Jan Maciejewski: Romantyzm ortodoksji

Konkurs Chopinowski jest zemstą – na tym polega jego urok i fenomen. To bezlitosny rewanż, jaki ortodoksja wzięła na tyranii romantycznych uczuć.

Publikacja: 29.10.2021 16:00

Bruce Xiaoyu Liu

Bruce Xiaoyu Liu

Foto: AFP

Detronizacja indywidualizmu na rzecz sztywności reguły. Bo, oczywiście, prawdą jest wszystko to, co chopinowscy rewizjoniści wytykają konkursowi regularnie co pięć lat. Że największy polski kompozytor zapewne przepadłby w przedbiegach rywalizacji jego imienia. Że nie ćwiczył pewnie nawet w połowie tyle, ile nawet najbardziej leniwy z uczestników. Że podczas koncertów improwizował, zapis nutowy traktował jako pretekst, a nie prawdę objawioną. To fakt, ale to on sam był objawieniem, co – jak w przypadku każdego proroka – skończyło się wraz z jego śmiercią.

Czytaj więcej

Konkurs Chopinowski: Kanadyjczyk Bruce (Xiaoyu) Liu ze złotym medalem

Czy dziś byłby nim nadal, gdyby w latach 20. XX wieku grupka profesorów nie wpadła na pomysł zorganizowania konkursu, zaprawionej sportowym duchem rywalizacji wielkiej dyskusji zmierzającej do zdefiniowania ram chopinowskiej ortodoksji, soboru trydenckiego pianistyki? Nie wiem, choć się domyślam. Z początkiem XX wieku Chopin był już passé. W książce „Wielka gra. Rzecz o konkursach chopinowskich" Jerzy Waldorff pisał: „Młodzież pianistyczna odwróciła się wówczas od Fryderyka Chopina, uważając go za reprezentanta sentymentalizmu zalatującego stęchlizną". Był już tylko wspomnieniem odchodzącej epoki, wspominanym co najwyżej przez postaci pokroju pewnej podstarzałej hrabiny z „W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, która potrafiła mówić o nim, jedynie łkając i przeciągając sylaby: Cho-ooo-pin, drogi panie, ja pamiętam, jak grał Cho-ooo-pin. Tych, którzy nie pamiętali, niewiele już to obchodziło.

Kompozytor padł ofiarą mody, która pleniła się właśnie w każdej możliwej dziedzinie – od religii przez filozofię, na sztuce skończywszy. Modernizm, przez Piusa X określony mianem syntezy wszystkich herezji, zakładał, że każda epoka z osobna jest mądrzejsza od całej historii razem wziętej. Wydawał się triumfem romantyzmu. Prymat uczucia nad literą, tradycją, każdym porządkiem i całością – podnosił do rangi zasady konstytucyjnej. Jednak każda rewolucja jest uroborosem – wcześniej czy później pożre własny ogon. Romantyczny bunt żywił się ładem, przeciwko któremu występował. Kiedy dookoła zabrakło porządku, twardych reguł i uświęconych tradycją struktur – umarł z głodu.

Modernizm, przez Piusa X określony mianem syntezy wszystkich herezji, zakładał, że każda epoka z osobna jest mądrzejsza od całej historii razem wziętej

Chopinów zrobiło się naraz tylu, ilu było wykonawców. Duch stał się tak wszechwładny, że przesłonił sobą literę. Pierwotne objawienie ginęło pod ciężarem indywidualizmu kolejnych apostołów. I wtedy z Warszawy rozszedł się na cały świat dźwięk dobrze znany każdemu wykonawcy – kilka ostrych uderzeń batutą o stojak z partyturą. Znak, jakim dyrygent ucisza „rozjeżdżającą się" orkiestrę. Do kitu, cisza, zaczynamy od początku. No i zaczęli.

A po prawie stu latach od tamtej pory widać już wyraźnie, że jedyny uprawniony dostęp do ducha prowadzi przez literę. Prawdziwy indywidualizm zaczyna istnieć dopiero dzięki wspólnemu dążeniu do jednego, tego samego ideału. Pod twardymi rządami, nutową dyktaturą otwarła się nieprzeczuwana wcześniej przestrzeń swobody ekspresji i interpretacji. A konkursowe jury, ci posępni strażnicy ortodoksji, zrzuca z ramion młodych pianistów bagaż epoki. Jej przesądów i uproszczeń. W spotkaniu z fortepianem pozwala być sobą – Zimmermanem, Blechaczem, Awdiejewą, Jin-Cho czy Liu – reprezentować własną osobowość, a nie czasy. I wreszcie dopiero w tym konkursowym mikroklimacie zakwitnąć mogą prawdziwe skandale.

W 1980 roku, kiedy mało kogo już wzruszało skakanie Sex Pistols bez majtek po scenie, świat zadrżał, bo Ivo Pogorelić żuł na niej gumę. Punk umierał, a Chopin nadal żył. Dzięki konkursowi właśnie. Ponieważ każde odstępstwo istnieć może tylko dzięki temu, z czym zrywa. Herezja nie ma żadnej mocy, gdy zabraknie obok ortodoksji. Przede wszystkim jednak bez tej ostatniej trudno o świętość. Zaprawioną pokorą doskonałość, do której w każdej dziedzinie – ale w religii i muzyce szczególnie – dochodzi się poprzez trzymanie się reguł i przestrzeganie zasad.

Detronizacja indywidualizmu na rzecz sztywności reguły. Bo, oczywiście, prawdą jest wszystko to, co chopinowscy rewizjoniści wytykają konkursowi regularnie co pięć lat. Że największy polski kompozytor zapewne przepadłby w przedbiegach rywalizacji jego imienia. Że nie ćwiczył pewnie nawet w połowie tyle, ile nawet najbardziej leniwy z uczestników. Że podczas koncertów improwizował, zapis nutowy traktował jako pretekst, a nie prawdę objawioną. To fakt, ale to on sam był objawieniem, co – jak w przypadku każdego proroka – skończyło się wraz z jego śmiercią.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi