Film Hallströma to przypowieść o życiu i prawie do inności, o nietolerancji i tęsknocie za uczuciem. I o tym, jak człowiek o silnej osobowości może iść pod prąd, stawić czoła przesądom, zmienić innych ludzi, wnieść w ich życie nowe wartości. Fantastyczne były Juliette Binoche w roli głównej, ale też Judi Dench oraz Lena Olin.
– Właściwie to nie ja obsadziłem żonę w „Czekoladzie", lecz Harvey Weinstein, wtedy szef Miramaxu – przyznaje reżyser. – Przeżyłem dzięki temu fantastyczne chwile, odkrywając w Lenie wspaniałą profesjonalistkę.
Po utrzymanej w pastelowych barwach bajce Hallström powrócił do surowego, chłodnego stylu. W „Kronikach portowych" mężczyzna, który po śmierci żony zostaje na świecie sam z małą córeczką, postanawia wrócić do zapomnianej ziemi przodków – surowej i groźnej Nowej Funlandii. Zaś dla „Casanovy" Hallström wybrał formę komedii.
– Ten gatunek jest mi bliski – mówił mi. – Wychowywałem się na filmach Chaplina, swoją karierę reżyserską zaczynałem w szwedzkiej telewizji, realizując właśnie komedie. Kiedy dostałem scenariusz „Casanovy", wspaniale przerobiony przez Jeffa Hatchera, pomyślałem, że to dla mnie wyzwanie. Nie jest łatwo nakręcić film rozrywkowy, a jednocześnie przemycić w nim kilka ważnych myśli na temat ludzkiej natury i zachowań.
Nietypowa biografia
Casanova był doktorem prawa, muzykiem, pisarzem, naukowcem, hazardzistą. I zapewne film o nim mógłby być pasjonujący. Ale my nie trzymaliśmy się kurczowo historycznej prawdy, wykorzystaliśmy tylko legendę wielkiego uwodziciela – mówi reżyser. – Bo to był człowiek niewiele mający wspólnego ze współczesnymi yuppies, którzy żyją szybko, a pod koniec tygodnia w nocnych klubach zaliczają kolejne podboje. On poświęcał kobietom czas, szanował je, rozumiał. A jednocześnie próbowałem sportretować kogoś, kto jest zmęczony dotychczasowym trybem życia i próbuje zacząć wszystko od nowa.
W tak współcześnie potraktowanym „Casanovie" tytułową rolę zagrał Heath Ledger, wtedy jeszcze nieznany, a już fantastyczny. Drugim bohaterem filmu była Wenecja. Teraz reżyser powiedział mi: – Jestem z tego dumny. Poza dwiema scenami cały film nakręcony został w naturalnej scenerii i naturalnych wnętrzach. Wszyscy przeżyliśmy niezwykłą, pięciomiesięczną przygodę. Byliśmy pierwszą ekipą filmową, która dostała pozwolenie sfilmowania festiwalu na San Marco. Dla mnie osobiście to było święto.
Od ponad ćwierć wieku Lasse Hallström mieszka w Nowym Jorku. Mówi, że w kinie nabrał amerykańskich zwyczajów. Nauczył się znacznie bardziej cenić upodobania widzów. Czeka na pierwsze pokazy, jest ciekawy, jak zareaguje na film publiczność. Widząc w jej reakcjach coś niepokojącego, wraca do montażowni, stara się niezrozumiałe sceny poprawić. Ale Europa z niego nie wyparowała. Hallström zawsze pielęgnował ją w sobie. Wracał, gdy tylko mógł. Po premierze „Czekolady", podczas festiwalu berlińskiego, mówił mi:
– Zadomowiłem się na Wschodnim Wybrzeżu, bardzo polubiłem Nowy Jork. Moje dzieci wychowują się w Ameryce, ale ja czasem tęsknię za smakami i zapachami Europy, brakuje mi tradycji i kultury europejskiej, kolorów Szwecji, jej surowych krajobrazów, jej zapachów, dźwięków, brakuje mi brzóz, których gałęzie rozwiewa wiatr.
Gdy kręcił „Hipnotyzera", wrócił do rodzinnej Szwecji na dłużej. Ale nie do „kolorów, zapachów i gałęzi brzóz". Jego film jest ekranizacją bestsellerowej powieści Larsa Keplera (w rzeczywistości pary pisarzy Alexandra Ahndorila i Alexandry Coelho Ahndoril) – mrocznym thrillerem pozbawionym światła i jakichkolwiek jasnych barw. Jego akcja ma kilka nieoczekiwanych zwrotów, ale – jak to u Hallströma – najważniejsi są bohaterowie: cała galeria głęboko, niestereotypowo narysowanych charakterów, ludzi naznaczonych traumami przeszłości, borykających się z własnym życiem i własnymi niemożnościami. Wśród nich jest tytułowy hipnotyzer przeżywający małżeński konflikt, przegrany, uzależniony od pigułek nasennych. Nie potrafi się uśmiechać. Jest ponury, podobnie zresztą jak inne postacie z filmu. I jak Sztokholm – smutny, brzydki i szary. Ale przecież właśnie mrok jest największą siłą skandynawskich kryminałów.
Teraz Lasse Hallström ponownie wrócił do Skandynawii z powodu „Hilmy". Kiedy pytam artystę, czy to spełnienie marzeń, odpowiada:
– Oczywiście, choć dzisiaj wszystko jest inaczej. Kiedy w latach 90. pojechałem do Ameryki, bardzo tęskniłem za ojczyzną. Teraz świat się skurczył. W Stanach na swoim komputerze śledzę, co dzieje się w Szwecji. Czuję się tak, jakbym był gdzieś w pobliżu, więc rozłąka z krajem nie jest już tak dramatyczna. Życie na obczyźnie przestało być traumą. Wystarczy jedno kliknięcie, by na ekranie komputera zobaczyć przyjaciół, pogadać z nimi. Podróże też oswoiliśmy i czuję się tak, jakbyśmy mieszkali trochę w Szwecji, trochę w Stanach. Wszystko też się w zachodniej kulturze ujednolica. Pamiętam, kiedy kręciliśmy „Czekoladę" i przyjechaliśmy na zdjęcia do małego miasteczka we Francji, odczuliśmy ogromny kontrast w porównaniu z tym, co było wówczas w Ameryce. Dzisiaj tak drastycznych różnic nie ma.
„Hilmę" Hallström przygotowywał w czasie pandemii. Naturalne wydaje się więc pytanie, czy po tak traumatycznych miesiącach będziemy tacy sami i czy tego samego, co dawniej, będziemy oczekiwali od sztuki.
– Mam nadzieję, że więcej uwagi będziemy zwracali na sprawy duchowe, medytację. Choć z drugiej strony jestem niemal pewny, że gdy pandemia naprawdę się skończy, wrócimy do normalnego życia. Także do kina. I że nasz film też tam trafi.
– Nie pozostaniemy wierni streamingowi, który ratował nas podczas lockdownu? – pytam.
– Od lat przyzwyczajam się do tego, że ludzie chętnie oglądają filmy na małych ekranach, w domu. Stajemy się leniwi. Mniej osób chodzi dziś do kina. A to zupełnie inny odbiór niż w łóżku w swojej sypialni. Nie do przecenienia jest wspólne doświadczenie: wspólny śmiech, wspólny strach, wspólne wzruszenie.
Jeszcze próbuję się dowiedzieć, jaki film nakręciłby, gdyby miał nieograniczone fundusze i możliwości.
– Pewnie panią zdziwię – odpowiada. – Gdybym miał wielkie pieniądze, przeznaczyłbym je na badania ludzkiego mózgu. Naszej świadomości. I zrobiłbym film dokumentalny, w którym naukowcy opowiadaliby mi o tym.
Ale na razie jest „Hilma", przygotowywana dla skandynawskiej platformy Viaplay, która 3 sierpnia pojawiła się też na polskim rynku. Jednocześnie jej szefowie zapowiadają, że będą wspierać produkcję filmową w wielu krajach. I tak jak w Danii powstaje „Hilma", która wpisze się w cykl obrazów poświęconych wybitnym Skandynawom, tak produkcje Viaplay ruszają również w Polsce.
„Polskie morderczynie" to adaptacja bestsellerowej książki Katarzyny Bondy z gatunku true crime. „Czarny pies" jest sześcioodcinkowym psychologicznym serialem sensacyjnym, opowiadającym historie weteranów powracających z wojen w Afganistanie i Iraku. Inny krótki serial „Wolność jaskółki" wykorzystuje innowacyjną strukturę narracyjną, aby przedstawić niszczycielski wpływ przemocy domowej.
Lasse Hallström (ur. 1946), szwedzki reżyser filmowy i telewizyjny. Karierę zaczynał w latach 70. od teledysków i filmu o zespole ABBA. Reżyser m.in. filmów „Moje pieskie życie", „Co gryzie Gilberta Grape'a", „Wbrew regułom", „Czekolada" i „Niedokończone życie"