Vincent Lindon: W Ameryce byłbym Tomem Hanksem

Chcę być człowiekiem z sąsiedztwa – mówi Barbarze Hollender Vincent Lindon, aktor wywodzący się z francuskich elit, który gra w nagrodzonym Złotą Palmą filmie „Titane" Julii Ducournau

Publikacja: 21.01.2022 10:00

Vincent Lindon: W Ameryce byłbym Tomem Hanksem

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: „Titane" Julii Ducournau stał się jednym z najgłośniejszych filmów mijającego roku. Czym pan tłumaczy ten sukces?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Sukces jest czymś nieuchwytnym. Przypomina zakochiwanie się, jest w nim jakaś chemia trudna do zdefiniowania. Ale sądzę, że Julia trafiła w nastrój naszego czasu. W supernowoczesnej formie pokazała zagubienie i tęsknoty ludzi.

Morderstwa, orgazmy przeżywane z samochodem, samochodowy smar wypływający z ciała głównej bohaterki, gdy jest w ciąży. To był ryzykowny projekt. Czy po przeczytaniu scenariusza od razu chciał pan w tym filmie zagrać?

To długa historia. Jakieś cztery lata temu spotkałem się z Julią, która była wtedy związana z moim bliskim znajomym. Po dwóch czy trzech kieliszkach wina powiedziała: „Vincent, piszę scenariusz i tylko ty możesz zagrać główną męską rolę". Po pewnym czasie przysłała mi tekst „Titane". Rzeczywiście musiała o mnie myśleć od początku. Bohater nosił nawet moje imię. Zachwyciłem się, od razu wiedziałem, że nie mogę powiedzieć „nie". Uprawiam zawód aktora od 40 lat, a nagle poczułem, że mam do czynienia z czymś całkowicie świeżym. Z czymś, czego dotąd we francuskim kinie nie było.

I nie przestraszył pana ten projekt?

A skąd! Z tym filmem jest trochę jak z „Kształtem wody" Guillermo del Toro. Siedzisz przed ekranem i przez pierwsze pół godziny zastanawiasz się, o co chodzi. Jakieś nieziemskie istoty, czyste wariactwo. I nagle zdajesz sobie sprawę, że jesteś w samym środku love story. Podobnie jest z „Titane". To wcale nie jest projekt rewolucyjny. To prawda: Alexia zachodzi w ciążę z samochodem i morduje facetów, którzy ją napastują albo stają na jej drodze. Jednak za chwilę się okazuje, że ten film opowiada historię dwojga samotnych ludzi, którzy czują, że razem będzie im łatwiej iść przez życie. Czy nie o tym opowiadało wielu twórców od początku kina? Tyle że Julia Ducournau nadała tej historii nowoczesną formę, zszokowała widzów. Jeśli chodzi o mnie, to musiałem się zdobyć na spore poświęcenie. Mój Vincent miał być bardzo szczupły, a facetowi po sześćdziesiątce nie jest łatwo zrzucić wagę. Przez wiele miesięcy wstawałem o świcie i półtorej godziny gimnastykowałem się. Zrezygnowałem z alkoholu i pysznego, francuskiego pieczywa. Ale było warto. Uwielbiam grać takich ludzi jak Vincent. Twardy chłop, strażak, który niejednokrotnie ratuje ludzi, narażając własne życie, komendant odpowiedzialny za zespół młodych współpracowników, a gdzieś w środku człowiek wrażliwy, delikatny, pełen tęsknot.

Vincent stracił syna, a bardzo tęskni za ojcowską miłością, nawet za cenę świadomego okłamywania siebie samego. Dlatego przyjmuje pod swój dach Alexię, udającą jego zaginionego dekadę wcześniej syna. Dla mnie to wielki bohater tego filmu, może nawet ważniejszy niż sama Alexia.

Nie powinienem tego głośno powiedzieć, ale myślę dokładnie tak, jak pani. Sądzę, że tytuł tego filmu spokojnie mógłby brzmieć: „Wszystko o miłości". Bo mimo wywrotowej formy, mimo zbrodni, są tu przede wszystkim piękne uczucia. Gdy na ekranie pojawia się mój bohater, brutalna opowieść zmienia się diametralnie.

Vincent i Alexia reprezentują dwa kompletnie różne światy. Ale przecież okazuje się, że wcale nie są one od siebie tak bardzo oddalone.

Alexia uważa, że miłości nie ma, Vincent wierzy, że miłość jest, tylko dla niego już się skończyła. I gdy ta dwójka zagubionych ludzi spotyka się, zaczyna ich łączyć rodzicielska miłość – najczystsza i najbardziej bezinteresowna. Dzisiaj, w rozchwianej rzeczywistości, bardzo takich uczuć potrzebujemy.

Ale też kilka innych pozycji z pana filmografii układa się w ważną opowieść o współczesnym świecie. Zagrał pan epizod w „Nienawiści", w której Mathieu Kassovitz ponad 20 lat temu mówił o sytuacji imigrantów zamieszkujących ubogie podparyskie dzielnice. W „Welcome" Lloreta pana bohater pomagał młodemu Kurdowi, który z Calais chciał nielegalnie przedostać się do swojej ukochanej w Wielkiej Brytanii. W ubiegłorocznym „Innym świecie" Stephane'a Brize grał pan menedżera, który przestaje godzić się ze strategiami wielkiej korporacji uderzającymi w pracowników. A w przejmującej „Mierze człowieka", też Stephana Brize, stworzył pan postać bezrobotnego usiłującego uratować to, co mu jeszcze zostało: własną godność. To była nagroda dla najlepszego aktora w Cannes.

Po powrocie z Lazurowego Wybrzeża, na paryskich ulicach zaczepiali mnie nieznajomi ludzie. Albo klaskali, gdy wchodziłem do kawiarni. Bo to była nagroda dla nich. Mnóstwo widzów mogło powiedzieć: „Thierry to ja". We Francji są 4 miliony bezrobotnych. Nawet ci, którzy mają pracę, czują się czasem poniżeni. „Miara człowieka" była dla nich. Społeczeństwa, nawet zamożnych krajów europejskich, są dzisiaj coraz bardziej spolaryzowane. Marzenie o dominującej klasie średniej nie spełniło się. Pogłębiają się różnice między bogatymi i biednymi. I trzeba o tym przypominać. W ludziach, którzy nie muszą martwić się o jutro – budzić empatię w stosunku do tych, którzy nie dają sobie w życiu rady. A w tych drugich wzmacniać poczucie własnej wartości. Mnie się to wydaje ważne, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że jako aktor przychodzę do świata bezrobotnych na chwilę, a potem wracam do swojego.

Czytaj więcej

Niedługo, ale czy szczęśliwie

Krytycy chwalą pana za role w dramatach, ale występuje pan również często w komediach.

Moim zawodem jest aktorstwo, więc muszę umieć grać różne role i wpisywać się w różne nastroje. Próbuję też nie dać się zaszufladkować. Komedie to wytchnienie, ale nie mógłbym zamknąć się w takim gatunku. Aktor powinien mierzyć się z całą gamą postaw i uczuć. Podobnie jest w wielu innych zawodach, zwłaszcza artystycznych. Także w dziennikarstwie. Korespondent wojenny, który opisuje tragedie świata, ma zupełnie inny krąg doświadczeń i przemyśleń niż jego kolega prowadzący dział mody w kobiecym magazynie, spędzający życie na pokazach i robiący wywiady z pięknymi modelkami. Nie oceniam, nie mówię, że któryś z nich jest lepszy. Stwierdzam fakt: są inni. Więc ja jako aktor szukam różnych emocji, próbuję dotykać różnych stron ludzkiej egzystencji. Zmieniam gatunki. Kocham spotykać się na planie z wymagającymi, osobnymi artystami. O, teraz właśnie pracuję z Claire Denis nad jej nowym filmem „Feu". Co za frajda! Występuję w komediach dla wytchnienia, dla pieniędzy. Ale najbardziej interesuje mnie prawdziwy świat wokół.

Nie marzę, by wcielać się w superherosów. Dla mnie bohaterem jest dziś dobry ojciec, dobry pracownik, ktoś kto został zraniony, bo próbował ratować innych ludzi.

To są dla mnie bohaterowie. Lubię grać zwykłych ludzi – postacie, które przypominają „każdego". Marzę, by widzowie, patrząc na mnie na ekranie, mogli powiedzieć: „Widzisz tego faceta? To ja". Chcę być człowiekiem „z sąsiedztwa".

Człowiekiem z sąsiedztwa? O ile wiem, pochodzi pan z wyjątkowej rodziny, w której byli politycy, pisarze, wydawcy. Jeden z pana przodków pełnił funkcję premiera Francji.

Od dawna nie żyję wśród elit. Jestem dziś człowiekiem, także jako artysta, bardzo zwyczajnym. Nie mam menedżera, sekretarza, rzecznika prasowego. Nie chodzę na wielkie premiery. Kupuję bilet i oglądam filmy razem z publicznością. Jeżdżę po mieście na skuterze, gadam ze wszystkimi. A przy okazji jestem aktorem. Mój zawód polega na tym, że idę do roboty i gram od 12 do 7 albo od 9 wieczorem do 6 rano, kiedy są zdjęcia nocne. Ale potem chcę być ojcem dla moich dzieci, chcę wyskoczyć do baru z przyjaciółmi. Nie zależy mi na wielkich samochodach, nie latam prywatnymi samolotami. Podróżuję pociągami. Nie znoszę prywatnych plaż z ich prywatną głupotą. Wolę grać w siatkówkę na publicznej plaży, na którą może wejść każdy. Tylko tak chcę dzisiaj żyć.

Kult gwiazd nawet w Europie działa na wyobraźnię. I nie uniknie pan tego, że ludzie pana rozpoznają na ulicy.

Jeśli się nie spieszę, mogę wówczas pogadać...

A stary system? Nienawidzę go. Dzisiaj już obowiązuje inny sposób „bycia gwiazdą". Im bardziej jesteś zwyczajny, im bardziej przypominasz każdego człowieka na ulicy, im rzadziej wkładasz wielkie, przeciwsłoneczne okulary, tym lepiej. Bo reprezentujesz każdego widza.

W Stanach jednym z moich ulubionych aktorów jest Tom Hanks. Gdybym żył w Ameryce, mógłbym być nim. Gdyby on był Francuzem, mógłby być mną. Z historii kina uwielbiam Jamesa Stewarta. Jestem aktorem, bo jestem człowiekiem.

Co pan myśli o czasie, w jakim żyjemy?

Jesteśmy świadkami olbrzymiej rewolucji. I nie chodzi tylko o pandemię. Odkąd istnieje świat, trzy wynalazki zadecydowały o jego rozwojubi kształcie. Odkrycie ognia, wynalezienie koła, a teraz powstanie internetu. Tak naprawdę nie żyjemy w roku 2021. Żyjemy w roku 21. Nie ma „wcześniej". Możemy sobie mówić, że za naszego życia lepiej było w latach 60. czy 80., ale to już daleka historia. Przyszła kompletnie nowa epoka, która przyniosła rzeczy wspaniałe i okropne. Wspaniały jest rozwój medycyny, wielki postęp w leczeniu ludzi z najcięższych chorób.

To fantastyczne. Ale są również rzeczy tragiczne. Nowa filozofia życia. Zapomnieliśmy, czym jest refleksja. Zanim pomyślimy, już działamy. Rzucamy się na iphone'y, tablety. Te nowe środki komunikacji wszystko przyspieszyły. Reagujemy natychmiast, dopiero potem myślimy. A pośpiech bywa okropny. Potem czasem musimy przepraszać, a jest za późno. Przed 20 laty jeszcze tak nie było. Ja powtarzam moim dzieciom: „Kiedy dostaniecie jakąś informację, najpierw ją przemyślcie". Niczego nie wolno robić w pośpiechu. Gdyby ludzie po uzyskaniu nowych informacji ochłonęli i dali sobie czas na przetrawienie ich – świat byłby lepszy i spokojniejszy.

Czytaj więcej

Paolo Sorrentino: Maradona uratował mi życie

Pandemia stała się dla nas czasem samotności i lekcją pokazującą, ile znaczy dla nas drugi człowiek. Zmieniliśmy się?

Chce pani powiedzieć, że będziemy odtąd cenić kontakt z innymi ludźmi? Rzeczywiście, tęsknimy za normalnym życiem. Ale jest i druga strona tego zjawiska. Chronimy się przed innymi, przed zakażeniem. Trzeba mieć miejsce, żeby być bezpiecznym. Trzeba mieć pieniądze, żeby być bezpiecznym. Wbrew pozorom, jesteśmy znacznie bardziej nastawieni na siebie. Każdy myśli o własnym życiu i swoich bliskich.

Ja też boję się o moje dzieci. Już nie o siebie, bo jestem po sześćdziesiątce. Ale optymizmem napawa fakt, że te dzisiejsze dzieciaki są mądre. W nich nadzieja, że świat się jeszcze obudzi, wyrwie z egoizmu.

Byłoby dobrze, gdyby miał pan rację. Greta Thunberg miała 16 lat, gdy protestowała pod budynkiem szwedzkiego parlamentu i zainicjowała Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. A niedawno widziałam dokument „Bigger than Us" Flore Vasseur – portrety dwunasto-, trzynastolatków, którzy żyją w różnych miejscach świata. Walczą o czystość środowiska, o zakaz wydawania za mąż 11-letnich dziewczynek,o prawa kobiet, o wolność przekonań.

Głęboko wierzę, że młodzi zmienią kiedyś świat.

I nie myślę o dzisiejszych 30-latkach, tylko właśnie

o dzieciach, które teraz rosną i których charaktery teraz się dopiero kształtują. One wychowały się już w czasach internetu, więc nie jest on już dla nich czymś specjalnie atrakcyjnym, tylko narzędziem porozumiewania się. Wierzę, że będą szukały w życiu prawdziwych wartości.

Jaką rolę chciałby pan dzisiaj zagrać?

Chyba takiego profesora jak Robin Williams w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów". Kogoś, kto potrafi innych zainspirować i zjednoczyć.

A gdyby stanął pan za kamerą, to jako reżyser o czym chciałby pan opowiadać?

Oczywiście o miłości.

Czytaj więcej

Od Gilberta Grape do Hilmy af Klint. Kino według Lasse Hallströma

Plus Minus: „Titane" Julii Ducournau stał się jednym z najgłośniejszych filmów mijającego roku. Czym pan tłumaczy ten sukces?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Sukces jest czymś nieuchwytnym. Przypomina zakochiwanie się, jest w nim jakaś chemia trudna do zdefiniowania. Ale sądzę, że Julia trafiła w nastrój naszego czasu. W supernowoczesnej formie pokazała zagubienie i tęsknoty ludzi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi