Rafał Grupiński: Tusk uratował mi życie

Kwestie, które doprowadziły do naszej przegranej, to afera taśmowa oraz podwyższenie wieku emerytalnego, które nie zostało poprzedzone kampanią edukacyjną. Obciążały nas też likwidacja OFE, która zraziła część naszych wiernych wyborców, oraz przegrane głosowanie w sprawie postawienia Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Na to nałożyło się ogólne zmęczenie Platformą - mówi Rafał Grupiński, polityk PO, minister w kancelarii premiera Donalda Tuska.

Aktualizacja: 07.02.2021 22:54 Publikacja: 07.02.2021 00:01

Donalda poznałem dopiero w polityce, zaprzyjaźniliśmy się. Na zdjęciu: Donald Tusk i Rafał Grupiński

Donalda poznałem dopiero w polityce, zaprzyjaźniliśmy się. Na zdjęciu: Donald Tusk i Rafał Grupiński w 2008 r.

Foto: Fotorzepa, Bartosz Siedlik

Plus Minus: Działał pan w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, Unii Wolności, Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym i Platformie Obywatelskiej. Jak taki konserwatysta jak pan dogadywał się z twardymi liberałami z KLD?

Jako człowiek wierzący mieściłem się w bardziej konserwatywnym skrzydle KLD. Jednakże nasz program był bliski, szczególnie w kwestiach gospodarczych, poglądom Leszka Balcerowicza. Proszę jednak pamiętać, że naszym hasłem wyborczym było: milion nowych miejsc pracy.

Nikt w to hasło nie uwierzył.

Lewica skutecznie zwalczała ten pomysł. Dlatego w 1993 r. nie weszliśmy do Sejmu. Nasz program jak na czasy bolesnej transformacji był zbyt nowoczesny. Mówił o Polsce wolności, równości, tolerancyjnej wobec odmienności, o gospodarce bez ingerencji państwa czy o decentralizacji. A żadna z partii wówczas, także i my, nie pochylała się np. nad problemami mieszkańców wiosek popegeerowskich. Zresztą takich białych plam w kwestiach społecznych w czasach szalonej transformacji, gdy fortuny zaczynały się przy szczękach na ulicach, było więcej. Byliśmy nowocześni, nawet kampanię wyborczą zrobiliśmy w amerykańskim stylu. Mieliśmy orkiestrę z Grodziska Wlkp., która towarzyszyła nam w kampanii. To wszystko budziło zdziwienie. Ale samą naszą obecnością zmuszaliśmy inne siły polityczne do kalkulowania, że jeżeli nie chcą przegrać z naszym programem niskich podatków, to muszą ograniczać własne pomysły. Gdy postkomuniści zdobyli władzę w 1993 roku, nie mogli odstąpić od idei wolnorynkowych. Nie było na to miejsca.

W 1994 r. połączyliście się z Unią Demokratyczną. Z przymusu?

To było małżeństwo z rozsądku. Jeszcze przed wyborami w 1993 r. spieraliśmy się, czy iść osobno czy razem z UD. Jan Krzysztof Bielecki był za wspólnym startem, ale większość z nas chciała pójść osobno, bronić idei liberalnych. Po porażce wyborczej uznaliśmy jednak, że środowiska prodemokratyczne powinny łączyć siły i w 1994 r. odbył się kongres zjednoczeniowy, podczas którego powstała Unii Wolności. Ja zaś pracowałem nad wspólnym programem.

Czy na etapie pisania programu dochodziło do sporów ideowych między wami?

Owszem. Tadeusz Mazowiecki obstawał, żebyśmy wpisali do programu społeczną gospodarkę rynkową na wzór niemiecki. Ja się upierałem, że to sformułowanie mało realistyczne, a nawet wewnętrznie sprzeczne. Po latach okazało się, że to Mazowiecki miał rację. Jednak w 1997 r. takie sformułowanie, choć dobrze brzmiało, nie odpowiadało wyzwaniom budowy wolnego rynku. Nie można było jednocześnie odbudowywać fundamentów rynku i chronić reliktów pseudozabezpieczeń społecznych z okresu PRL. Pojęcie „społeczna gospodarka rynkowa" osłabiało prorynkowe reformy, wtedy niezbędne. A my w KLD uważaliśmy kapitalizm za najskuteczniejszą formę antykomunizmu.

Jakie miał pan refleksje po połączeniu KLD i UD?

Początkowo wydawało się, że to jest mądry ruch, bo dzięki niemu zwiększamy swoje szanse na zdobycie władzy. Poza tym mieliśmy umowę, że Tadeusz Mazowiecki będzie szefem tej wspólnej partii przez dwie kadencje, a potem przekaże pałeczkę Donaldowi Tuskowi. Ta umowa nigdy nie została dotrzymana.

Bo nastał Leszek Balcerowicz?

No właśnie, Unia Demokratyczna obeszła tę umowę, stawiając na liberała spoza KLD. Osobiście już wcześniej przeżyłem spore rozczarowanie działalnością Unii, gdy zaczęły się przymiarki do kandydata na prezydenta w 1995 r. Byłem w grupie polityków, którzy postawili na Hannę Suchocką, byłą premier. Zaczęliśmy ostro o to zabiegać, ale wtedy nasi koledzy z dawnej UD zgłosili kandydaturę Jacka Kuronia, naturalną dla tego środowiska. Próbowałem perswadować, że z Aleksandrem Kwaśniewskim z SLD, młodym reprezentantem lewicy, nie bardzo skażonym PRL, nie wygra równie lewicowy, za to starszy Jacek Kuroń, który cieszył się wysokim zaufaniem społecznym, ale nie miał cech oczekiwanych od prezydenta. Uważałem, że jedyną osobą, która mogła wygrać z Kwaśniewskim, była właśnie Suchocka. Jako pierwsza kobieta premier mogła przyciągnąć do siebie część lewicowego elektoratu, a jako konserwatystka, pozostająca w dobrych stosunkach z Kościołem katolickim, miała szansę na centroprawicowy elektorat.

Czyli podszedł pan do tej kandydatury bardzo pragmatycznie?

Oczywiście. Jednak Jan Krzysztof Bielecki nie był zwolennikiem Suchockiej, dawne KLD się podzieliło, a zwolennicy Kuronia w kontrze do Hanki Suchockiej wymyślili kandydaturę pozorną – Janusza Onyszkiewicza. Głosy prawej strony Unii się przez to podzieliły i kandydatura Hanki upadła. Kuroń został naszym kandydatem na prezydenta i zdobył zaledwie 9 proc. głosów. To był ogromny błąd.

To wtedy zaczął się rozdźwięk między liberałami a dawną Unią Demokratyczną?

Jeszcze nie. Te spory pojawiły się, gdy Unia Wolności obrała kurs na oswajanie SLD, co nazywano „historycznym kompromisem". Pisałem w tej sprawie artykuły m.in. dla „Rzeczpospolitej". Po jednym z moich tekstów o tym, że Unia, jeżeli będzie współpracowała z SLD, skończy się jako partia, Jacek Kuroń szukał mnie w kuluarach zjazdu i krzyczał: „gdzie jest ten Grupski", bo koniecznie chciał ze mną dyskutować.

Dlaczego dawna UD dążyła do współpracy z SLD? Czy dlatego, że połączył ich Okrągły Stół?

Nie. Sądzę raczej, że po zwycięstwie Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich chcieli prowadzić jakąś grę polityczną. To była jednak droga donikąd, bo polaryzacja sceny politycznej jest dla wyborców bardziej czytelna. Przestrzegałem, że linia współpracy, którą wytyczył Bronisław Geremek, doprowadzi do zamarcia partii i tak się złożyło, że Geremek był ostatnim przewodniczącym UW. Ale ja już wtedy byłem poza Unią i prowadziłem wydawnictwa książkowe. Dopiero jesienią 2004 r. Tusk z Grzegorzem Schetyną zaczęli mnie namawiać, żebym wrócił do polityki i kandydował do Sejmu, bo jest szansa na sukces wyborczy.

A tymczasem 2005 rok przyniósł PO podwójną przegraną – wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Dlaczego do tego doszło?

Zaszkodziła nam gra PO-PiS-em. Narracja o wspólnym rządzeniu sprawiła, że w kampanii zaczęły się zacierać różnice między PO a PiS. Mniej zorientowanemu wyborcy było obojętne, na którą partię zagłosuje, bo przecież miał być PO-PiS.

Wielu ludzi rzeczywiście tak mówiło.

I nie dostrzegali różnic w sposobie uprawiania polityki, które były widoczne już w latach 90. Zatem minimalna przegrana PO z PiS w wyborach parlamentarnych 2005 r. była efektem tego zamazania. W kampanii prezydenckiej różnice między naszym kandydatem Donaldem Tuskiem a kandydatem PiS Lechem Kaczyńskim zostały mocniej zarysowane. W rezultacie Tusk wygrał pierwszą turę wyborów prezydenckich. Niestety, druga tura została źle rozegrana.

Jakie błędy popełniono?

Zabrakło naszej odpowiedzi na słynny spot z jedzeniem znikającym z lodówki. PiS wytyczyło wtedy nową linię podziału – na Polskę liberalną i Polskę solidarną, a my, zamiast przekonywać, że Polska solidarna jest również po naszej stronie, wyprodukowaliśmy klip z Aleksandrem Wielkim. Na dodatek nowe billboardy z Tuskiem były pod względem przekazu milowym krokiem wstecz wobec białego billboardu „Prezydent Tusk".

Jak PO odnajdywała się przez dwa lata w opozycji?

To był bardzo dynamiczny czas. Mieliśmy w klubie zespół szybkiego reagowania złożony z młodych posłów, którzy atakowali PiS głównie za sojusz z Samoobroną i LPR. Powołaliśmy pierwszy gabinet cieni z Janem Rokitą na czele, który przygotował plan rządzenia państwem. Zarazem jednak zarysował się dualizm władzy. Szefem partii był Tusk, ale Rokita, który po aferze Rywina stał się mocną, wyrazistą postacią, traktowany był jako współlider. Na dodatek Janek organizował konferencje prasowe, nie zawsze spójne z naszą polityką, bo miał swoją linię, bardziej konserwatywną. To był kłopot. Przywództwo Tuska powinno być samodzielne. Na szczęście dla nas żona Janka, Nelly, przyjęła stanowisko w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Rokita honorowo wycofał się ze startu w wyborach 2007 r. Dobrze się stało, bo silne przywództwo Tuska było nam wtedy bardzo potrzebne.

Kto wymyślił skrócenie kadencji Sejmu w 2007 r.?

Przesilenie nadeszło ze strony PiS. Liga Polskich Rodzin i Samoobrona, czyli wcześniejsi koalicjanci PiS, tak wrogo odnosiły się do tej formacji, że wiadomo było, iż rząd mniejszościowy długo się nie utrzyma. Jarosław Kaczyński musiał rozważyć, czy trwać w układzie, w którym nie da się przeprowadzić żadnej ustawy, czy pójść na skrócenie kadencji. Wybrał drugie rozwiązanie. Wcześniej warszawskie środowiska opiniotwórcze naciskały, żebyśmy dogadali się z Samoobroną i LPR, aby z nimi przejąć władzę.

I wejść w buty Kaczyńskiego?

W pewnym sensie tak. Przełknąć gorycz związku z tego rodzaju podmiotami w imię odsunięcia PiS od władzy. Uznaliśmy, że to nie ma sensu. Nie będziemy zawierać takich sojuszy, bo za parę miesięcy bylibyśmy w takiej samej sytuacji co PiS. Dlatego zgodziliśmy się na skrócenie kadencji. PiS miało wtedy przewagę w sondażach, więc w swoim mniemaniu niewiele ryzykowało, a my byliśmy w opozycji, nie mieliśmy nic do stracenia.

Co przeważyło szalę poparcia na waszą stronę?

W rządzie PiS, Samoobrony i LPR trwało nieustające trzęsienie ziemi. Mam na myśli czołganie Andrzeja Leppera, aresztowanie własnych ministrów, wyrzucanie innych. A my pokazaliśmy Tuska w towarzystwie mocnej drużyny, która miała uspokoić sytuację, zapewnić bezpieczeństwo i rozpocząć modernizację Polski. Przyzwoita praca zamiast targania się po szczękach. To moim zdaniem okazało się strzałem w dziesiątkę. Nakręciliśmy wtedy dobry klip, w połowie czarno-biały, a w połowie kolorowy, w którym pokazywaliśmy, jak Polska może się zmienić dzięki nam. To było celne i, jak się okazało, nie było czczą obietnicą.

Dlaczego w 2007 r., po zdobyciu przez was władzy, zgodził się pan na taką nieokreśloną pozycję ministra w Kancelarii Premiera?

Pracowałem w sztabie wyborczym w kampanii 2007 r. Donald chciał dalej ze mną pracować i zaproponował mi stanowisko sekretarza stanu. W KPRM odpowiadałem oczywiście za swoje działy, w tym kontakty z klubem parlamentarnym, natomiast podstawą było uprawianie polityki.

Wszyscy wtedy uważali, że jest pan człowiekiem Grzegorza Schetyny, a nie Donalda Tuska.

To błędne przekonanie wynikało prawdopodobnie z faktu, że z Grzegorzem łączy mnie przyjaźń pozapolityczna. Poznałem go jako młodego chłopaka, z jego bratem mieszkałem w akademiku. Natomiast Donalda poznałem dopiero w polityce, lecz też się zaprzyjaźniliśmy. Wtedy pracowaliśmy wszyscy razem. Grzegorz został wicepremierem, szefem MSWiA, zatem miał bardzo mocną pozycję. Przez niemal dwa lata przyjeżdżał do KPRM i wspólnie naradzaliśmy się nad wariantami różnych rozwiązań. Tym bardziej, że zaraz po wyborach musieliśmy opanować strajk celników na wschodniej granicy, który zaowocował 30-kilometrowymi korkami. Do tego dochodził biały stół z medykami, bo Zbigniew Religa zostawił resort z prawie 200 szpitalami w stanie strajku. Mieliśmy nadzieję na szybkie zmiany, a zderzyliśmy się z pociągiem pancernym. A do tego w 2008 r. zdarzył się światowy kryzys finansowy. Jesienią musieliśmy ciąć o 20 proc. wydatki we wszystkich resortach. Zamiast sukcesów było zaciskanie pasa.

Ale to nie kryzys was osłabił, tylko afera hazardowa z 2009 r. Dlaczego Donald Tusk postanowił przy tej okazji pozbyć się z rządu Schetyny?

Cóż, miałem wrażenie, że jakieś grono przy Tusku uznało, iż Schetyna zrobił się zbyt mocny. Pamiętam, że spierałem się na ten temat z Bieleckim, który był za pozbyciem się Schetyny. Głównym aktorem tamtych wydarzeń był szef naszego klubu Zbigniew Chlebowski, z Dolnego Śląska. Zaczęło się przekonywanie Donalda, co będzie, jeżeli szef CBA Mariusz Kamiński wyciągnie coś jeszcze z tego politycznego matecznika Schetyny. Że jeżeli nie będzie mocnego cięcia, to Platforma może się po tej sprawie nie pozbierać. Krótko mówiąc, epatowano najgorszym scenariuszem, żeby skłonić Donalda do pozbycia się Grzegorza. Być może chodziło o to, by przy Donaldzie pozostała jedynie stara gdańska gwardia.

A dlaczego pan odszedł z rządu?

Donald zdecydował się na szerokie cięcie, a ministrowie bardzo przejmowali się odejściami z rządu. Powiedziałem, że jeżeli chodzi o mnie, to jestem gotów opuścić urząd, że powrót do klubu parlamentarnego nie jest dla mnie problemem. Grzegorz był jednak rozczarowany faktem, że nie wierzono w jego prawość. Najbardziej przykre były dla niego sugestie, iż wokół niego mogło się jeszcze wydarzyć wiele złych rzeczy. Odchodziliśmy na zasadzie, że wprawdzie tracimy stanowiska w rządzie, ale będziemy zarządzać klubem i skoncentrujemy się na zadaniu naprawienia sytuacji po Chlebowskim. Grzegorz został szefem klubu, czyli w istocie pozostał drugą osobą w partii, a ja wiceszefem. Jemu nawet to odpowiadało, często powtarzał, iż najważniejsze dla partii jest nie to, co się dzieje w Warszawie, tylko to, co ludzie mówią i myślą w Końskich.

No proszę, wykrakał Końskie, do których Rafał Trzaskowski nie pojechał na debatę z Andrzejem Dudą, i niektórzy uważają, że z tego powodu przegrał wybory prezydenckie.

Właśnie. Grzegorz mówił o tym lata temu (śmiech), a PiS nawiązał do tego raczej świadomie. Tak czy inaczej obaj dostaliśmy odpowiedzialne role.

No to co się stało?

Katastrofa smoleńska i wejście Grzegorza na stanowisko marszałka Sejmu oraz głowy państwa.

Ale on był tą głową państwa ze dwie godziny.

29 dni.

Co za różnica?

Niewielka. Poza tym, że Grzegorz znów się umocnił. Na dodatek media opisywały jego nominację na marszałka Sejmu jako decyzję Bronisława Komorowskiego, która zapadła trochę poza Tuskiem. Byłem świadkiem jednej rozmowy na ten temat w Belwederze i odniosłem wrażenie, iż sprawa została z Donaldem uzgodniona. Ale nie wykluczam, że stało się to przy skrywanym niezadowoleniu Tuska. Mimo to ciągle współpracowaliśmy, bywaliśmy w Kancelarii Premiera i między innymi polecieliśmy z Tuskiem do Smoleńska, a pierwotnie mieliśmy towarzyszyć Lechowi Kaczyńskiemu. Kilka dni wcześniej Donald zaprosił nas na rozmowę w sprawach bieżących i wspomniał, że leci na uroczystości katyńskie. Powiedzieliśmy, że też lecimy, tyle że w sobotę, 10 kwietnia. Na to Donald: „słuchajcie, dlaczego nie mielibyście polecieć ze mną? Mam wolne miejsca w samolocie". I polecieliśmy z nim.

Czyli Tusk uratował wam życie?

W pewnym sensie tak, i nigdy tego nie zapomnę.

W 2015 r., po dwóch kadencjach waszych rządów, zaliczyliście kolejną w historii PO podwójną porażkę. Tym bardziej bolesną, że skutkującą utratą większości parlamentarnej i urzędu prezydenta. Dlaczego Komorowskiemu nie udało się obronić prezydentury?

Odpowiedź nie jest prosta. Z jednej strony prezydent był lubiany, cieszył się zaufaniem obywateli, z godnością piastował to stanowisko. Zorganizował obchody 25-lecia wolności z udziałem prezydenta Baracka Obamy, który przemawiał na Placu Zamkowym. Zatem wydawało się, że wszystko jest OK. Ale w rozgrywce kampanijnej zabrakło tego czegoś, co umożliwia wygraną. Patrząc od strony technicznej, być może inaczej powinna być skonstruowana kolejność kroków w kampanii – na przykład prezydent uzyskał na początku poparcie ponad 200 samorządowców z różnych opcji politycznych. Stworzyło to wrażenie, że PO jest mu w tej kampanii niepotrzebna. A taki ruch byłby skuteczniejszy w jej końcówce. Sztab Komorowskiego próbował kreować go na jakiś ponadpartyjny autorytet, co było błędnym założeniem i odrywało kandydata od PO. Tymczasem nasze związki powinny być mocniej akcentowane. Takie błędy się mszczą.

A jaka była przyczyna przegranej PO jesienią?

Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, brak refleksji, że przegrana Komorowskiego jest poważnym ostrzeżeniem. Po drugie, należało już w maju ruszyć z kampanią parlamentarną, żeby nie robić później niczego na ostatnią chwilę. Z panią premier spotkałem się po pierwszej turze wyborów prezydenckich i zaproponowałem, by powierzyła mi prace sztabowe, przynajmniej w pierwszej fazie kampanii parlamentarnej, która będzie ciężka. Nie zdecydowała się na współpracę ze mną.

Kampania to nie wszystko. Werdykt wyborczy jest oceną pracy partii rządzącej przez całą kadencję.

Oczywiście. Węzłowe kwestie, które doprowadziły do naszej przegranej, to afera taśmowa oraz podwyższenie wieku emerytalnego, które nie zostało poprzedzone kampanią edukacyjną. Gdy tylko pojawił się ten pomysł, wymuszony sytuacją demograficzną, rozmawiałem z ludźmi z Centrum Informacyjnego Rządu, by wpierw przeprowadzić półroczną akcję informacyjną – dlaczego trzeba podwyższyć wiek emerytalny, dlaczego warto być dłużej aktywnym i jak przeprowadzimy tę reformę. Ludzie nie mieli świadomości, że wiek emerytalny będzie podnoszony do 2040 r. Utrwaliła się wizja, że niemalże od jutra kobiety będą pracowały o siedem lat dłużej, a mężczyźni o dwa lata. I to wykorzystano przeciwko nam w słynnym sloganie związkowców o pracy aż do śmierci. Obciążały nas też dwie mniejsze decyzje – likwidacja OFE, która zraziła część naszych wiernych wyborców oraz przegrane głosowanie w sprawie postawienia Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Na to nałożyło się ogólne zmęczenie Platformą. Ludzie uznali, że skoro PO rządziła dwie kadencje, to wystarczy. Uważam, że za trzy lata tak samo będą patrzeć na PiS i dlatego ta partia trzeciej kadencji nie dostanie. Dlatego Kaczyński krok po kroku okrawa demokrację.

Czy PO cierpi dziś na kryzys przywództwa?

Nie. Borys Budka w pierwszym roku władzy trafił na trudny czas pandemii i wybory prezydenckie. Inni byli w nich bohaterowie. Nie miał szansy się pokazać, sformułować nowej agendy, przedyskutować deklaracji ideowej. Ale teraz to się dzieje i uważam, że z tej mąki będzie chleb.

Przecież nie jesteście w stanie nawet odpowiedzieć na pytanie, czy jesteście za postulatami ulicy w sprawie aborcji na życzenie czy nie.

Osobiście uważam, że aborcja nie powinna być regulowana kodeksem karnym, tylko pozostawiona sumieniom Polek i Polaków. Moim zdaniem najlepszy system byłby taki, jak w wielu krajach Europy, że 12. tydzień ciąży jest granicą do podejmowania decyzji w tej sprawie, poprzedzonej obowiązkową rozmową z psychologiem, a z wyboru także z duchownym wybranego wyznania. Taki jest mój pogląd w tej sprawie i wierzę, że i w partii dojdziemy do porozumienia. 

Plus Minus: Działał pan w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, Unii Wolności, Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym i Platformie Obywatelskiej. Jak taki konserwatysta jak pan dogadywał się z twardymi liberałami z KLD?

Jako człowiek wierzący mieściłem się w bardziej konserwatywnym skrzydle KLD. Jednakże nasz program był bliski, szczególnie w kwestiach gospodarczych, poglądom Leszka Balcerowicza. Proszę jednak pamiętać, że naszym hasłem wyborczym było: milion nowych miejsc pracy.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich