Od Gilberta Grape do Hilmy af Klint. Kino według Lasse Hallströma

Lasse Hallström, twórca „Co gryzie Gilberta Grape'a" i „Czekolady", w filmie „Hilma" opowiada o szwedzkiej prekursorce abstrakcjonizmu, której obrazy czekały kilka dekad, by świat je poznał.

Publikacja: 06.08.2021 00:01

Lasse Hallström (ur. 1946), szwedzki reżyser filmowy i telewizyjny. Karierę zaczynał w latach 70. od

Lasse Hallström (ur. 1946), szwedzki reżyser filmowy i telewizyjny. Karierę zaczynał w latach 70. od teledysków i filmu o zespole ABBA. Reżyser m.in. filmów „Moje pieskie życie”, „Co gryzie Gilberta Grape’a”, „Wbrew regułom”, „Czekolada” i „Niedokończone życie”

Foto: EAST NEWS

Hilma af Klint zainteresowała mnie z dwóch powodów – mówi mi w rozmowie, którą prowadzimy na Zoomie, Lasse Hallström. – Była pierwszą artystką, która malowała abstrakcje, ale uważała, że publiczność nie jest gotowa na ich przyjęcie. To niezwykle ciekawa historia. Poza tym ona namiętnie brała udział w seansach spirytystycznych, a mnie ostatnio interesuje wszystko, co ma charakter duchowy, spirytualny. Tematy związane z życiem po śmierci, reinkarnacją, ludzką świadomością.

W 2018 roku wystawa af Klint w nowojorskim Muzeum Guggenheima stała się sensacją. Żadna inna ekspozycja w 60-letniej historii tej placówki nie cieszyła się taką popularnością i tak wysoką frekwencją. Krytycy pisali wręcz, że trzeba zmienić podręczniki do nauki historii sztuki. Okazało się bowiem, że szwedzka malarka zaczęła tworzyć abstrakcję w 1906 roku – kilka lat przed Wassilym Kandinskym, Pietem Mondrianem, Kazimierzem Malewiczem. Tyle że w swoim testamencie zapisała, iż jej obrazy można pokazać publicznie dopiero 20 lat po jej śmierci. A zmarła 21 października 1944 roku, pięć dni przed swoimi 82. urodzinami.

Prekursorka abstrakcjonizmu

Urodziła się 26 października 1862 roku w Szwecji, na zamku Karlberg, w gminie Solna. Jej ojciec był oficerem marynarki, któremu król nadał szlachecki tytuł. Jako 18-latka zaczęła się uczyć malarstwa na szwedzkiej politechnice, potem – jako jedna z pierwszych kobiet – zdała do Akademii Sztuk Pięknych. Była wziętą portrecistką, ale pociągał ją również spirytyzm. Impulsem do jego uprawiania stała się dla Hilmy chęć nawiązania kontaktu z siostrą Herminą, która umarła w wieku dziesięciu lat. Abstrakcyjne formy zaczęła szkicować właśnie pod wpływem seansów spirytystycznych, jakie organizowała w pięcioosobowej grupie kobiet DeFem. Malowała jak w transie, średnio co pięć dni powstawał jeden obraz. Po niespełna dwóch latach było ich 111. Podpisywała je DF – od nazwy grupy.

W 1908 roku zarzuciła malowanie. Opiekowała się niewidomą matką, zniechęciły ją też negatywne opinie słynnego antropozofa Rudolfa Steinera, któremu swoje prace pokazała. Wróciła do abstrakcji w 1912 roku, gdy stworzyła serię dziesięciu olbrzymich obrazów o wysokości 3,6 metra i szerokości 2,5 metra. Potem jeszcze powstały kolejne serie, już nie tak gigantyczne. Do 1915 roku artystka namalowała 193 „obrazy dla świątyni". Jak pisze historyczka sztuki Aśka Warchał-Beneschi: „Wszystkie łączy ten sam przekaz. Świat był kiedyś jednością, jednak spolaryzował się, podzielił. Teraz opiera się na dualizmie: energii męskiej i żeńskiej, jasności i ciemności, ziemi i nieba. Dzięki ewolucji jedność może znów powrócić".

Zgodnie z jej ostatnią wolą wszystkie prace przeleżały całe dziesięciolecia na strychu, w domu siostrzeńca artystki. Pokazano je publiczności dopiero w latach 60. i nie wzbudziły zainteresowania. Przyjęcia prac odmówiło sztokholmskie Moderna Museet. Jego dyrekcja zreflektowała się dopiero w latach 80. Gdy obrazy Hilmy af Klint zaczęły pojawiać się na rozmaitych wystawach, zorganizowała jej przegląd retrospektywny.

Pytam Lassego Hallströma, czy rozumie decyzję malarki, by nie pokazywać swoich dzieł za życia. Artyści potrzebują kontaktu z widzami, czytelnikami, słuchaczami. Przecież dopiero wtedy ich dzieła zaczynają żyć.

– Nie umiem się do tego odnieść – mówi mi reżyser. – Ja sam muszę liczyć na publiczność. Chcę, by widzowie odebrali to, o czym mówię, tu i teraz. By zareagowali na moją twórczość i podjęli ze mną rozmowę. Chcę bawić, wzruszać, może czasem przerazić. Ona, jako artystka, musiała mieć podobne potrzeby, a jednak się nie spieszyła. Zdawała sobie sprawę, że współcześni nie zrozumieją jej abstrakcyjnej sztuki. Ale uprawiała też spirytyzm, próbowała nawiązywać kontakt ze zmarłymi, rozmawiać z nimi. Może liczyła na to, że po śmierci będzie w pobliżu, że gdzieś tam w zaświatach odczuje własny sukces?

Hallström wie, że z opowieścią o Hilmie trafia w dobry czas. Lockdowny, choroba, śmierć, którą czuliśmy czasem bardzo blisko nas, zmusiła wielu ludzi do zatrzymania się i zadania sobie najważniejszych pytań. A przecież ta pandemia wcale się jeszcze nie skończyła.

– Myślę, że w trudnym, traumatycznym okresie zagrożenia wróciło zainteresowanie tym, co wykracza poza doświadczenie zmysłowe, materialistyczne. Chcemy dziś poświęcać czas na refleksję na temat naszej duchowości. Naukowcy przyglądają się temu, co towarzyszy śmierci. Ludzkiej świadomości, ludzkiemu mózgowi. To fascynujące zagadnienia – twierdzi reżyser.

Nie ukrywa, że „Hilma" jest dla niego ważna. To jego kolejny powrót do własnego świata – Skandynawii. Urodził się w Sztokholmie, w 1946 roku. Ojciec, filmowiec amator, zaraził go miłością do kina. Swoją pierwszą próbkę – trzyminutową etiudę „Thriller" – Lasse zrealizował jako dziesięciolatek, a ucząc się w szkole średniej, pracował jednocześnie w szwedzkiej telewizji. Realizował dziesiątki teledysków zespołu ABBA. W filmie fabularnym zadebiutował w 1976 roku, ale jego debiut o wchodzącym w życie chłopaku przeszedł bez echa.

Dekadę później był już na szczycie. Rozgłos przyniósł mu obraz „Moje pieskie życie", gdzie z wielką wrażliwością opisał przeżycia 12-letniego chłopca, który z powodu choroby matki zostaje rozdzielony z bratem i wysłany do krewnych. Film dostał dwie nominacje do Oscara – za scenariusz i reżyserię. Potem jeszcze wrócił na pierwsze strony gazet, gdy pojawiły się pedofilskie zarzuty stawiane przez dziennikarzy Michaelowi Jacksonowi. Piosenkarz zachwycił się bowiem młodym odtwórcą głównej roli Duńczykiem Antonem Granzelisem, przyjechał do Sztokholmu, by zabrać go do szwedzkiego parku rozrywki, zaprosił do swojego domu w Ameryce.

Hallström po świetnym doświadczeniu pracy z dziećmi od razu rzucił się w nowy projekt. Przeniósł na ekran dwie części „Dzieci z Bullerbyn". „Postaram się ciebie nie polubić, bo dwóch poprzednich reżyserów, z którymi się zaprzyjaźniłam, nie żyje" – powiedziała mu autorka dziecięcego bestselleru Astrid Lindgren. Rzeczywiście, Tage Danielsson, który nakręcił film „Ronja, córka zbójnika", zmarł w wieku 57 lat. Olle Hellbom, twórca „Rasmusa i włóczęgi", odszedł, mając 56 lat. Filmy i seriale zrealizowane na podstawie książek Lindgren były ich ostatnimi pracami.

Na szczęście Hallströmowi udało się przeżyć. Film i serial podobały się widzom, a tymczasem zadziałały nominacje oscarowe i w 1993 roku Szwed dostał znakomitą propozycję. W Stanach zrealizował kultowy dzisiaj film „Co gryzie Gilberta Grape'a?". Johnny Depp wcielił się tam w chłopaka z prowincji, który po samobójstwie ojca musi zaopiekować się matką, dwiema siostrami i upośledzonym umysłowo bratem. Tę ostatnią rolę rewelacyjnie zagrał młodziutki Leonardo DiCaprio.

– Miałem 17 lat i zaproponowano mi jednocześnie pracę w dwóch filmach – wspominał po latach gwiazdor w wywiadzie dla „El País". – Moja rodzina nie była zamożna, a ja musiałem dokonać wyboru między tytułem popcornowym „Hocus Pokus", za który oferowano mi niewyobrażalne honorarium, a „Gilbertem Grape'em". Nastolatkowi trudno zrezygnować z fury pieniędzy, ale powiedziałem sobie: „Muszę wyżej stawiać poprzeczkę". A ojciec murem stał za mną.

Urodziła się 26 października 1862 roku w Szwecji, na zamku Karlberg, w gminie Solna. Jej ojciec był oficerem marynarki, któremu król nadał szlachecki tytuł. Jako 18-latka zaczęła się uczyć malarstwa na szwedzkiej politechnice, potem – jako jedna z pierwszych kobiet – zdała do Akademii Sztuk Pięknych. Była wziętą portrecistką, ale pociągał ją również spirytyzm. Impulsem do jego uprawiania stała się dla Hilmy chęć nawiązania kontaktu z siostrą Herminą, która umarła w wieku dziesięciu lat. Abstrakcyjne formy zaczęła szkicować właśnie pod wpływem seansów spirytystycznych, jakie organizowała w pięcioosobowej grupie kobiet DeFem. Malowała jak w transie, średnio co pięć dni powstawał jeden obraz. Po niespełna dwóch latach było ich 111. Podpisywała je DF – od nazwy grupy.

W 1908 roku zarzuciła malowanie. Opiekowała się niewidomą matką, zniechęciły ją też negatywne opinie słynnego antropozofa Rudolfa Steinera, któremu swoje prace pokazała. Wróciła do abstrakcji w 1912 roku, gdy stworzyła serię dziesięciu olbrzymich obrazów o wysokości 3,6 metra i szerokości 2,5 metra. Potem jeszcze powstały kolejne serie, już nie tak gigantyczne. Do 1915 roku artystka namalowała 193 „obrazy dla świątyni". Jak pisze historyczka sztuki Aśka Warchał-Beneschi: „Wszystkie łączy ten sam przekaz. Świat był kiedyś jednością, jednak spolaryzował się, podzielił. Teraz opiera się na dualizmie: energii męskiej i żeńskiej, jasności i ciemności, ziemi i nieba. Dzięki ewolucji jedność może znów powrócić".

Zgodnie z jej ostatnią wolą wszystkie prace przeleżały całe dziesięciolecia na strychu, w domu siostrzeńca artystki. Pokazano je publiczności dopiero w latach 60. i nie wzbudziły zainteresowania. Przyjęcia prac odmówiło sztokholmskie Moderna Museet. Jego dyrekcja zreflektowała się dopiero w latach 80. Gdy obrazy Hilmy af Klint zaczęły pojawiać się na rozmaitych wystawach, zorganizowała jej przegląd retrospektywny.

Pytam Lassego Hallströma, czy rozumie decyzję malarki, by nie pokazywać swoich dzieł za życia. Artyści potrzebują kontaktu z widzami, czytelnikami, słuchaczami. Przecież dopiero wtedy ich dzieła zaczynają żyć.

– Nie umiem się do tego odnieść – mówi mi reżyser. – Ja sam muszę liczyć na publiczność. Chcę, by widzowie odebrali to, o czym mówię, tu i teraz. By zareagowali na moją twórczość i podjęli ze mną rozmowę. Chcę bawić, wzruszać, może czasem przerazić. Ona, jako artystka, musiała mieć podobne potrzeby, a jednak się nie spieszyła. Zdawała sobie sprawę, że współcześni nie zrozumieją jej abstrakcyjnej sztuki. Ale uprawiała też spirytyzm, próbowała nawiązywać kontakt ze zmarłymi, rozmawiać z nimi. Może liczyła na to, że po śmierci będzie w pobliżu, że gdzieś tam w zaświatach odczuje własny sukces?

Hallström wie, że z opowieścią o Hilmie trafia w dobry czas. Lockdowny, choroba, śmierć, którą czuliśmy czasem bardzo blisko nas, zmusiła wielu ludzi do zatrzymania się i zadania sobie najważniejszych pytań. A przecież ta pandemia wcale się jeszcze nie skończyła.

– Myślę, że w trudnym, traumatycznym okresie zagrożenia wróciło zainteresowanie tym, co wykracza poza doświadczenie zmysłowe, materialistyczne. Chcemy dziś poświęcać czas na refleksję na temat naszej duchowości. Naukowcy przyglądają się temu, co towarzyszy śmierci. Ludzkiej świadomości, ludzkiemu mózgowi. To fascynujące zagadnienia – twierdzi reżyser.

Nie ukrywa, że „Hilma" jest dla niego ważna. To jego kolejny powrót do własnego świata – Skandynawii. Urodził się w Sztokholmie, w 1946 roku. Ojciec, filmowiec amator, zaraził go miłością do kina. Swoją pierwszą próbkę – trzyminutową etiudę „Thriller" – Lasse zrealizował jako dziesięciolatek, a ucząc się w szkole średniej, pracował jednocześnie w szwedzkiej telewizji. Realizował dziesiątki teledysków zespołu ABBA. W filmie fabularnym zadebiutował w 1976 roku, ale jego debiut o wchodzącym w życie chłopaku przeszedł bez echa.

Dekadę później był już na szczycie. Rozgłos przyniósł mu obraz „Moje pieskie życie", gdzie z wielką wrażliwością opisał przeżycia 12-letniego chłopca, który z powodu choroby matki zostaje rozdzielony z bratem i wysłany do krewnych. Film dostał dwie nominacje do Oscara – za scenariusz i reżyserię. Potem jeszcze wrócił na pierwsze strony gazet, gdy pojawiły się pedofilskie zarzuty stawiane przez dziennikarzy Michaelowi Jacksonowi. Piosenkarz zachwycił się bowiem młodym odtwórcą głównej roli Duńczykiem Antonem Granzelisem, przyjechał do Sztokholmu, by zabrać go do szwedzkiego parku rozrywki, zaprosił do swojego domu w Ameryce.

Hallström po świetnym doświadczeniu pracy z dziećmi od razu rzucił się w nowy projekt. Przeniósł na ekran dwie części „Dzieci z Bullerbyn". „Postaram się ciebie nie polubić, bo dwóch poprzednich reżyserów, z którymi się zaprzyjaźniłam, nie żyje" – powiedziała mu autorka dziecięcego bestselleru Astrid Lindgren. Rzeczywiście, Tage Danielsson, który nakręcił film „Ronja, córka zbójnika", zmarł w wieku 57 lat. Olle Hellbom, twórca „Rasmusa i włóczęgi", odszedł, mając 56 lat. Filmy i seriale zrealizowane na podstawie książek Lindgren były ich ostatnimi pracami.

Na szczęście Hallströmowi udało się przeżyć. Film i serial podobały się widzom, a tymczasem zadziałały nominacje oscarowe i w 1993 roku Szwed dostał znakomitą propozycję. W Stanach zrealizował kultowy dzisiaj film „Co gryzie Gilberta Grape'a?". Johnny Depp wcielił się tam w chłopaka z prowincji, który po samobójstwie ojca musi zaopiekować się matką, dwiema siostrami i upośledzonym umysłowo bratem. Tę ostatnią rolę rewelacyjnie zagrał młodziutki Leonardo DiCaprio.

– Miałem 17 lat i zaproponowano mi jednocześnie pracę w dwóch filmach – wspominał po latach gwiazdor w wywiadzie dla „El País". – Moja rodzina nie była zamożna, a ja musiałem dokonać wyboru między tytułem popcornowym „Hocus Pokus", za który oferowano mi niewyobrażalne honorarium, a „Gilbertem Grape'em". Nastolatkowi trudno zrezygnować z fury pieniędzy, ale powiedziałem sobie: „Muszę wyżej stawiać poprzeczkę". A ojciec murem stał za mną.

Czekając na właściwy tekst

Film odniósł wielki sukces. Stał się trampoliną dla Deppa, DiCaprio, ale też dla Hallströma, który postanowił pójść za ciosem i w 1995 roku przeniósł się na stałe za ocean, z żoną, aktorką Leną Olin i ich kilkumiesięczną wówczas córką Torą. Od razu zrealizował przebojowy film „Miłosna rozgrywka" z Julią Roberts, Dennisem Quaidem i Robertem Duvallem. Ale zdał sobie sprawę, że hity o zdradzanych żonach nie są drogą, którą pragnąłby iść.

– Nie chciałem w Ameryce zdradzić swojego stylu, zamienić się w rzemieślnika tłukącego komedie romantyczne i kolejne odcinki seriali – mówi. – Zwolniłem tempo pracy, kilka lat czekałem na właściwe scenariusze.

Postanowił opowiadać o tym, co dla niego było najważniejsze: tolerancji, godności, otwartości na ludzi i świat. Konsekwentnie budował swoją karierę, a przełom wieków okazał się jego czasem.

Znakomite recenzje i dwa Oscary zgarnęła adaptacja „Regulaminu tłoczni win" Johna Irvinga (polski tytuł: „Wbrew regułom"). Akcja filmu rozgrywa się w latach 30. XX wieku, w amerykańskiej mieścinie St. Cloud, gdzie posadę dyrektora sierocińca objął dr Larch. Prowadzi on też coś w rodzaju izby ginekologiczno-położniczej, gdzie dokonuje aborcji i przyjmuje niechciane porody kobiet, które zachodzą w ciążę głównie w wyniku gwałtów lub uprawiania prostytucji. Jednocześnie doktor jest przeniknięty miłością do dzieci, traktuje naturalne i społeczne sieroty, jak największy skarb. Po śmierci starego doktora schedę po nim – z całym bagażem dobra i zła – przejmie jego ulubiony wychowanek, którego przyuczył do zawodu „ginekologa".

Hallström wyreżyserował „Wbrew regułom" subtelnie, stworzył film pełen cieni, zadumy nad losem, poszanowania ludzkiej godności i tolerancji dla rozmaitych działań, nie zawsze zgodnych z prawem, ale podejmowanych świadomie, zgodnie z zasadą wyboru mniejszego zła. John Irving dostał Oscara za scenariusz, a wielu krytyków pisało, że mroczny obraz Hallströma przerósł prozę pisarza.

Jednak reżyser znów nie dał się zaszufladkować. Dwa lata po „Wbrew regułom" zachwycił niezwykłą, mądrą, pełną magii baśnią. Akcja „Czekolady" toczy się u progu lat 60. we Francji. Bohaterka filmu pewnego dnia zjawia się razem z małą córką w spokojnym miasteczku i otwiera tam cukiernię z czekoladkami, które wyrabia według starych indiańskich przepisów. Vianne jest osobą przyjazną, spontaniczną, ale właśnie z tą swoją radością życia i otwartością nie pasuje do zapyziałego miasta, gdzie wdowy opłakują mężów przez kilkadziesiąt lat, a główną atrakcją są niedzielne, cenzurowane przez miejscowego mera kazania księdza.

Film Hallströma to przypowieść o życiu i prawie do inności, o nietolerancji i tęsknocie za uczuciem. I o tym, jak człowiek o silnej osobowości może iść pod prąd, stawić czoła przesądom, zmienić innych ludzi, wnieść w ich życie nowe wartości. Fantastyczne były Juliette Binoche w roli głównej, ale też Judi Dench oraz Lena Olin.

– Właściwie to nie ja obsadziłem żonę w „Czekoladzie", lecz Harvey Weinstein, wtedy szef Miramaxu – przyznaje reżyser. – Przeżyłem dzięki temu fantastyczne chwile, odkrywając w Lenie wspaniałą profesjonalistkę.

Po utrzymanej w pastelowych barwach bajce Hallström powrócił do surowego, chłodnego stylu. W „Kronikach portowych" mężczyzna, który po śmierci żony zostaje na świecie sam z małą córeczką, postanawia wrócić do zapomnianej ziemi przodków – surowej i groźnej Nowej Funlandii. Zaś dla „Casanovy" Hallström wybrał formę komedii.

– Ten gatunek jest mi bliski – mówił mi. – Wychowywałem się na filmach Chaplina, swoją karierę reżyserską zaczynałem w szwedzkiej telewizji, realizując właśnie komedie. Kiedy dostałem scenariusz „Casanovy", wspaniale przerobiony przez Jeffa Hatchera, pomyślałem, że to dla mnie wyzwanie. Nie jest łatwo nakręcić film rozrywkowy, a jednocześnie przemycić w nim kilka ważnych myśli na temat ludzkiej natury i zachowań.

Nietypowa biografia

Casanova był doktorem prawa, muzykiem, pisarzem, naukowcem, hazardzistą. I zapewne film o nim mógłby być pasjonujący. Ale my nie trzymaliśmy się kurczowo historycznej prawdy, wykorzystaliśmy tylko legendę wielkiego uwodziciela – mówi reżyser. – Bo to był człowiek niewiele mający wspólnego ze współczesnymi yuppies, którzy żyją szybko, a pod koniec tygodnia w nocnych klubach zaliczają kolejne podboje. On poświęcał kobietom czas, szanował je, rozumiał. A jednocześnie próbowałem sportretować kogoś, kto jest zmęczony dotychczasowym trybem życia i próbuje zacząć wszystko od nowa.

W tak współcześnie potraktowanym „Casanovie" tytułową rolę zagrał Heath Ledger, wtedy jeszcze nieznany, a już fantastyczny. Drugim bohaterem filmu była Wenecja. Teraz reżyser powiedział mi: – Jestem z tego dumny. Poza dwiema scenami cały film nakręcony został w naturalnej scenerii i naturalnych wnętrzach. Wszyscy przeżyliśmy niezwykłą, pięciomiesięczną przygodę. Byliśmy pierwszą ekipą filmową, która dostała pozwolenie sfilmowania festiwalu na San Marco. Dla mnie osobiście to było święto.

Od ponad ćwierć wieku Lasse Hallström mieszka w Nowym Jorku. Mówi, że w kinie nabrał amerykańskich zwyczajów. Nauczył się znacznie bardziej cenić upodobania widzów. Czeka na pierwsze pokazy, jest ciekawy, jak zareaguje na film publiczność. Widząc w jej reakcjach coś niepokojącego, wraca do montażowni, stara się niezrozumiałe sceny poprawić. Ale Europa z niego nie wyparowała. Hallström zawsze pielęgnował ją w sobie. Wracał, gdy tylko mógł. Po premierze „Czekolady", podczas festiwalu berlińskiego, mówił mi:

– Zadomowiłem się na Wschodnim Wybrzeżu, bardzo polubiłem Nowy Jork. Moje dzieci wychowują się w Ameryce, ale ja czasem tęsknię za smakami i zapachami Europy, brakuje mi tradycji i kultury europejskiej, kolorów Szwecji, jej surowych krajobrazów, jej zapachów, dźwięków, brakuje mi brzóz, których gałęzie rozwiewa wiatr.

Gdy kręcił „Hipnotyzera", wrócił do rodzinnej Szwecji na dłużej. Ale nie do „kolorów, zapachów i gałęzi brzóz". Jego film jest ekranizacją bestsellerowej powieści Larsa Keplera (w rzeczywistości pary pisarzy Alexandra Ahndorila i Alexandry Coelho Ahndoril) – mrocznym thrillerem pozbawionym światła i jakichkolwiek jasnych barw. Jego akcja ma kilka nieoczekiwanych zwrotów, ale – jak to u Hallströma – najważniejsi są bohaterowie: cała galeria głęboko, niestereotypowo narysowanych charakterów, ludzi naznaczonych traumami przeszłości, borykających się z własnym życiem i własnymi niemożnościami. Wśród nich jest tytułowy hipnotyzer przeżywający małżeński konflikt, przegrany, uzależniony od pigułek nasennych. Nie potrafi się uśmiechać. Jest ponury, podobnie zresztą jak inne postacie z filmu. I jak Sztokholm – smutny, brzydki i szary. Ale przecież właśnie mrok jest największą siłą skandynawskich kryminałów.

Teraz Lasse Hallström ponownie wrócił do Skandynawii z powodu „Hilmy". Kiedy pytam artystę, czy to spełnienie marzeń, odpowiada:

– Oczywiście, choć dzisiaj wszystko jest inaczej. Kiedy w latach 90. pojechałem do Ameryki, bardzo tęskniłem za ojczyzną. Teraz świat się skurczył. W Stanach na swoim komputerze śledzę, co dzieje się w Szwecji. Czuję się tak, jakbym był gdzieś w pobliżu, więc rozłąka z krajem nie jest już tak dramatyczna. Życie na obczyźnie przestało być traumą. Wystarczy jedno kliknięcie, by na ekranie komputera zobaczyć przyjaciół, pogadać z nimi. Podróże też oswoiliśmy i czuję się tak, jakbyśmy mieszkali trochę w Szwecji, trochę w Stanach. Wszystko też się w zachodniej kulturze ujednolica. Pamiętam, kiedy kręciliśmy „Czekoladę" i przyjechaliśmy na zdjęcia do małego miasteczka we Francji, odczuliśmy ogromny kontrast w porównaniu z tym, co było wówczas w Ameryce. Dzisiaj tak drastycznych różnic nie ma.

„Hilmę" Hallström przygotowywał w czasie pandemii. Naturalne wydaje się więc pytanie, czy po tak traumatycznych miesiącach będziemy tacy sami i czy tego samego, co dawniej, będziemy oczekiwali od sztuki.

– Mam nadzieję, że więcej uwagi będziemy zwracali na sprawy duchowe, medytację. Choć z drugiej strony jestem niemal pewny, że gdy pandemia naprawdę się skończy, wrócimy do normalnego życia. Także do kina. I że nasz film też tam trafi.

– Nie pozostaniemy wierni streamingowi, który ratował nas podczas lockdownu? – pytam.

– Od lat przyzwyczajam się do tego, że ludzie chętnie oglądają filmy na małych ekranach, w domu. Stajemy się leniwi. Mniej osób chodzi dziś do kina. A to zupełnie inny odbiór niż w łóżku w swojej sypialni. Nie do przecenienia jest wspólne doświadczenie: wspólny śmiech, wspólny strach, wspólne wzruszenie.

Jeszcze próbuję się dowiedzieć, jaki film nakręciłby, gdyby miał nieograniczone fundusze i możliwości.

– Pewnie panią zdziwię – odpowiada. – Gdybym miał wielkie pieniądze, przeznaczyłbym je na badania ludzkiego mózgu. Naszej świadomości. I zrobiłbym film dokumentalny, w którym naukowcy opowiadaliby mi o tym.

Ale na razie jest „Hilma", przygotowywana dla skandynawskiej platformy Viaplay, która 3 sierpnia pojawiła się też na polskim rynku. Jednocześnie jej szefowie zapowiadają, że będą wspierać produkcję filmową w wielu krajach. I tak jak w Danii powstaje „Hilma", która wpisze się w cykl obrazów poświęconych wybitnym Skandynawom, tak produkcje Viaplay ruszają również w Polsce.

„Polskie morderczynie" to adaptacja bestsellerowej książki Katarzyny Bondy z gatunku true crime. „Czarny pies" jest sześcioodcinkowym psychologicznym serialem sensacyjnym, opowiadającym historie weteranów powracających z wojen w Afganistanie i Iraku. Inny krótki serial „Wolność jaskółki" wykorzystuje innowacyjną strukturę narracyjną, aby przedstawić niszczycielski wpływ przemocy domowej. 

Lasse Hallström (ur. 1946), szwedzki reżyser filmowy i telewizyjny. Karierę zaczynał w latach 70. od teledysków i filmu o zespole ABBA. Reżyser m.in. filmów „Moje pieskie życie", „Co gryzie Gilberta Grape'a", „Wbrew regułom", „Czekolada" i „Niedokończone życie"

Hilma af Klint zainteresowała mnie z dwóch powodów – mówi mi w rozmowie, którą prowadzimy na Zoomie, Lasse Hallström. – Była pierwszą artystką, która malowała abstrakcje, ale uważała, że publiczność nie jest gotowa na ich przyjęcie. To niezwykle ciekawa historia. Poza tym ona namiętnie brała udział w seansach spirytystycznych, a mnie ostatnio interesuje wszystko, co ma charakter duchowy, spirytualny. Tematy związane z życiem po śmierci, reinkarnacją, ludzką świadomością.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni