w którym stwierdzał, że „my w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Każdy polski realista musi się liczyć z tym, że będzie musiał zaproponować swoim współobywatelom jakąś uniwersalną koncepcję sprawiedliwości. Taką, w ramach której będzie się mógł najlepiej realizować nasz interes. Ten ostatni bowiem – sam z siebie – to dla Polaków za mało.

Równanie wydawało się proste – żeby Polska mogła istnieć, musi nastać w Europie sprawiedliwość. Od samego początku gehenny polskiej podległości, otwierającej XIX stulecie epoki napoleońskiej, panował co do tego generalny konsensus ponad podziałami. To właśnie uniwersalne zasady, które miał wcielać swymi podbojami Bonaparte, porwały za nim polskie tłumy. Pozostawiły za sobą ślad na tyle trwały, że aż do dzisiaj śpiewamy o niewysokim Korsykaninie w naszym hymnie. A wszystko dzięki temu, że był nie tyle wyrazicielem nagiej siły, co stojącej za nim wielkiej idei. Nowej cywilizacyjnej misji, zakorzenionego w oświeceniu i rewolucji międzynarodowego ruchu krucjatowego, który następnie ustanowiłby światowy pokój poprzez narzucenie swoich zasad.

Zachód Europy mógł się zakochać w blasku napoleońskich zwycięstw, Polacy dali się jednak porwać niesionej na jego bagnetach idei. Stąd też niekończący się – nawet wiele lat po Waterloo – bonapartystowski sentyment, którego najdoskonalszym literackim wcieleniem jest postać subiekta Rzeckiego z „Lalki" Bolesława Prusa. Wlanie rewolucyjnych i oświeceniowych treści w rzymską formę, w którą tak lubił ubierać swoją politykę Napoleon, było mieszanką, która w wyobraźniach zniewolonych przez siły ancien régime'u Polaków, tych „Rzymian północy", wybuchła z siłą dynamitu.

Ale również po drugiej stronie barykady, po stronie ostatecznego pogromcy cesarza Francuzów, cara Aleksandra I, znajdował się Polak i jego własna koncepcja politycznej sprawiedliwości. Książę Adam Jerzy Czartoryski, przez pewien czas minister spraw zagranicznych Rosji, opracował własny wielki plan dla Europy, wizję sprawiedliwego pokoju. Opierała się ona na trzech warunkach: powszechnym wzroście cywilizacji, oświeceniu, przestrzeganiu zasady dzielenia się państw podług narodów zgodnie z granicami, które natura sama im nakreśliła, i wreszcie zbliżonej formie rządów tych państw, opartej na zasadach wolnościowych. Fakt, że wprowadzenie tego planu w życie zaowocowałoby wskrzeszeniem Polski, był tak oczywisty, że nawet nie trzeba było o nim wspominać. Czartoryski obstawiał innego konia niż większość jego rodaków, ale trzymał się tej samej zasady: Polska wstanie spod ziemi, w której pochowały ją zabory, dopiero kiedy na jej powierzchni zapanuje sprawiedliwość.

Bale i maskarady

Tak jak okres napoleoński jest kluczem do tej wielkiej, polskiej potrzeby politycznej sprawiedliwości, niezgody na politykę siły, tak też wydarzenie, które epokę Bonapartego zakończyło, kongres wiedeński, przesądził o naszej nieufności do idei powszechnej, paneuropejskiej zgody. Jednomyślność mocarstw maskującą przemoc, na jakiej zbudowane jest ich porozumienie.

„Wspaniałe bale i maskarady, zawiłe negocjacje, zakulisowe porozumienia w zaciszu gabinetów, wysublimowane intelektualne i polityczne konwersacje w wiedeńskich salonach nie mogły zakryć tej prawdy, że jedyną prawomocność podejmowanych decyzji o dalszych losach Europy i jej narodów i państw daje siła i zwycięstwo władców, którzy sami są bezpowrotnie odarci z charyzmatów władzy i wszelkich atrybutów boskości" – pisze w swej książce Cichocki.

Jeśli chcemy zrozumieć dzisiejszy stosunek wielu Polaków do Brukseli, musimy patrzeć na nią przez pryzmat Wiednia. To tam po raz pierwszy – jak stwierdzał sekretarz kongresu Friedrich von Gentz – ustanowiona została zasada unii generalnej, łączącej we wspólnotę wszystkie państwa za sprawą federalnych więzi i pod przewodnictwem pięciu głównych potęg. „Europa – kontynuował podniośle von Gentz – wydaje się tworzyć wielką polityczną rodzinę, zjednoczoną pod auspicjami wysokiego trybunału, który sama powołała do życia".

Po Wiedniu pozostało w Polakach przekonanie, że zgoda silnych zawarta być może wyłącznie kosztem, a czasem nawet po trupach, słabych. Że – oddajmy ostatni raz głos von Gentzowi – „państwa drugiego, trzeciego, a nawet czwartego rzędu, choć nigdy czegoś takiego nie wyrażono wprost, milcząco podporządkowują się wspólnym decyzjom podejmowanym przez dominujące, wielkie potęgi". W naszej politycznej wyobraźni wykuło się niniejszym przeciwstawienie tych dwóch pojęć – uniwersalnej sprawiedliwości i powszechnej zgody. Pierwsze miało przywrócić nas do życia, drugie – zatoczyć kamień przed nasz grób.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Siła bezsilnych

Odzyskać romantyzm

Polski romantyzm jest chyba najczęściej składaną do grobu ideą w dziejach świata. Ta nieustannie kończąca się historia trwa jednak mimo to. Ba, ostatnie miesiące wydają się wielkim renesansem romantycznej idei i podążającej w jej ślady politycznej praktyki. Każdy chcący realistycznej polityki Polak nie tyle powinien wbijać tej idei osinowy kołek w pierś, co przeformułować ją na swoją modłę. Jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi – nie będzie nigdy polskiego realizmu, w którego centrum nie znajdowałby się romantyzm.

Zadanie jest o tyle łatwiejsze, że romantyzm definiuje się zawsze przez to, czemu się sprzeciwia. Pewnie dlatego właśnie tak bardzo przypadł on do gustu narodowi odwiecznych wichrzycieli i buntowników, którzy ze swojego niedopasowania uczynili własny sposób istnienia. Nie należy więc romantyzmu zwalczać, tylko przesunąć jego akcenty. Dość błędnie przyjęło się w potocznym rozumieniu uważać, że jako taki musi się on sprzeciwiać rozsądkowi. W rzeczywistości europejski romantyzm narodził się jako ruch sprzeciwu wobec abstrakcji i ideologii. Nagim siłom ignorującym przeszłość, tradycję i rzeczywistość. Nie stanowił ucieczki od tej ostatniej, wręcz przeciwnie – wyznaczał drogę powrotną do rzeczywistości. Tej namacalnej, posiadającej kształty, zapachy, historię – to wszystko, co przesądza o realności danej rzeczy.

Twórca angielskiego romantyzmu Samuel Coleridge, twierdząc, że żadna ludzka społeczność nie jest w stanie przetrwać, opierając się jedynie na kalkulacji własnych interesów i materialnej strategii ich zaspokajania, wzywał jednocześnie do powrotu do zdrowego rozsądku i mądrości zgromadzonej w tradycji. Krytykował zimną kalkulację właśnie za brak realizmu – niebranie pod uwagę całej złożoności i bogactwa rzeczywistości. Racjonalność była dla romantyków synonimem przemocy stosowanej przez nagi rozum wobec natury i ludzkich społeczności.

Jeśli więc realiści w Polsce chcą zacząć oddziaływać mocniej na rzeczywistość, muszą stać się bardziej romantyczni od romantyków. Znaleźć polityczną formułę dla zdrowego rozsądku, która nie będzie powtarzaniem frazesów o konieczności kierowania się prymatem interesu nad moralnością. Ich polityka powinna kierować się imperatywem powrotu do rzeczywistości, prowadzącym przez całą jej złożoność i wielowymiarowość. A więc również przez psychikę narodu, któremu swój model polityki proponują. Mówić do niego językiem uniwersalnej sprawiedliwości, a nie tylko twardych interesów. Prawdziwy realizm nie może być cyniczny, lecz czuły. Uwzględniający wrażliwość swoich słuchaczy, ale też wyczuwający różne aspekty rzeczywistości, której regułom – jak twierdzą w końcu polityczni realiści – stara się być posłuszny.

Książka Cichockiego obok pochwały polskiego niedopasowania może być też uznana za wielką krytykę tej romantyczno-realistycznej dychotomii. Dowodem na to, że wielkie rzeczy zaczynały się w polskiej historii zawsze wtedy, gdy jeden odruch mieszał się z drugim, a serce i rozum pracowały wewnątrz jednego organizmu.

Wracając bowiem na koniec do metafory polityki jako żartu: istnieje tu przecież, jak wie każdy, komu choć raz przyszło obejrzeć któryś z telewizyjnych kabaretonów, potężna pokusa pójścia na łatwiznę. Odwołania się do najprostszych, wulgarnych skojarzeń, co zawsze wywoła śmiech sporej części publiczności. I kto wie, co jest gorsze – milczenie po zbyt suchym żarcie czy żenujący rechot po dowcipie zbyt niskim. Odwoływanie się na każdym kroku do romantycznych emocji, całego XIX-wiecznego sztafażu symboli, nostalgii i uprzedzeń, byłoby odpowiednikiem takiego właśnie, równie skutecznego co żałosnego, pójścia na łatwiznę. A przecież – i akurat tradycja polskiego kabaretu jest na to doskonałym przykładem – można bawić i uczyć, wzruszać i rozśmieszać jednocześnie.

Marek Cichocki, „Początek końca historii. Tradycje polityczne w XIX wieku", Państwowy Instytut Wydawniczy

W którym momencie państwo umiera? Dopiero gdy znika z mapy czy może wcześniej – w momencie, w którym staje się niezdolne do pełnienia swych najbardziej podstawowych funkcji? Pytaniem jeszcze ważniejszym jest, kto ma o tym fakcie zdecydować – konsylium złożone z przedstawicieli najważniejszych światowych mocarstw tudzież najsilniejszych okolicznych sąsiadów stojącego na skraju życia i śmierci organizmu państwowego? Czy może raczej „organy wewnętrzne", pracujące wciąż mimo braku przejawów zewnętrznej aktywności, takie jak serce czy mózg narodu? Wyznaczenie momentu śmierci państwa, podobnie jak człowieka, siłą rzeczy angażuje nie tylko aparat medyczny, ale też teologiczny. Może więc powinniśmy zapytać: w którym momencie z państwa uchodzi dusza?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich