Wojciech Jagielski po śmierci fotografa Krzysztofa Millera powiedział, że mierzi go to, jak wiele osób określa się jego przyjaciółmi.
Tak, to było okropne. Ludzie się podszywają, żyją w blasku swoich wspomnień, które niekoniecznie są prawdziwe. Powtarzają brednie: „Tak, znałem go, tak, był moim przyjacielem, powierzaliśmy sobie sekrety". Kur..., to tak jak z tymi celebrytami, którzy są znani tylko z tego, że są znani. Praca Krzyśka była bardzo dobra, działaliśmy w tym samym czasie. Też dużo widział, tak jak ja był introwertykiem, zamkniętym w sobie facetem. Nie umiał się dzielić swoimi przeżyciami, ale napisał książkę i może też na tym polegał jego problem. Ciągle jeździł i udzielał wywiadów. Miał wystawy, wszystko wracało. Nie mógł pozbyć się ciężaru, dźwigał go bardzo długo.
W Polsce korespondentów wojennych żegna się z honorami. Pamięta pan pogrzeb Waldemara Milewicza z TVP?
Nie będę opisywał tej śmierci, bo moje zdanie mogłoby nie przypaść niektórym do gustu. Nie mogę jednak znieść hipokryzji wielu dziennikarzy, którzy oburzali się na zdjęcie Milewicza na pierwszych stronach gazet – że co powie rodzina, dzieci... Zaraz, zaraz, po pierwsze – zdjęcie nie było brutalne, Waldek wyglądał, jakby spał, a po drugie – on robił to samo innym. Filmował ludzi, którzy nie żyją, był korespondentem wojennym, pokazywał śmierć. To, że trafił na pierwsze strony gazet, miało większy wpływ na polskie społeczeństwo niż śmierć jakiegokolwiek żołnierza. Zginęła osoba publiczna, wszyscy nagle zaczęli się zastanawiać, czy nasz udział w wojnie ma sens, czy nie lepiej byłoby się wycofać. Jestem pewien, że Milewicz byłby zadowolony z tego, że był na pierwszej stronie. Gdybym ja zginął, nie miałbym nic przeciwko temu. Taką pracę miałem, fotografowałem martwych ludzi. Jeślibym odmówił, to byłaby hipokryzja. Zgodę na swoje zdjęcie po śmierci my, fotoreporterzy wojenni, powinniśmy mieć wpisywaną do umowy.
Po powrocie z wojny do kraju kreował się pan w firmie na bohatera?
Ludzie nie mieli pojęcia, co tak naprawdę robię, i to mnie bolało. Pamiętam, jak w 2003 r. jechałem w batalionie amerykańskich czołgów z Kuwejtu na Irak. Robiłem za psa Szarika. Jechaliśmy gęsiego, 45 czołgów typu Abrams. Gdybym był Irakijczykiem, tobym uciekał – takich batalionów było przecież wiele. Po drugiej stronie przebywał mój przyjaciel, operator kamery z Ukrainy Taras Protsyuk. Pracował obok mnie w biurze, skontaktowałem się z nim dwa dni wcześniej. W Reutersie pokazywaliśmy obraz z obu stron, robiliśmy to samo, musiała powstać rzetelna relacja, by odbiorca mógł wyrobić sobie własny pogląd. Taras śmiał się, powtarzał: tylko nie strzel do mnie z czołgu. No i zginął od pocisku wystrzelonego przez amerykański czołg w stronę hotelu. Strzał trafił precyzyjnie w balkon, z którego filmowali dziennikarze.
Nieszczęśliwy wypadek?
Nie wierzę w żadne wymówki, że to przypadek. Sam widziałem, jak amerykańscy czołgiści trafiali z odległości kilometra w beczkę ustawioną na poligonie. To była próba uciszenia reporterów pracujących po irackiej stronie. Wróciłem do biura i wszyscy przeżywali śmierć Tarasa, nie zdążyłem na pogrzeb. Nikt nie rozumiał, co tak naprawdę się stało. W biurze czułem się zagubiony. Spotykałem dziennikarzy ekonomicznych, sportowych, ludzi z reklamy, marketingu i wszyscy pytali: „I co? Fajnie było? Strzelali?"...
Czuje się pan Polakiem?
Urodziłem się w Nigerii, więcej niż połowę życia spędziłem poza Polską. Zawsze chciałem o sobie mówić, że jestem obywatelem świata o polskich korzeniach, ale czasami, gdy patrzę na to, co dzieje się w kraju, ręce mi opadają i się załamuję. Wolę wszystko obserwować z daleka.
Skąd nazwisko Andrews?
Z książki telefonicznej. Mój tata pracował w Nigerii w czasie wojny biafrańskiej. Został poproszony o zmianę nazwiska, bo Czaplicki było trudne do wymówienia i za bardzo rzucało się w oczy. Wybrał pierwsze z brzegu.
Pana ojciec był najemnikiem?
Tak. Pracował jako chirurg w stopniu podpułkownika armii nigeryjskiej. Służył pod generałem Theophilusem Danjumą, późniejszym ministrem obrony narodowej Nigerii. Przyjaźnili się. Kiedy zaczęła się wojna, moja mama zabrała mnie i brata do Polski, chociaż równie dobrze mogła wyjechać do Anglii. Rodzinę w ogóle mam ciekawą. Babcia od strony mamy urodziła się w Moskwie na Arbacie, z domu nazywała się Fiodorowa-Strasburger. W 1917 r. przyjechała do Polski, gdzie wyszła za Stanisława Hiszpańskiego, potomka słynnego warszawskiego szewca.
Zawsze mieszkał pan w dużych miastach. Teraz osiadł pan na liczącej 65 tys. mieszkańców wyspie Tobago.
I bardzo się cieszę, że nie jestem w Europie czy Stanach Zjednoczonych, ale właśnie na Karaibach. Stąd jest daleko do wszystkiego. Zawiesiłem aparaty na kołku, zostałem dozorcą, a moim głównym zajęciem jest koszenie trawy, malowanie i sprzątanie. Nie mam żadnych planów, jest mi tu bardzo dobrze. Czyszczę dom, zajmuję się gośćmi, którzy wynajmują u mnie apartamenty, czasami zaproszą mnie na grilla i piwo.
Interesuje pana to, co dzieje się na świecie?
Denzel Washington powiedział genialne zdanie: Jeżeli nie czytasz gazet, jesteś niedoinformowany; jeśli czytasz, ktoś wprowadza cię w błąd. Ja coś tam czytam, ale telewizora nie mam. Wystarcza mi internet, staram się znaleźć złoty środek między CNN, BBC, Al-Dżazirą, mediami rosyjskimi. Na wszystko patrzę przez grube okulary i jestem trochę przerażony.
Czym?
Boję się, że świat idzie w złym kierunku. Napięcie wyczuwa się w Europie, w Stanach Zjednoczonych. Do władzy zostali dopuszczeni ludzie niekonwencjonalni. Rosja ma mocnego lidera, w Stanach jest ktoś, kto sam widzi siebie w takiej roli. Nie wiem, jaki mają plan, nie rozumiem tego, co się dzieje. Jeśli będzie jakiś globalny konflikt, to zacznie się on w Europie Wschodniej, w Polsce, na Ukrainie, Białorusi. To genialny teren, by doprowadzić do starcia. Ucierpią kraje tego regionu, które nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, a machają szabelką przed mocarstwami. Jestem pewien, że amerykańskie czołgi mają bardzo szybki bieg wsteczny i w mig nasze tereny opuszczą.
Nie boi się pan, że dorobią panu gębę wariata? Facet uciekł na wyspę i bredzi...
Nie jestem wariatem, tylko może za dużo rzeczy widziałem. Wjeżdżając do Iraku, przyglądałem się motywom, zastanawiałem się, po co ta akcja ma miejsce. Wiele mocarstw potrzebuje bezpieczeństwa energetycznego i zwyczajnie je sobie zapewnia. Ludzie w Europie czy Ameryce mogą nie zdawać sobie z tego sprawy i szukają jakiejś wielkiej ideologii usprawiedliwiającej to wszystko. Mamieni są teatrem kukiełkowym: tu się robi coś, żeby w tle robić coś innego. Na razie chodzi o ropę i złoża minerałów, dzięki którym rozmawia się przez telefony komórkowe. Chodzi o wpływy i zabezpieczenie sobie dostaw energii.
Powiedział pan, że będzie robił zdjęcia ślubne. Proszę wybaczyć, ale to brzmi jak żart.
Chciałbym wreszcie fotografować ludzi, którzy chcą być fotografowani. Wybieram spokój, bo przez tyle lat robiłem zdjęcia ludziom, którzy ich nie chcieli. Niewielu osób się w ogóle o to pytałem, byli też tacy, których zapytać się już nie mogłem. Pokazywanie śmierci to trudna rzecz. Trzeba to robić z godnością. Nigdy nie robiłem zdjęć bezsensownej śmierci, jakiemuś wypadkowi samochodowemu. Flaki na wierzchu były raz, na zdjęciu w Sarajewie, ale dla mnie to wtedy miało sens. Może dlatego, że omal sam tam nie zginąłem. ©?
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
Piotr Andrews jest fotografem, pracował m.in. dla Associated Press i Agencji Reutera. Fotografował konflikty w Afryce, Izraelu, Iraku, Afganistanie, Czeczenii, Haiti, krajach byłej Jugosławii i Związku Radzieckiego. Był nominowany do Pulitzera za zdjęcia z masakry w Sarajewie z 28 sierpnia 1995 r.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95