Chet Baker. Historia zmarnowanej kariery

Senne, melancholijne melodie stały się znakiem rozpoznawczym Cheta Bakera, a nieruchoma, jakby odlana z wosku, piękna twarz – wizerunkiem cool jazzu i Zachodniego Wybrzeża. Tego raju, w którym słońce nigdy nie zachodzi.

Publikacja: 03.12.2021 16:00

Każdy, kto spotkał Cheta Bakera, padał ofiarą jego nieodpartego uroku. Tonął w głębokich oczach, ule

Każdy, kto spotkał Cheta Bakera, padał ofiarą jego nieodpartego uroku. Tonął w głębokich oczach, ulegał ujmującemu, niewymuszonemu stylowi

Foto: Donaldson Collection/getty images

To chyba na trzecim piętrze. – Recepcjonista hotelu Prins Hendrik mruży oczy w popołudniowym słońcu. Pokazuje okno, z którego wypadł Chet Baker.

Trzy gwiazdki: za mało, by się zabijać o najzamożniejszych turystów, przybywających do miasta ze wszystkich zakątków świata. Hotel Prins Hendrik w Amsterdamie jest najbardziej znany właśnie jako miejsce tragicznej śmierci amerykańskiego trębacza w maju 1988 roku. Okna pokoju wychodzą na mały placyk i ulicę. Kawałek dalej rozciąga się Zeedijk – dawniej ulica narkomanów, dziś amsterdamskie Chinatown i dzielnica czerwonych latarni.

W filmie dokumentalnym „Let's Get Lost" Bruce'a Webera widzimy, jak na światłach na rogu Broadwayu i Pięćdziesiątej Siódmej zatrzymuje się chevrolet. Środek grudnia, ale dach drogiego sportowego samochodu jest opuszczony. Śnieg pada do środka, na eleganckie obicia siedzeń i starannie ułożoną fryzurę kierowcy. Chet Baker siedzi w swoim wozie w najlepszej marynarce i słucha nagrań Zoota Simsa. Ma dwadzieścia dwa lata. Kilka dekad później samolot lecący do Ameryki z Holandii wiózł trumnę z ciałem zupełnie innego Cheta Bakera – starca bez zębów, z twarzą przeoraną zmarszczkami, wyniszczonego latami uzależnienia od heroiny. Żył szybko, ale nie umarł młodo i wcale nie został pięknym nieboszczykiem.

Czytaj więcej

Piłkarskie klęski świata

– Straszna tragedia – niepewnie oznajmia hotelarz z Amsterdamu. Sucho, bez uczucia, tak tylko dla zasady. Wraca do recepcji.

Ciężkie jest życie białego trębacza. Czarni trębacze patrzą na niego gniewnie, zgrzytają zębami ze złości. Zewsząd dochodzą posykiwania: oszust, złodziej, pozer. Jakby winą białego trębacza było to, że płacą mu więcej niż czarnemu trębaczowi, że to jego zapraszają, zatrudniają, karmią, poją i ubierają. (...) „Zakochałem się w nim. Po prostu kochałem go jako obiekt, który fotografowałem, ale kochałem naprawdę" – wyznaje w „Let's Get Lost" William Claxton, który dokumentował sesję nagraniową albumu „Chet Baker & Strings". Każdy, kto spotkał Cheta Bakera, padał ofiarą jego nieodpartego uroku. Tonął w głębokich oczach, ulegał ujmującemu, niewymuszonemu stylowi. Scenarzysta Lawrence Trimble wspominał wieczorny wypad do paryskiego klubu jazzowego. Podszedł do siedzącej samotnie przy stoliku piękności. „Nic nie mów – zgasiła wszelkie chęci, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. – Kocham Cheta Bakera".

Kiedy śpiewa, przeszywa mnie ból. Nie ma wielu smutniejszych, bardziej przegranych i zrezygnowanych dźwięków niż śpiew Cheta Bakera. Mruczy, wyjękuje do mikrofonu słowa „My Funny Valentine". Jakby to wciąż były lata pięćdziesiąte, jakby był młody, jakby nic się nie zmieniło. A przecież zmieniło się wszystko. Świat poszedł naprzód, a on został w tyle, stary i zniszczony przez trzy dekady zagubienia w nałogach. Kiedy w filmie fabularnym „Born to Be Blue" każą Bakerowi, odgrywanemu przez Ethana Hawke'a, tłumaczyć się z uzależnienia, odpowiada, że heroina go uszczęśliwia.

Senne, melancholijne melodie stały się jego znakiem rozpoznawczym, a nieruchoma, jakby odlana z wosku, piękna twarz – wizerunkiem cool jazzu i Zachodniego Wybrzeża, tego raju, w którym słońce nigdy nie zachodzi. „Nie wiedziałem, co chcę robić, dopóki nie usłyszałem Milesa" – wyznał dziennikarzowi w rzadkiej chwili szczerości. 1949 był ważnym rokiem w życiu Cheta Bakera. Nocami grywał w klubach Los Angeles, spotkał Milesa Davisa i Charliego Parkera, spróbował heroiny. Grał nawet z Parkerem, chwiejącym się na nogach i ledwie żywym, ale wciąż wielkim. I wielki Parker go chwalił. Pochwała Birda była znacząca, niemal jak certyfikat autentyczności, a Chet Baker jak mało kto potrzebował takiego świadectwa. W „Born to Be Blue" trzęsącym się z przejęcia głosem pyta Milesa Davisa, jak mu się podobała jego gra. „Słodka. Jak cukierek" – rzuca pogardliwie czarny trębacz białemu trębaczowi. (...)

Najlepszy trębacz roku

Jazz przyciągał coraz więcej białych chłopaków. W eseju „The White Negro" [Biały Murzyn] Norman Mailer stwierdził, że młodzi Amerykanie, rozczarowani monotonią lat pięćdziesiątych, rozpaczliwie wypatrywali na horyzoncie czegoś nowego. Odnajdowali to w jazzie, marihuanie, wyzwolonej czarnej kulturze, autentycznej i uciskanej przez biały establishment. Czarny Amerykanin był wyrzutkiem społeczeństwa, a jego sztuka jawiła się jako wywrotowa, buntownicza i nieustraszona. Pokolenie bitników nie chciało uczestniczyć w pokazowej nudzie „amerykańskiego stylu życia". W 1957 roku, kiedy opublikowano esej Mailera, Elvis śpiewał „Jailhouse Rock" i wyzywająco potrząsał biodrami, ale ulubionymi piosenkami Ameryki były ckliwe „April Love" i „Love Letters in the Sand". Młodzi zjeżdżali do Harlemu szukać prawdziwego życia. Jack Kerouac pisał powieść „W drodze" napędzany benzedryną i muzyką Lestera Younga. Książka przyniosła mu status ikony, idola zbuntowanej młodzieży. Jazz był dla ludzi wyzwolonych.

Biali wepchnęli się do tego zamkniętego klubu. Teraz to oni zostawali gwiazdami. Czarni artyści byli pomijani. Mogli się tylko przyglądać, jak inni zdobywają sławę i uznanie, grając ich muzykę.

Dlatego Baker potrzebował Birda. W kółko opowiadał tę samą historię, jak to podczas przesłuchania w klubie Tiffany spośród kilkudziesięciu innych młodych i spragnionych sławy Charlie Parker wybrał właśnie jego – Cheta Bakera. A przecież Parker nie grałby z byle kim. Podobno po ledwie kilku minutach słuchania tych przeciętniaków Bird przerwał i spytał błagalnie: „Czy na sali jest Chet Baker?". (...)

Nagranie ze wspólnej sesji z Parkerem nie jest łaskawe dla „najlepszego białego trębacza na świecie" – Baker spóźnia się z wejściami, brakuje mu inwencji, brzmi jak wystraszony uczeń. A i tak sam występ z największym i najsłynniejszym saksofonistą na świecie mu nie wystarczał. Musiał dobudować do tego legendę. Opowiadał, że po powrocie do Nowego Jorku Parker, wciąż pod wrażeniem Bakera, miał zadzwonić do Dizzy'ego Gillespiego i Milesa Davisa, ostrzegając ich, że na Wybrzeżu pojawił się „pewien biały chłopak, który pożre was żywcem".

Chet Baker uchodził za człowieka, któremu nie należy wierzyć.

Z Gerrym Mulliganem, w którego kwartecie odnosił sukcesy, nie miał wiele wspólnego. Klasycznie wykształcony saksofonista z Queens, harujący w pocie czoła nad partyturami, spotkał złotego chłopca z kalifornijskich plaż, puszczającego latawce na wietrze, od niechcenia odgrywającego kolejne utwory. Nieznośna lekkość bytu Cheta Bakera doprowadzała Mulligana do furii. Na scenie stali obok siebie, ale każdy patrzył w inną stronę. Łączyła ich tylko żarliwa pasja do prochów. Gdy nad Mulliganem zawisła groźba więzienia (przyznając się do posiadania heroiny, wziął na siebie również marihuanę Bakera), słynny kwartet z Los Angeles przestał istnieć. Na fotografiach z aresztowania dwaj przystojniacy, na co dzień zbyt zdystansowani, by czymkolwiek się przejmować, wyglądają na przerażonych. Mulligan trafił do izolatki więzienia w Los Angeles, gdzie miał wyleczyć się z uzależnienia. Bakera nie spotkała żadna kara.

W maju 1954 roku dostał miesięczny kontrakt w Nowym Jorku i grał dla wypełnionego co wieczór po brzegi modnego klubu Birdland. Został księciem białego Manhattanu. Dzielił afisz z kwartetem Milesa Davisa, a pod sceną kłębiły się rozemocjonowane, piszczące dziewczyny, czekające na Cheta. (...) Rok wcześniej „DownBeat" wybrał go na najlepszego trębacza roku. Davis twierdził, że Baker był tym speszony: „Chyba wiedział, że ten tytuł mu się nie należał. Jeśli już, to raczej Dizzy'emu i wielu, wielu innym. Nie miałem o to do niego pretensji. Wkurzyli mnie ci, którzy go wybrali. Chet był miłym gościem, naprawdę w porządku, i dobrym muzykiem. Ale i on, i ja wiedzieliśmy, że kopiuje sporo mojego szajsu" – wspominał w „Ja, Miles". Zawstydzony Baker zastanawiał się, czy nie napisać do Davisa listu z przeprosinami. Wiele lat później stwierdził, że nie był przygotowany na sławę i uwielbienie, jakie na niego spadły.

Czytaj więcej

Piotr Andrews: Fotoreporter wojenny opowiada o grozie i traumie zawodu fotografa

Dwanaście miesięcy w więzieniu

Amiał wtedy u stóp cały świat. Wydawał fortunę na kaprysy. Wiadomo było, że żaden z niego Clifford Brown, Miles Davis czy Lee Morgan, ale dla wielu, zwłaszcza białych i zamożnych, stanowił ucieleśnienie jazzu, na jaki gotowi byli przystać, jaki mogli zaakceptować: łagodnego i melodyjnego, śpiewanego kojącym głosem chłopca z Oklahomy. Został więc Jamesem Deanem jazzu, sławnym i pożądanym, także przez Hollywood, które w 1960 roku nakręciło o nim film. W „Młodych i spragnionych" romantycznego trębacza Chada zagrał Robert Wagner, a jego ukochaną dziewczynę Sarę – Natalie Wood. (...) W filmie podobno miał zagrać sam Baker, ale wtedy akurat wyjechał do Włoch, gdzie wielbiono go jak półboga. „Nikogo nie obchodziła muzyka. Wszyscy fascynowali się Chetem Bakerem, bo był przystojny i był narkomanem" – wspominał włoski pianista Amedeo Tommasi w książce Gavina. Narkotyki stanowiły we Włoszech nowość, ekscytowały – tłumaczył – a amerykański trębacz wyglądał jak żywcem wzięty z „Buntownika bez powodu". (...)

31 lipca 1960 roku Baker zajechał na stację benzynową w Lukce i zamknął się w toalecie. Policjanci, wezwani przez zaniepokojonego pracownika, znaleźli muzyka stojącego przy zlewie ze strzykawką w ramieniu. Przesiedział dwanaście miesięcy w więzieniu za posiadanie i przewóz heroiny, przy okazji wrabiając także przyjaciół, lekarzy i żonę. (...) W innym filmie – „Czarnym bluesie" w reżyserii Spike'a Lee – fikcyjnego trębacza Bleeka Gilliama gra Denzel Washington. Jego życie rozpada się na kawałki, gdy w ulicznej bójce Samuel L. Jackson wybija mu zęby i miażdży wargę. Podobno reżysera zainspirowała jedna z najsłynniejszych legend o Checie Bakerze. W 1966 roku został pobity, stracił zęby i przez trzy lata nie mógł grać na trąbce. Pracował na stacji benzynowej, żeby związać koniec z końcem i utrzymać rodzinę, której wcale nie chciał, ponieważ – jeśli wierzyć filmom, świadkom i wspomnieniom – Chet Baker nie zamierzał za nikogo ani za nic brać odpowiedzialności. (...)

Męczył się miesiącami, usiłując wydusić dźwięk ze swojej trąbki. Godzinami ćwiczył banalne, niegodne sławnego muzyka skale i przejścia, przez które w dawnych, dobrych czasach przemykał bez najmniejszego wysiłku. Umierał z bólu, gdy starał się utrzymać dźwięk przez kilka sekund. Po roku zmagań zdecydował się wystąpić publicznie w pizzerii Ricardo's.

Zostały mu wspomnienia o niesamowitym kwartecie z Mulliganem, sesjach z Phillym Joe Jonesem i Johnnym Griffinem, o tych wszystkich nagraniach, na które – jak przystało na światowej sławy ćpuna wagi ciężkiej – nie podpisywał żadnych umów, bo od umów i procentów wolał szybką gotówkę. Nie miał nawet konta bankowego – to, co zarobił, i tak wydawał na prochy, jedyny sens dalszego istnienia. Kalifornia znalazła sobie nowe bożyszcza: Beach Boysów i Jima Morrisona z The Doors, a nową „złotą trąbką" został Herb Alpert, bijący rekordy popularności dzięki swoim pseudomeksykańskim stylizacjom. Gdy Baker spróbował pójść za jego przykładem i na płycie „A Taste of Tequila" zagrał „La Bambę", został wyśmiany.

Fizycznie zmienił się tak bardzo, że dawni znajomi nie poznawali go na ulicy. Twarz mu się zapadła. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który z taką łatwością podrywał najpiękniejsze dziewczyny w klubie The Lighthouse. Biała Ameryka doznała ciężkiego zawodu: jej piękny chłopiec, któremu mogła ufać, którego nie musiała się bać, któremu gotowa była oddać córki, okazał się zwykłym ćpunem. Światła dogasały.

Czytaj więcej

Rewolwerowa historia „Solidarności”

Pozbawiona emocji i polotu

W połowie lat sześćdziesiątych Miles Davis grał już nową muzykę, nowoczesne połączenie rocka i jazzu; dawno zarzucił cool i zdystansowane ballady. Baker tylko udawał jazzmana, Davis nigdy nie przestawał nim być. Podążał z duchem czasu; Chet nie doznał żadnego wielkiego przebudzenia ani nawet małej przemiany. Wszyscy albo odeszli, albo poszli naprzód. Tylko on donikąd nie zmierzał, niczego nie szukał. „My Funny Valentine" na zawsze pozostała jego popisowym numerem. Uparcie tkwił w miejscu, utrzymywany przy życiu kokainą i heroiną. Kto wie, ile pieniędzy zabrali mu agenci, szefowie klubów i firm płytowych, ile rozdziobały sępy. (...) Wypełnione wolnymi, nostalgicznymi numerami albumy nagrane dla wytwórni Riverside – „Chet" oraz „Chet Baker Plays the Best of Lerner and Loewe" – znalazłem w małym sklepie płytowym przy St. Mark's Place. Wtedy wydały mi się cennymi zdobyczami. Chet Baker Chetem Bakerem, ale grają tu też przecież Bill Evans, Paul Chambers, Connie Kay, Kenny Burrell, Pepper Adams i Zoot Sims. Na okładce pierwszej romantyczne, przesadnie wystylizowane zdjęcie: Chet z trąbką i jedną ze swoich eterycznych dziewczyn, która opiera się rozmarzona o jego ramię. Wszystko w artystycznej sepii. Też trochę dałem się mu uwieść, przyznaję. Dziś sięgam po Cheta tylko po to, żeby sobie boleśnie przypomnieć, jak płaska, pozbawiona emocji i polotu potrafi być muzyka grana przez najwybitniejszych nawet specjalistów. Jest za to całkiem dobra jako tło, nadaje się do rozmowy albo do pracy. Jazz użytkowy. A to jeden z lepszych albumów Bakera – wyjątkowe towarzystwo wymogło na nim koncentrację, dyscyplinę, wydobyło niemal ambicję. Mimo to gra płytko, prześlizguje się po powierzchni, nie daje z siebie absolutnie nic – a może po prostu nigdy nie miał takiego zamiaru. Sesja nagraniowa nie odbywała się z powodów artystycznych. Baker, Chambers, Evans – wszyscy potrzebowali natychmiastowej wypłaty, by zaspokoić głód narkotykowy.

Ameryka już go nie chciała, ale Europa wciąż widziała w nim księcia jazzu. Dopiero tu, jakby przypadkiem, może nawet po raz pierwszy w życiu, grał rzeczy poruszające. Jego muzyka jednak, obojętna na świat, odporna na zmiany gustów publiczności, stanowiła przeżytek, nostalgiczną ciekawostkę. Baker nie został na starość okrzyknięty legendą. Z jego technicznych braków szydzili młodzi wirtuozi, z Wyntonem Marsalisem na czele. (...) „Jaki rodzaj haju lubisz najbardziej?" – pyta Bruce Weber w Let's Get Lost. „Taki, który przeraża innych ludzi. Speedball, mikstura kokainy i heroiny" – wyjaśnia Chet Baker. Czy to właśnie ona doprowadziła go do śmierci? Czy było to samobójstwo? A może morderstwo? Kara za niespłacone długi? Został wypchnięty? Jego śmierć, tak jak jego życie, wciąż otacza aura tajemniczości. A może siedział w oknie i po prostu spadł? 

Piotr Jagielski

Dziennikarz muzyczny, absolwent filozofii na UW. Pracował w Polskiej Agencji Prasowej i w portalu Onet.pl. Jego teksty publikowały m.in. „Newsweek", „Kontynenty", „Kopalnia. Sztuka Futbolu", „jazzarium.pl" i „xiegarnia.pl". Dwukrotny laureat nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej – za powieść „Bird żyje" (2010) i reportaż „Legia mistrzów" (2016).

Fragment książki Piotra Jagielskiego „Święta tradycja, własny głos. Opowieść o amerykańskim jazzie", która ukazała się przed tygodniem nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2021

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

To chyba na trzecim piętrze. – Recepcjonista hotelu Prins Hendrik mruży oczy w popołudniowym słońcu. Pokazuje okno, z którego wypadł Chet Baker.

Trzy gwiazdki: za mało, by się zabijać o najzamożniejszych turystów, przybywających do miasta ze wszystkich zakątków świata. Hotel Prins Hendrik w Amsterdamie jest najbardziej znany właśnie jako miejsce tragicznej śmierci amerykańskiego trębacza w maju 1988 roku. Okna pokoju wychodzą na mały placyk i ulicę. Kawałek dalej rozciąga się Zeedijk – dawniej ulica narkomanów, dziś amsterdamskie Chinatown i dzielnica czerwonych latarni.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich