Za każdym razem, gdy Rosjanie ogłaszają zawieszenie broni w Mariupolu i cywile zaczynają wychodzić z ukrycia, aby wydostać się z oblężonego miasta, rusza rosyjski ostrzał. Nagrania z Irpienia, jednego z osiedli sypialni na północy Kijowa, pokazują, jak starzec, a także matka z dziećmi są rozrywani na strzępy przez pocisk wymierzony w zabudowania niemające strategicznego znaczenia wojskowego. Światowa Organizacja Zdrowia naliczyła już dziewięć zbombardowanych szpitali. Z Charkowa docierają sygnały o użyciu przez Rosjan pocisków kasetowych i bomb próżniowych, najbardziej niszczycielskiego uzbrojenia poza biologicznym i jądrowym. Wokół Kijowa zamyka się pierścień rosyjskich wojsk najwyraźniej szykujących się do oblężenia miasta, pozbawienia jego mieszkańców wody, jedzenia, elektryczności, łączności i wszelkich środków do życia.
W drugim tygodniu inwazji na Ukrainę świat z przerażeniem odkrywa, że Kreml jest gotowy sięgnąć do najbardziej brutalnych metod walki, byle jak najszybciej spacyfikować kraj. Miałby to być wyraz desperacji Władimira Putina na widok niespodziewanie twardego oporu Ukraińców i związanych z tym niewielkich postępów rosyjskiej armii. Wedle tego rozumowania determinacja Kremla byłaby też efektem desperacji na widok zaskakująco twardych sankcji nałożonych na Rosję przez Zachód, które być może już w kwietniu doprowadzą do bankructwa kraju.
Czytaj więcej
Władimir Putin chciał wygrać, stosując prawo dżungli. A sprawił, że Zachód zbiera się do złamania na dobre jego potęgi, w czym niemałą rolę odgrywają nakazy sumienia i porywy serc.
Zmyć upokorzenie
Jednak to, co dla Ameryki i Europy jest szaleństwem, dla rosyjskiego przywódcy to nic innego niż powrót do źródeł. A nawet wierne trzymanie się obranej przed 23 laty linii.
„Putin zachowuje się jak polityczny kamikadze, rzucając cały swój polityczny kapitał w tę wojnę, wypalając go (Grozny – red.) aż do gleby" – pisał jesienią 1999 roku w swoim dzienniku Borys Jelcyn, przerażony pacyfikacją czeczeńskiej stolicy, jaką nakazał jego ówczesny rosyjski premier.