Dawid Tomala: Chód sportowy? Najdoskonalsza forma spaceru

– Jeszcze rok przed igrzyskami pracowałem po 12 godzin na dobę. To było nieprofesjonalne, ale nie miałem wyboru – mówi mistrz olimpijski w chodzie na 50 km.

Publikacja: 29.10.2021 16:00

Dawid Tomala

Dawid Tomala

Foto: AFP, Javier Soriano

"Rzeczpospolita": Dlaczego chód to poważna dyscyplina sportu?

Trzeba poznać chód, żeby spojrzeć na niego inaczej. Popatrzmy chociażby na tempo. Rozmawiam czasem z biegaczami i są zdumieni, kiedy odkrywają, że często poruszam się szybciej niż oni na dystansie maratonu czy półmaratonu. Prędkości są naprawdę wysokie. Chód jest piękną i bezpieczną konkurencją – najdoskonalszą formą spaceru, którą może uprawiać każdy. Próbuję to wyjaśniać podczas spotkań w szkołach czy z kibicami. Problem jest bowiem taki, że żyjemy w kraju, gdzie jest 38 milionów opinii na każdy temat.

Co budzi największe kontrowersje?

Niektórzy żartują, że „kręcimy dupkami", albo oskarżają: „Wy przecież biegacie". Nasza specyficzna praca bioder wynika jednak z próby maksymalnego wyciągnięcia kroku. Chcemy w ten sposób zyskać przewagę nad rywalami. Wydłużenie kroku o centymetr na dystansie 50 km oznacza przecież pół kilometra zysku! To pokazuje, jak duże mogą być korzyści leżące u podstaw naszych ruchów miednicy.

A jak to jest z bieganiem? Nie ma pan czasem poczucia, że chód jest jak jazda na zaciągniętym hamulcu?

Nigdy nie postrzegałem tak naszego sportu. To dwie różne konkurencje, nie da się ich porównywać. Czasem robię oczywiście treningi biegowe. Nasza konkurencja sprawia, że powstają bardzo duże napięcia w paśmie tylnym nóg, bo stawiamy je na podłożu wyprostowane w kolanie. Łydka oraz mięsień dwugłowy są napięte, więc podczas biegania próbuję je rozluźnić.

Skoro osiągacie podobne prędkości jak biegacze, a bieganie jest dla organizmu bardziej obciążające, to promocja chodu leży chyba w interesie dbania o zdrowie społeczeństwa?

Oczywiście, że tak! Cały czas o tym mówię, próbuję uświadamiać ludzi. Ta moda i tak do nas przyjdzie. Już dziś w USA czy Chinach coraz więcej ludzi chodzi – może nie sportowo, ale szybciej niż podczas typowego spaceru, często w formie nordic walkingu. Nowa moda to kwestia czasu.

Czytaj więcej

Dawid Tomala z olimpijskim złotem w chodzie na 50 km

Chodziarze zawodowi są w Polsce lekceważeni?

Robert Korzeniowski wykonał olbrzymią pracę, nie ma drugiego tak utytułowanego zawodnika. Jego sukcesy nie wpłynęły jednak na naszą popularność. Rzadko nas widać. Ludziom chód sportowy kojarzy się z 20 i 50 km. Trudno przekonać organizatorów mityngów, że możemy startować także na krótkich dystansach. Zdarzają się przecież zawody na milę, którą pokonujemy w ciągu sześciu minut. Próbuję to wyjaśniać, ale nie poradzę sobie z tym problemem sam. Takie inicjatywy powinny iść z góry, od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Tam są jednak u władzy ludzie wywodzący się z konkurencji rzutowych i właśnie one są promowane, a my nie.

Nie ma was na mityngach, a podczas mistrzostw Polski startujecie rano, jeszcze przy pustych trybunach. To irytuje?

Nie potrzebuję atencji, robię swoje. Zobaczymy, co będzie dalej. Często ludzie pytają, gdzie będą mogli mnie zobaczyć, a ja odpowiadam: „Nigdzie". Tak dalej być nie może. Próbuję rozmawiać z organizatorami mityngów, ale już na oficjalne zawody czy mistrzostwa nie mam wpływu. Walczę, jak mogę. Wiem, że będzie lepiej. Światowa federacja planuje cykl zawodów chodziarskich, pojawimy się też na niektórych mityngach.

Uprawianie niszowego sportu olimpijskiego to w Polsce ciągła walka o przetrwanie?

Pracujemy ciężko, ale nie docenia się nas tak, jak chociażby maratończyków. Nie chodzi o to, że domagamy się wielkich pieniędzy, ale chcielibyśmy żyć i funkcjonować na normalnym poziomie. Nie zawsze możemy.

Pan podczas przygotowań do igrzysk podobno chwytał się różnych zajęć. Jak wyglądał ten cykl olimpijski?

Problemy zaczęły się od nieobecności na igrzyskach w Rio de Janeiro, gdzie wysłano zawodników z drugim, trzecim i czwartym czasem w Polsce. Musiałem znaleźć sobie pracę. Robiłem lekkoatletykę z dzieciakami, pracowałem w klubie jako masażysta, byłem trenerem przygotowania fizycznego przy koszykówce... Tak to trwało mniej więcej przez trzy lata. Później zajmowałem się biegaczami i tenisistami w zakresie przygotowania fizycznego, pracowałem też w szkołach. Dopiero rok temu uznałem, że muszę to wszystko rzucić, aby przygotować się do olimpijskiego startu.

Jak wyglądał pana typowy dzień w takim reżimie?

Bywały dni, kiedy pracowałem po 12 godzin na dobę i w ogóle nie robiłem treningów. Było ciężko. Standardowy dzień wyglądał tak: wstaję, idę do pracy w szkole, spędzam tam pięć–sześć godzin, a później robię masaże albo zajęcia indywidualne. Miałem naprawdę napięty grafik, zmęczenie nie pomagało. Starałem się jednak wszystko tak komponować, żeby czas na trening też się znalazł. To było nieprofesjonalne, ale nie miałem wyboru.

Standardowy dzień wyglądał tak: wstaję, idę do pracy w szkole, spędzam tam pięć–sześć godzin, a później robię masaże albo zajęcia indywidualne

Co z pracą na budowie?

To był krótki okres, jednorazowa fucha na dwa miesiące. Mój kolega ma firmę budowlaną i pozwolił mi dorobić, abym mógł później w spokoju szykować się na igrzyska. Mówiąc o tym wszystkim, chciałbym podkreślić, że niczego nie żałuję. Żadnego zajęcia, żadnej pracy. Przeżyłem fajne chwile, poznałem świetnych ludzi. To są rzeczy, których nie da się kupić.

Podsumujmy: w latach 2016–2020 miał pan zwykłą pracę, a sport uprawiał hobbystycznie?

Dokładnie tak. Trening przez wiele lat był dla mnie dodatkiem do pracy, a nie odwrotnie. Teraz będę miał spokój, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Oby tylko dopisało zdrowie. Wreszcie będę się mógł skupić na treningu i czerpać z niego radość, czyli robić to, co kocham.

Skąd brał pan motywację do takiej pracy?

Nakręca mnie rywalizacja. Możliwość udowodnienia komuś, że się mylił, albo pokazania, że to ja jestem lepszy. Zawsze chciałem wygrywać, od dzieciaka. Potrafiłem nawet kogoś pobić, przegrywać kompletnie nie umiałem. Nie jestem oczywiście z tego dumny, ale dzieci nie wszystko rozumieją. Trzeba do pewnych spraw dorosnąć i na szczęście wyleczyłem już chorą wersję ambicji.

Rywalizował pan z bratem?

Zawsze, ale to była zdrowa rywalizacja. Wspieraliśmy się i każdy z nas podążał w swoim kierunku. Byliśmy bardzo aktywni, bez przerwy w ruchu. Biegaliśmy na boisko, jeździliśmy na rowerach. Ciągle w terenie.

Rodzice wierzyli, że odniesie pan sukces?

Zawsze dopingowali mnie w gorszych momentach. Gdyby nie rodzice, to pewnie już bym nie trenował. Mama pracuje w przedszkolu. Tata, zatrudniony w szkole podstawowej jako wuefista, jest dla mnie jednocześnie ojcem i szkoleniowcem. To on wpoił mi miłość do lekkiej atletyki. Jest takim typem trenera, który zawsze przedkłada dobro zawodnika nad swoje. Poświęca cały swój czas oraz energię, aby podopieczny podnosił poziom, choć mógłby przecież po pracy wrócić do domu, usiąść i pić piwko. Pracy oddaje się jednak do końca. Nigdy u nikogo się z tym nie spotkałem.

Igrzyska przyniosły popularność, czuje się pan dziś rozpoznawalny?

Większość dyscyplin olimpijskich pozostaje na co dzień nieznana, więc mam wrażenie, że rozpoznają mnie głównie fani sportu, którzy śledzili igrzyska. Spotykam się z prośbami o autograf czy zdjęcie. To bardzo miłe. Raz ktoś zapytał, czy oddam medal na licytację. Nie wiedziałem, jak zareagować. Odpowiedziałem, że najpierw chciałbym się nim nacieszyć. Wiem, że daje on radość także innym. Lubię pokazywać ten medal dzieciakom podczas spotkań jako dowód, że dzięki wierze oraz ciężkiej pracy można dużo osiągnąć, nawet jeśli pochodzi się z małej wioski.

Jak małej?

Bojszowy mają 3,5 tys. mieszkańców. Wychowywałem się w domu, ale dziadek ma gospodarstwo. Kiedyś był jedynym hodowcą baranów i owiec na całym Śląsku, więc czasem się śmieję, że spędziłem całe życie z baranami.

Gospodarstwo nauczyło pana ciężkiej pracy?

Miałem swoje obowiązki, ale nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy wykonuję ciężką pracę. To była codzienność. Wiadomo, że jak ktoś przez całe życie jest w mieście i musiałby przyjechać na zbiory czy sianokosy, to uznałby pewnie to za spore wyzwanie. Dla nas było to coś normalnego. Może faktycznie ludzie pochodzący z wiosek uczą się w dzieciństwie ciężkiej pracy, ale też nikt z nas tak na to nie patrzy. Wiemy po prostu, co trzeba zrobić, żeby mieć na chleb.

Długo dochodził pan do siebie po igrzyskach?

Ból w nodze pojawił się już 3 kilometry przed metą i później przez kilka dni cierpiałem. A zmęczenie fizyczne? Nawet nie miałem czasu się nad tym zastanowić, bo byłem rozchwytywany. Zazwyczaj po takim starcie na 50 km człowiek dochodzi do siebie przez dwa tygodnie.

Chodziarz musi się zaprzyjaźnić z bólem?

To chleb powszedni. Towarzyszy na najwyższym poziomie każdemu sportowcowi i myślę, że zdołałem się już z nim zaprzyjaźnić. Nie czerpię z bólu przyjemności, ale muszę go przemóc. Kiedy wiem, że jestem blisko odniesienia sukcesu, schodzi na dalszy plan. Zagryzam zęby i robię swoje.

Treningi też bolą?

Nasz trening w zakresie jednostek jest podobny do biegu maratońskiego. I często boli bardziej niż zawody. Zazwyczaj czerpię z niego dużo radości, ale jest długi i monotonny – robimy nawet 200 km tygodniowo – co powoduje przeciążenia. One rodzą bóle, na które nie poradzi ani lekarz, ani fizjoterapeuta. Są treningi, które trzeba wykonać, choć oczywiście nie można też robić niczego na siłę. Mamy jedno zdrowie, a sport i tak nam go sporo zabiera.

Otylia Jędrzejczak mówiła kiedyś, że trening pływacki to dla niej świetna okazja, żeby wszystko przemyśleć i ułożyć w głowie. Pan ma podobnie?

Trening chodziarza, jeśli odbywa się przy umiarkowanych prędkościach, daje dużo czasu na myślenie. Bardzo to lubię. Wychodząc na zajęcia, mogę się oderwać od rzeczywistości, to czas tylko dla mnie. Układam sobie sprawy w głowie, planuję i marzę. To było czymś genialnym, kiedy po ciężkim dniu w pracy mogłem w ten sposób odciąć się od wszystkiego. Lubię trenować z kimś, ale jednocześnie cenię sobie samotność. Czasem jej potrzebuję.

Co było większym koszmarem: mistrzostwa świata w Dausze czy start na igrzyskach, który odbył się w Sapporo?

Nie ma gorszego miejsca niż Dauha. To było straszne, „umarłem" na tym starcie. Nie wiem, kto zgodził się na organizację mistrzostw świata w takim miejscu. Nigdy tak nie cierpiałem. Coś podobnego zdarzyło mi się wiele lat wcześniej we Francji, podczas zawodów w Metzu. Pamiętam ludzi padających jak muchy. Jeden z chodziarzy zemdlał, musiałem nad nim przeskakiwać. Nie wiedziałem, co robić: zatrzymać się i pomóc, choć też jestem wycieńczony, czy jednak iść dalej, skoro startuję? Takie zawody nie mają nic wspólnego ze sportową rywalizacją. Chodzi o przetrwanie. Można powiedzieć, że szliśmy do mety po trupach.

Doświadczenia z Dauhy i Metzu sprawiły, że w Sapporo wcale nie było tak źle?

Było ciepło, ale nie strasznie. Zdążyłem się przyzwyczaić do panujących tam warunków. Kluczem do sukcesu był chyba przyjazd na miejsce dwa tygodnie wcześniej, co pozwoliło na aklimatyzację. Wcześniej wielokrotnie nam na to nie pozwalano, również przed zawodami w Dausze. Dotarliśmy do Kataru trzy dni przed startem, zabrakło czasu.

To prawda, że widział pan z okna hotelu skocznię, na której mistrzem olimpijskim został kiedyś Wojciech Fortuna?

To prawda! Patrzyłem sobie na skocznię, myśląc: „Kurczę, pan Wojciech Fortuna zrobił tu kiedyś niespodziankę, więc może...". Nie chcę powiedzieć, że zamarzyłem wówczas o zwycięstwie, ale dodało mi to pozytywnej energii. Pomyślałem sobie, że można dokonywać dużych rzeczy, nawet kiedy nikt na nas nie stawia. To był zapewne jeden z wielu małych elementów, które złożyły się na mój sukces.

Minęło dwa i pół miesiąca od zakończenia igrzysk. Miał pan już czas na trening?

Zdarzało się, ale mało i sporadycznie. Miałem mnóstwo obowiązków. Tylko w nowym samochodzie, który dostałem od sponsora, zrobiłem 4 tys. kilometrów. Doszły do tego zagraniczne loty. Właściwie codziennie odbywałem spotkania, od igrzysk miałem tylko sześć dni wolnego – to całe wakacje, więcej w tym roku się nie trafi. Na szczęście od tego tygodnia ruszam z regularnymi treningami. Wreszcie będę mógł robić to, co kocham i za czym tęsknię.

Zaskoczył pana zakres nowych obowiązków?

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Staram się zawsze czerpać z wyjazdów przyjemność, ale natłok wydarzeń jest męczący. Mam wciąż ponad sto zaproszeń od szkół, które chciałyby zorganizować ze mną spotkanie, ale to niewykonalne. Muszę zabrać się do pracy.

Od igrzysk miałem tylko sześć dni wolnego – to całe wakacje, więcej w tym roku się nie trafi

Kiedy pojawił się moment, w którym zdał pan sobie sprawę, że to całe poświęcenie dla sportu miało sens?

Było ich wiele. Oczywiście, ten medal ma drugą stronę, bo jednocześnie nie brakowało wielu momentów, kiedy myślałem, że nie warto. Przerwałem przecież karierę na dobrych sześć miesięcy. Mam jednak w sobie coś takiego, że tęsknię do sportu. Nawet podczas tej pauzy szukałem odskoczni w wysiłku fizycznym, chodziłem wtedy na siłownię. Wiadomo, że łatwo mówić o dobrych momentach, kiedy odnosi się sukces i ludzie człowieka doceniają. Czasami jednak musi też być ciężko. Ja lubię sobie powtarzać, że im ciężej, tym lepiej, bo to daje mi motywację.

Dziś czuje się pan doceniony?

Cała otoczka, radość ludzi w miejscach, które odwiedzam... To niesamowite, genialne. Znam jednak siebie i wiem, że niezależnie od tych wszystkich wydarzeń będę robił swoje. Ja się nie zmienię. Mam rodzinę, bliskich, przyjaciół i żyję swoim życiem. Jedyna różnica jest taka, że można mnie czasem zobaczyć w telewizji albo usłyszeć w wywiadzie. No i w domu leży jakaś blaszka. Przyznam, że dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego, czym faktycznie jest to olimpijskie złoto.

Dlaczego?

Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że wiele osób pracuje na nie całe życie i nigdy go nie zdobędzie. Jest wielu bardziej utytułowanych ode mnie zawodników, którzy nie staną na olimpijskim podium. Ja tego dokonałem i jednocześnie napisałem historię, bo dystansu 50 km już na igrzyskach nie będzie.

Sukces oznacza też nową rzeczywistość finansową. Sama nagroda za olimpijskie złoto to 120 tys. złotych...

Nie potrzebuję ich do szczęścia. Nie jest tak, że wygrałem jakieś pieniądze i teraz nie wiadomo, co ja będę z nimi robił. Moje życie się nie zmieni. Pieniądze? Nawet nie miałem czasu o nich pomyśleć.

Sukces sprawił, że pojawili się wokół pana podejrzani ludzie?

Tak, wielu. Nikomu nie ufam. Taka dewiza przyświeca mi od lat. Podchodzę do obcych z dystansem, zwłaszcza w takim momencie. To chyba naturalne. Wydaje mi się, że jest wielu ludzi, którzy chcieliby coś z mojego sukcesu przytulić dla siebie. Zdarzały się sytuacje, w których ktoś mi coś proponował i później nie dotrzymywał słowa.

Nie dla wszystkich jest to oczywiste. Skąd w panu ta ostrożność?

Miałem w przeszłości relacje, które sprawiły, że dziś już nie ufam nikomu. Wielu ludzi robiło mi przykrości, byłem traktowany niesprawiedliwie. Nie chcę jednak mówić o szczegółach. Nie jest tak, że odcinam się od świata. Mam grono ludzi, z którymi trzymam się od lat, bo byli ze mną zawsze – w lepszych i gorszych momentach – i wiem, że będą dalej. To najważniejsze.

"Rzeczpospolita": Dlaczego chód to poważna dyscyplina sportu?

Trzeba poznać chód, żeby spojrzeć na niego inaczej. Popatrzmy chociażby na tempo. Rozmawiam czasem z biegaczami i są zdumieni, kiedy odkrywają, że często poruszam się szybciej niż oni na dystansie maratonu czy półmaratonu. Prędkości są naprawdę wysokie. Chód jest piękną i bezpieczną konkurencją – najdoskonalszą formą spaceru, którą może uprawiać każdy. Próbuję to wyjaśniać podczas spotkań w szkołach czy z kibicami. Problem jest bowiem taki, że żyjemy w kraju, gdzie jest 38 milionów opinii na każdy temat.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi