Ciężkie jest życie białego trębacza. Czarni trębacze patrzą na niego gniewnie, zgrzytają zębami ze złości. Zewsząd dochodzą posykiwania: oszust, złodziej, pozer. Jakby winą białego trębacza było to, że płacą mu więcej niż czarnemu trębaczowi, że to jego zapraszają, zatrudniają, karmią, poją i ubierają. (...) „Zakochałem się w nim. Po prostu kochałem go jako obiekt, który fotografowałem, ale kochałem naprawdę" – wyznaje w „Let's Get Lost" William Claxton, który dokumentował sesję nagraniową albumu „Chet Baker & Strings". Każdy, kto spotkał Cheta Bakera, padał ofiarą jego nieodpartego uroku. Tonął w głębokich oczach, ulegał ujmującemu, niewymuszonemu stylowi. Scenarzysta Lawrence Trimble wspominał wieczorny wypad do paryskiego klubu jazzowego. Podszedł do siedzącej samotnie przy stoliku piękności. „Nic nie mów – zgasiła wszelkie chęci, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. – Kocham Cheta Bakera".
Kiedy śpiewa, przeszywa mnie ból. Nie ma wielu smutniejszych, bardziej przegranych i zrezygnowanych dźwięków niż śpiew Cheta Bakera. Mruczy, wyjękuje do mikrofonu słowa „My Funny Valentine". Jakby to wciąż były lata pięćdziesiąte, jakby był młody, jakby nic się nie zmieniło. A przecież zmieniło się wszystko. Świat poszedł naprzód, a on został w tyle, stary i zniszczony przez trzy dekady zagubienia w nałogach. Kiedy w filmie fabularnym „Born to Be Blue" każą Bakerowi, odgrywanemu przez Ethana Hawke'a, tłumaczyć się z uzależnienia, odpowiada, że heroina go uszczęśliwia.
Senne, melancholijne melodie stały się jego znakiem rozpoznawczym, a nieruchoma, jakby odlana z wosku, piękna twarz – wizerunkiem cool jazzu i Zachodniego Wybrzeża, tego raju, w którym słońce nigdy nie zachodzi. „Nie wiedziałem, co chcę robić, dopóki nie usłyszałem Milesa" – wyznał dziennikarzowi w rzadkiej chwili szczerości. 1949 był ważnym rokiem w życiu Cheta Bakera. Nocami grywał w klubach Los Angeles, spotkał Milesa Davisa i Charliego Parkera, spróbował heroiny. Grał nawet z Parkerem, chwiejącym się na nogach i ledwie żywym, ale wciąż wielkim. I wielki Parker go chwalił. Pochwała Birda była znacząca, niemal jak certyfikat autentyczności, a Chet Baker jak mało kto potrzebował takiego świadectwa. W „Born to Be Blue" trzęsącym się z przejęcia głosem pyta Milesa Davisa, jak mu się podobała jego gra. „Słodka. Jak cukierek" – rzuca pogardliwie czarny trębacz białemu trębaczowi. (...)
Najlepszy trębacz roku
Jazz przyciągał coraz więcej białych chłopaków. W eseju „The White Negro" [Biały Murzyn] Norman Mailer stwierdził, że młodzi Amerykanie, rozczarowani monotonią lat pięćdziesiątych, rozpaczliwie wypatrywali na horyzoncie czegoś nowego. Odnajdowali to w jazzie, marihuanie, wyzwolonej czarnej kulturze, autentycznej i uciskanej przez biały establishment. Czarny Amerykanin był wyrzutkiem społeczeństwa, a jego sztuka jawiła się jako wywrotowa, buntownicza i nieustraszona. Pokolenie bitników nie chciało uczestniczyć w pokazowej nudzie „amerykańskiego stylu życia". W 1957 roku, kiedy opublikowano esej Mailera, Elvis śpiewał „Jailhouse Rock" i wyzywająco potrząsał biodrami, ale ulubionymi piosenkami Ameryki były ckliwe „April Love" i „Love Letters in the Sand". Młodzi zjeżdżali do Harlemu szukać prawdziwego życia. Jack Kerouac pisał powieść „W drodze" napędzany benzedryną i muzyką Lestera Younga. Książka przyniosła mu status ikony, idola zbuntowanej młodzieży. Jazz był dla ludzi wyzwolonych.
Biali wepchnęli się do tego zamkniętego klubu. Teraz to oni zostawali gwiazdami. Czarni artyści byli pomijani. Mogli się tylko przyglądać, jak inni zdobywają sławę i uznanie, grając ich muzykę.
Dlatego Baker potrzebował Birda. W kółko opowiadał tę samą historię, jak to podczas przesłuchania w klubie Tiffany spośród kilkudziesięciu innych młodych i spragnionych sławy Charlie Parker wybrał właśnie jego – Cheta Bakera. A przecież Parker nie grałby z byle kim. Podobno po ledwie kilku minutach słuchania tych przeciętniaków Bird przerwał i spytał błagalnie: „Czy na sali jest Chet Baker?". (...)