Jarosław Modzelewski: W kulturze światopogląd nie może być wykluczający

W kulturze światopogląd nie może wykluczać. Jestem więc przeciwnikiem tworzenia stad przeciwstawnych sobie. Stada nie tolerują prób bycia poza nimi, a to się też czasami odbija na trzeźwości myślenia - mówi malarz Jarosław Modzelewski.

Publikacja: 04.02.2022 17:00

Jarosław Modzelewski: W kulturze światopogląd nie może być wykluczający

Foto: Rzeczpospolita, Wojciech Duszenko

Plus Minus: Co pan sądzi o ostatnich zmianach dyrektorskich w instytucjach kultury? W Zachęcie, na przykład?

Ta ostatnia jest niefortunna, niestety. Prawdą jest, że instytucje przez lata kształtowali ludzie o mocno określonej lewicowej wrażliwości i wytworzyło się przekonanie, że inaczej być nie może. A to nieprawda. Tyle że jak zmian dokonuje się bezmyślnie, topornie i przegina, to też nie jest dobre. Mając dobre chęci, można coś zrobić bardzo źle. A wtedy problemy odbijają w drugą stronę. Prawdopodobnie tak stało się w przypadku Zachęty. To multiplikowany błąd. Jego efektem jest zazwyczaj brak przestrzeni sztuki, w której w naturalny, nie konfrontacyjny, ale konfrontujący, sposób mogłyby zaistnieć różne sposoby myślenia. Brakuje równowagi, a bez niej pojawiają się problemy.

Jak osiągnąć tę równowagę?

Widziałem ostatnio interesującą wystawę w Fundacji Gierowskiego. Prowadzący ją Łukasz Dybalski znalazł sporą grupę młodych artystów robiących zupełnie coś innego niż widziany powszechnie młody artystyczny mainstream, który – jak wiadomo – musi sprostać wymaganiom fałszywie rozumianej postępowości. Ci młodzi szukają inspiracji gdzie indziej. Ich prace są dowodem, że jest różnorodność, tylko często nie ma jak zaistnieć. Przeciwnicy polaryzacji są mało słyszalni. Ale warto robić swoje.

A jak to się stało, że w tak krótkim czasie ma pan dwie wielkie wystawy w Warszawie – w Centrum Sztuki Współczesnej i w Galerii Opera?

Miały być znacznie od siebie odsunięte, obydwie były kilkakrotnie przesuwane. Daty zmieniała pandemia. Są zresztą zupełnie różne.

Wystawa „Kraj nad Wisłą" w CSW budzi gorące emocje. Nie miał pan problemu, żeby w obecnej sytuacji politycznej w tej instytucji pokazywać swoje obrazy?

Nie. Kiedy zaczęły się kontrowersje związane z nowym dyrektorem CSW Piotrem Bernatowiczem, jakiś zagraniczny dziennikarz zwrócił się do mnie z prośbą o komentarz. Powiedziałem, że trzeba dać nowemu dyrektorowi kredyt zaufania, żeby pokazał, co może zrobić. Uważam, że w kulturze światopogląd nie może być wykluczający. Jestem przeciwnikiem tworzenia różnych stad, przeciwstawnych sobie. Miałem też poczucie, że mam prawo zrobić tę wystawę. CSW jest instytucją publiczną, opłacaną z pieniędzy budżetowych, a jej zadaniem jest pokazywanie sztuki. Zresztą miałem już w Zamku Ujazdowskim wystawę w czasach, kiedy rządziło SLD, więc można powiedzieć, że wtedy kolaborowałem z postkomunistami (śmiech). Z drugiej strony – jeśli instytucja budzi kontrowersje, to zażalenia idą na rachunek dyrektora. Jeżeli dzieją się rzeczy naganne, dyrektorowi zarzuca się propagowanie faszyzmu, to można złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do prokuratury.

Czytaj więcej

Portrety trumienne

A widział pan wystawę o sztuce politycznej w CSW?

Całej nie widziałem, niestety. Byłem na otwarciu, na którym było straszne zamieszanie i nie udało się wszystkiego zobaczyć. Ale czytałem artykuł o tym na portalu Klubu Jagiellońskiego, który bardzo cenię. W przypadku tamtej wystawy miesza się wiele spraw: wolność wyboru, wolność wypowiedzi, ryzyko, kontrowersyjność. Inaczej to wszystko wygląda z bliskiej, a inaczej z dalszej perspektywy. Pamiętam, jak w Zamku Ujazdowskim pokazywany był amerykański artysta Andres Serrano i jego dzieło – figura Jezusa w szczynach. Wtedy też były protesty, oburzenie – tyle że innej grupy. Stada nie tolerują prób niebycia w nich, poza nimi. To chyba się czasami odbija na trzeźwości myślenia.

Jest pan zadowolony z wystawy w CSW?

Spodobał mi się pomysł kuratora, że tę dużą, składającą się z ponad 60 obrazów wystawę będzie porządkował znak rodła jako symbolu Wisły. Ta rzeka rzeczywiście jest mi bliska i zawsze była ważna. Zresztą wiadomość o tym pomyśle wpłynęła na obraz końcowy, czyli mój autoportret z rodłem, który wówczas malowałem. Można powiedzieć, że przyniosła mi rozwiązanie koncepcji obrazu. Na razie wystawę obejrzałem tylko raz, na otwarciu. Muszę jeszcze sporo przemyśleć, ale na razie jestem zaskoczony na plus. Początkowo miałem duże obawy związane z zamierzoną architekturą ekspozycji, której konstrukcję wyznaczył symbol rodła. Jednak mimo że zabrana została przestrzenność, pojawiła się nowa, dużo wnosząca forma narracji. W intymności małych przedziałów, prześwitów inaczej się widzi konteksty obrazów. Wędrując wzdłuż tej ekspozycyjnej Wisły, można doznać wiele zaskoczeń, przeżyć różne stany. Ma też dla mnie ogromne znaczenie, że mogę zobaczyć dziesiątki obrazów, których całe lata nie widziałem. Spotkanie z nimi jest dla mnie przeżyciem.

A znak rodła używany przez Związek Polaków w Niemczech do dzisiaj ma dla pana szczególne znaczenie?

Na moim dyplomie w 1980 roku rodło było jednym spośród wielu tworzących koncepcję „Znaków". Pamiętam, że obraz był powieszony do góry nogami, bo nie odgrywało to żadnej roli. Był to po prostu jeden ze znaków. A teraz ten obraz wrzuca się w zupełnie inne konteksty. Z drugiej strony, jak sobie uświadomię, że Wisła tak mnie przeniknęła, zawładnęła mną przez kolejne lata życia, to myślę, że był w tym rodzaj przepowiedni przyszłości. W jakiś sposób odkryłem ją poprzez jej przyrodę, romantyzm, szczególną aurę. Doświadczałem tej rzeki poprzez miejsce, do którego wiele razy powracałem – niedaleko Czerwińska, którego historia sięga XII wieku, a to sprzyja sięgnięciu do romańszczyzny jednym ruchem (śmiech). Pod Czerwińskiem właśnie odbyła się przeprawa na bitwę pod Grunwaldem. Ale początkiem kontaktu z tą rzeką był pejzaż. Potem – poetycka Wisła Broniewskiego, za sprawą której stał mi się bliski i twórca, chociaż ceniłem go już wcześniej. Spojrzenia na Wisłę jako na oś tego kraju nie brałem sobie specjalnie do serca. Raczej widziałem ją z dołu, z perspektywy prostych codziennych wrażeń. Na wystawie los się rozwija wzdłuż wody: niedokończone domy, klimat, który niosą obrazy. Rzeka wytwarza klimat, ale i jest determinująca jak nurt płynący w jedną stronę.

Spory jest cykl obrazów o tematyce sakralnej, z życia Kościoła po 1989 roku. Są krytyczne czy tylko rodzajowe?

Zdecydowanie rodzajowe. Chodziłem ze starszą córką na przygotowania do pierwszej komunii, odbywały się w tymczasowej kaplicy na Ursynowie. Uderzyło mnie, że jest urządzona zupełnie jak przeciętne ursynowskie mieszkanie: meble, kwiaty w doniczkach. Zaciekawiła mnie możliwość sakralności w takim udomowionym miejscu. Powstało kilka obrazów. Nie nazywałbym ich sakralnymi, to obserwacje wnętrz, w których to się dzieje.

Jest pan jednym z jedenastu polskich artystów uczestniczących w projekcie „Namalować katolicyzm od nowa", co ma się przekładać na współczesne wersje obrazu Miłosierdzia Bożego. W dzisiejszych czasach to szczególnie ryzykowny pomysł...

Dla mnie ten wątek zawsze był ważny, choć nigdy się ku niemu bezpośrednio nie zwracałem. Ale malując cykl „Caritas", krążyłem wokół tych wartości, tematów. Zgodziłem się brać udział w przedsięwzięciu po rozmowach z Darkiem Karłowiczem, filozofem, z którym znamy się od lat. Do grupy młodych artystów doproszeni zostali artyści z Krakowa ze środowiska Otwartej Pracowni, bardzo mi bliskiego, zaprzyjaźnionego od lat. Mieliśmy sympozjum związane z projektem w Wigrach, pojechaliśmy do Wilna zobaczyć obraz „Jezus Miłosierny" Eugeniusza Kazimirowskiego. Wyzwanie bardzo trudne, bo obraz jest kanoniczny, a odbiorcy nieprzygotowani na możliwość innej wizualizacji.

Bo dominuje sacro polo?

No tak, coś się stało z tzw. sztuką sakralną, że jej nie ma. Powstają głównie złe rzeczy. A skoro jest tak źle, to właściwie można spróbować ją tworzyć (śmiech). Sztuka zachodnia nie ma, niestety albo na szczęście, rygoru ikony, w związku z tym każdy może sobie różnie namalować. Nie musi się trzymać zasad i to jest przekleństwo, a może szansa sztuki. Przez to pojawiają się też wersje zdegenerowane (śmiech) pewnych przedstawień. Działamy na rumowisku. Tym razem, choć namalowałem półtora obrazu, to chyba jednak rozminąłem się z tym, co chciałbym. Ale że projekt jest rozłożony na długi czas – będą kolejne szanse. Teraz zaczynam myśleć o kolejnym ustalonym motywie, jakim jest zwiastowanie.

Czytaj więcej

Światło na ścianie małżeństwa

Jaki będzie los powstałych w wyniku projektu dzieł?

Organizatorzy chcieli, by mogły znaleźć swoje miejsce w świątyniach, jeśli znajdą się zainteresowani. W tej kwestii jestem pesymistą, uważam, że nic takiego nie nastąpi.

Czy udział w tym projekcie jest rodzajem deklaracji światopoglądowej?

Nie powinno tak być. Niezależnie od światopoglądu artysta takie wyzwanie powinien umieć podjąć. Nie widzę tu żadnej bariery, każdy może spróbować. Wystarczy przypomnieć kilku dawnych wybitnych kanonicznych artystów, by rozumieć, że nie trzeba być katolikiem, by malować Matkę Boską.

Tego dnia, kiedy otwierała się pańska wystawa w CSW, miała inaugurację, tym razem w Muzeum Sztuki w Łodzi, ekspozycja Marka Sobczyka, pana przyjaciela, z którym współtworzyliście słynną formację artystyczną Gruppa. Wybiera się pan ją zobaczyć?

Przysłał mi zaproszenie, ja jemu także wysłałem.

Niespełna dwa lata temu mieliście wspólną wystawę „Kuda Gierman" w Fundacji Gierowskiego, waszego profesora z warszawskiej ASP.

Nasza znajomość z Markiem trwa grubo ponad 40 lat. Poznaliśmy się w warszawskiej ASP, będąc studentami tego samego roku w pracowni prof. Gierowskiego. Przeszliśmy wspólnie przez czas Gruppy i jej najrozmaitsze konfiguracje, zbliżenia, relacje. Potem wspólnie zajmowaliśmy się ceramiką, Szkołą Sztuki i powróciliśmy do wspólnego malowania. Kiedy robiliśmy naszą pierwszą wystawę „16 wspólnie namalowanych obrazów", która odbyła się zresztą w Zamku Ujazdowskim w 1998 roku, to w katalogu zamieściliśmy krótkie komentarze, opisy obrazów. Kontynuujemy naszą współpracę, chociaż z pewnymi trudnościami. Po ostatniej wystawie w fundacji rozpoczęliśmy nowy wątek: chcieliśmy zająć się covidem, biorąc pod uwagę aspekt problemów z pamięcią i jej utratą. Teraz przyjechały do mnie rozpoczęte przez Marka płótna i powinienem rzecz dalej pociągnąć, ale z różnych powodów nie miałem siły się do tego zabrać. Na razie pracę odłożyłem.

Gruppa jest dziś dla pana bardziej wspomnieniem czy punktem odniesienia?

Jestem już tylko widzem tego zjawiska. Uważam, że rozdział jest zamknięty. Ale uczucia nie przeminęły, Gruppa wciąż jest obecna jako ważny punkt w moim życiu. Ilekroć dochodzi do takich spotkań jak przed kilkoma miesiącami w jednym z warszawskich domów aukcyjnych dla celebrowania przeszłości, trochę mi wstyd. Dykteryjki, które się wówczas pojawiają, krotochwile, przywoływanie klimatu kojarzonego z Gruppą, dziś wydają mi się trochę żenujące, szczerze mówiąc. Wtedy, w latach 80. miało to swój sens, wartość, teraz już nie.

Ale przyjął pan wtedy zaproszenie na spotkanie.

Tak. Mam wielką atencję do nas wszystkich, którzy tworzyliśmy rzeczywistość Gruppy. Tamto spotkanie było ewidentnie związane z aukcją, która miała się krótko potem odbyć. Fanem Gruppy jest Werner Jerke, nakręcił o niej autorski film i wyda monografię. Był pomysł, żeby przy okazji wystawy w CSW puszczać ów film, ale się na to nie zgodziłem, bo niezbyt zgadzam się z zawartymi w nim tezami.

Preferuje pan chodzenie własnymi drogami...

Tak, dlatego też w 2020 roku zakończyłem pracę w ASP, przechodząc na emeryturę. Nie dałem się namówić na kontynuację, choć jest to normą w Akademii. Decyzja dojrzewała we mnie już wcześniej. Byłem zmęczony. Stanąłem przed dylematem: poświęcenie albo egoizm. Wybrałem to drugie. Miałem poczucie, że jestem wypalony jako pedagog, że nie mam już takiego zaangażowania, pasji. To jest wymagająca praca: z każdym trzeba mieć osobisty kontakt, żeby nauka coś dawała. Ubywało mi wolności, która powinna być oczywistością na tego typu uczelni. Z każdym rokiem cyfryzacja powodowała rozrost biurokratyzacji, mnożenie procedur i wypełnianych kwitów. Miałem też wrażenie, że przychodzą pokolenia, z którymi już niezbyt się rozumiem, zgadzam. Swoje dołożyła praca zdalna, która w przypadku naszej uczelni jest absurdem. To mnie jeszcze oddaliło, utwierdziło w moich zamiarach. Rektor do ostatniego dnia swojej kadencji wstrzymywał się z podpisaniem zgody (śmiech). Ale podpisał. Wszystko poszło po mojej myśli. Po odejściu na emeryturę rozpędziłem się w pracy jak nigdy dotąd.

Był pan rozczarowany, gdy odrzucono Marka Sobczyka, którego pan zaproponował na profesora Pracowni Gościnnej?

Było to dość dawno temu i uświadomiło mi, jak silne bywają animozje nawet w stosunku do kogoś, kto z tej uczelni wyszedł. Jest to jednak struktura zamknięta, dosyć niechętnie otwierająca się, zwłaszcza na silne osobowości. Pewnie nie podobała się jego bezkompromisowość i radykalność wizji sztuki, którą realizuje. Podobna sytuacja była przed laty z Leonem Tarasewiczem, który wszedł do grona wykładowców ASP poprzez Pracownię Gościnną właśnie. Potem udało się wciągnąć go w system prowadzenia pracowni, ale ma ją na Wydziale Sztuki Mediów, a nie – malarstwa. Od kilku lat jest jednak trochę inaczej. Pracownia Gościnna jest priorytetem i propozycje do niej zgłaszają studenci. Są uwzględniane. Był i Piotr Janas, i Aneta Grzeszykowska.

Czytaj więcej

Siostry bez kropek i wielkich liter

I pomyśleć, że kiedyś nie wystarczała panu praca tylko w ASP i założył pan z kolegami – m.in. Markiem Sobczykiem – prywatną Szkołę Sztuki w Warszawie.

Chcieliśmy przekazywać naszą wiedzę o sztuce inaczej, niż to się robi w Akademii, i stąd był ten pomysł. Chcieliśmy po prostu uczyć dobrej plastyki: nie dopuszczać do generowania złych nawyków, podejmowania błędnych tematów. Zapraszaliśmy znajomych artystów, by opowiedzieli o swojej twórczości. Pamiętam dobrze, jak zorganizowaliśmy ciekawą rozmowę z młodymi kuratorami: Joanną Mytkowską i Łukaszem Gorczycą, którzy wtedy byli początkujący i pełni energii. Przedstawili swoje wizje, plany. Było to naprawdę dawno, bo Galeria Raster była jeszcze noszona pod pachą w pudełku (śmiech). To było bardzo interesujące. Dopiero kiedy pojawiły się przeszkody natury biurokratycznej, związanej z kodyfikowaniem prywatnego szkolnictwa, stanęliśmy pod ścianą i po pięciu latach zamknęliśmy Szkołę.

Jakie były pańskie pryncypia nauczania?

Nie wierzyć nikomu, żadnym autorytetom (śmiech). Nie dać się. Odnajdywać w pracy artystycznej siebie, osobistą perspektywę, ale na bardzo mocnej bazie umiejętności rzemieślniczych. W ASP mieliśmy razem z moim asystentem Igorem Przybylskim wiele sukcesów. Na ostatnich Coming Outach (wystawy najlepszych dyplomów uczelni) jeden z moich podopiecznych dostał nagrodę, także na prestiżowej Bielskiej Jesieni. Dopiero co nasz absolwent, Mikołaj Sobczak, dostał Paszport „Polityki".

Pan też został laureatem tej nagrody w 1998 roku.

Zabawne, że kiedy odbierałem Paszport „Polityki", czułem się troszkę nieswojo. Zresztą miało to wydarzenie dziwną reperkusję. W 2017 roku w Muzeum Narodowym zawisnął na jakiś czas wielki obraz „Co Velazquez Czym Lubieżnym gestem Siły Spokoju", który namalowaliśmy wspólnie z Markiem Sobczykiem. Przedstawiał naszych prominentnych polityków, m.in. Jaruzelskiego, Mazowieckiego. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie Piotr Sarzyński z „Polityki" i powiedział, że w redakcji są zbulwersowani, bo dopatrzyli się na naszym obrazie mycki na głowie Mazowieckiego. I że ich, lecz nie jego, zdaniem dopuściłem się profanacji. Tymczasem na obrazie Marek napisał ołówkiem w miejscu rzekomej mycki „łysina", choć nie można było tego zobaczyć z dużej odległości. To był aspekt komiczny tej sytuacji, ale pokazał, że ci decydenci chcą mieć jakieś lejce na nagradzanych artystów. I że te nagrody nie są takie neutralne.

Plus Minus: Co pan sądzi o ostatnich zmianach dyrektorskich w instytucjach kultury? W Zachęcie, na przykład?

Ta ostatnia jest niefortunna, niestety. Prawdą jest, że instytucje przez lata kształtowali ludzie o mocno określonej lewicowej wrażliwości i wytworzyło się przekonanie, że inaczej być nie może. A to nieprawda. Tyle że jak zmian dokonuje się bezmyślnie, topornie i przegina, to też nie jest dobre. Mając dobre chęci, można coś zrobić bardzo źle. A wtedy problemy odbijają w drugą stronę. Prawdopodobnie tak stało się w przypadku Zachęty. To multiplikowany błąd. Jego efektem jest zazwyczaj brak przestrzeni sztuki, w której w naturalny, nie konfrontacyjny, ale konfrontujący, sposób mogłyby zaistnieć różne sposoby myślenia. Brakuje równowagi, a bez niej pojawiają się problemy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi