Jak małej?
Bojszowy mają 3,5 tys. mieszkańców. Wychowywałem się w domu, ale dziadek ma gospodarstwo. Kiedyś był jedynym hodowcą baranów i owiec na całym Śląsku, więc czasem się śmieję, że spędziłem całe życie z baranami.
Gospodarstwo nauczyło pana ciężkiej pracy?
Miałem swoje obowiązki, ale nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy wykonuję ciężką pracę. To była codzienność. Wiadomo, że jak ktoś przez całe życie jest w mieście i musiałby przyjechać na zbiory czy sianokosy, to uznałby pewnie to za spore wyzwanie. Dla nas było to coś normalnego. Może faktycznie ludzie pochodzący z wiosek uczą się w dzieciństwie ciężkiej pracy, ale też nikt z nas tak na to nie patrzy. Wiemy po prostu, co trzeba zrobić, żeby mieć na chleb.
Długo dochodził pan do siebie po igrzyskach?
Ból w nodze pojawił się już 3 kilometry przed metą i później przez kilka dni cierpiałem. A zmęczenie fizyczne? Nawet nie miałem czasu się nad tym zastanowić, bo byłem rozchwytywany. Zazwyczaj po takim starcie na 50 km człowiek dochodzi do siebie przez dwa tygodnie.
Chodziarz musi się zaprzyjaźnić z bólem?
To chleb powszedni. Towarzyszy na najwyższym poziomie każdemu sportowcowi i myślę, że zdołałem się już z nim zaprzyjaźnić. Nie czerpię z bólu przyjemności, ale muszę go przemóc. Kiedy wiem, że jestem blisko odniesienia sukcesu, schodzi na dalszy plan. Zagryzam zęby i robię swoje.
Treningi też bolą?
Nasz trening w zakresie jednostek jest podobny do biegu maratońskiego. I często boli bardziej niż zawody. Zazwyczaj czerpię z niego dużo radości, ale jest długi i monotonny – robimy nawet 200 km tygodniowo – co powoduje przeciążenia. One rodzą bóle, na które nie poradzi ani lekarz, ani fizjoterapeuta. Są treningi, które trzeba wykonać, choć oczywiście nie można też robić niczego na siłę. Mamy jedno zdrowie, a sport i tak nam go sporo zabiera.
Otylia Jędrzejczak mówiła kiedyś, że trening pływacki to dla niej świetna okazja, żeby wszystko przemyśleć i ułożyć w głowie. Pan ma podobnie?
Trening chodziarza, jeśli odbywa się przy umiarkowanych prędkościach, daje dużo czasu na myślenie. Bardzo to lubię. Wychodząc na zajęcia, mogę się oderwać od rzeczywistości, to czas tylko dla mnie. Układam sobie sprawy w głowie, planuję i marzę. To było czymś genialnym, kiedy po ciężkim dniu w pracy mogłem w ten sposób odciąć się od wszystkiego. Lubię trenować z kimś, ale jednocześnie cenię sobie samotność. Czasem jej potrzebuję.
Co było większym koszmarem: mistrzostwa świata w Dausze czy start na igrzyskach, który odbył się w Sapporo?
Nie ma gorszego miejsca niż Dauha. To było straszne, „umarłem" na tym starcie. Nie wiem, kto zgodził się na organizację mistrzostw świata w takim miejscu. Nigdy tak nie cierpiałem. Coś podobnego zdarzyło mi się wiele lat wcześniej we Francji, podczas zawodów w Metzu. Pamiętam ludzi padających jak muchy. Jeden z chodziarzy zemdlał, musiałem nad nim przeskakiwać. Nie wiedziałem, co robić: zatrzymać się i pomóc, choć też jestem wycieńczony, czy jednak iść dalej, skoro startuję? Takie zawody nie mają nic wspólnego ze sportową rywalizacją. Chodzi o przetrwanie. Można powiedzieć, że szliśmy do mety po trupach.
Doświadczenia z Dauhy i Metzu sprawiły, że w Sapporo wcale nie było tak źle?
Było ciepło, ale nie strasznie. Zdążyłem się przyzwyczaić do panujących tam warunków. Kluczem do sukcesu był chyba przyjazd na miejsce dwa tygodnie wcześniej, co pozwoliło na aklimatyzację. Wcześniej wielokrotnie nam na to nie pozwalano, również przed zawodami w Dausze. Dotarliśmy do Kataru trzy dni przed startem, zabrakło czasu.
To prawda, że widział pan z okna hotelu skocznię, na której mistrzem olimpijskim został kiedyś Wojciech Fortuna?
To prawda! Patrzyłem sobie na skocznię, myśląc: „Kurczę, pan Wojciech Fortuna zrobił tu kiedyś niespodziankę, więc może...". Nie chcę powiedzieć, że zamarzyłem wówczas o zwycięstwie, ale dodało mi to pozytywnej energii. Pomyślałem sobie, że można dokonywać dużych rzeczy, nawet kiedy nikt na nas nie stawia. To był zapewne jeden z wielu małych elementów, które złożyły się na mój sukces.
Minęło dwa i pół miesiąca od zakończenia igrzysk. Miał pan już czas na trening?
Zdarzało się, ale mało i sporadycznie. Miałem mnóstwo obowiązków. Tylko w nowym samochodzie, który dostałem od sponsora, zrobiłem 4 tys. kilometrów. Doszły do tego zagraniczne loty. Właściwie codziennie odbywałem spotkania, od igrzysk miałem tylko sześć dni wolnego – to całe wakacje, więcej w tym roku się nie trafi. Na szczęście od tego tygodnia ruszam z regularnymi treningami. Wreszcie będę mógł robić to, co kocham i za czym tęsknię.
Zaskoczył pana zakres nowych obowiązków?
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Staram się zawsze czerpać z wyjazdów przyjemność, ale natłok wydarzeń jest męczący. Mam wciąż ponad sto zaproszeń od szkół, które chciałyby zorganizować ze mną spotkanie, ale to niewykonalne. Muszę zabrać się do pracy.
Od igrzysk miałem tylko sześć dni wolnego – to całe wakacje, więcej w tym roku się nie trafi
Kiedy pojawił się moment, w którym zdał pan sobie sprawę, że to całe poświęcenie dla sportu miało sens?
Było ich wiele. Oczywiście, ten medal ma drugą stronę, bo jednocześnie nie brakowało wielu momentów, kiedy myślałem, że nie warto. Przerwałem przecież karierę na dobrych sześć miesięcy. Mam jednak w sobie coś takiego, że tęsknię do sportu. Nawet podczas tej pauzy szukałem odskoczni w wysiłku fizycznym, chodziłem wtedy na siłownię. Wiadomo, że łatwo mówić o dobrych momentach, kiedy odnosi się sukces i ludzie człowieka doceniają. Czasami jednak musi też być ciężko. Ja lubię sobie powtarzać, że im ciężej, tym lepiej, bo to daje mi motywację.
Dziś czuje się pan doceniony?
Cała otoczka, radość ludzi w miejscach, które odwiedzam... To niesamowite, genialne. Znam jednak siebie i wiem, że niezależnie od tych wszystkich wydarzeń będę robił swoje. Ja się nie zmienię. Mam rodzinę, bliskich, przyjaciół i żyję swoim życiem. Jedyna różnica jest taka, że można mnie czasem zobaczyć w telewizji albo usłyszeć w wywiadzie. No i w domu leży jakaś blaszka. Przyznam, że dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego, czym faktycznie jest to olimpijskie złoto.
Dlaczego?
Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że wiele osób pracuje na nie całe życie i nigdy go nie zdobędzie. Jest wielu bardziej utytułowanych ode mnie zawodników, którzy nie staną na olimpijskim podium. Ja tego dokonałem i jednocześnie napisałem historię, bo dystansu 50 km już na igrzyskach nie będzie.
Sukces oznacza też nową rzeczywistość finansową. Sama nagroda za olimpijskie złoto to 120 tys. złotych...
Nie potrzebuję ich do szczęścia. Nie jest tak, że wygrałem jakieś pieniądze i teraz nie wiadomo, co ja będę z nimi robił. Moje życie się nie zmieni. Pieniądze? Nawet nie miałem czasu o nich pomyśleć.
Sukces sprawił, że pojawili się wokół pana podejrzani ludzie?
Tak, wielu. Nikomu nie ufam. Taka dewiza przyświeca mi od lat. Podchodzę do obcych z dystansem, zwłaszcza w takim momencie. To chyba naturalne. Wydaje mi się, że jest wielu ludzi, którzy chcieliby coś z mojego sukcesu przytulić dla siebie. Zdarzały się sytuacje, w których ktoś mi coś proponował i później nie dotrzymywał słowa.
Nie dla wszystkich jest to oczywiste. Skąd w panu ta ostrożność?
Miałem w przeszłości relacje, które sprawiły, że dziś już nie ufam nikomu. Wielu ludzi robiło mi przykrości, byłem traktowany niesprawiedliwie. Nie chcę jednak mówić o szczegółach. Nie jest tak, że odcinam się od świata. Mam grono ludzi, z którymi trzymam się od lat, bo byli ze mną zawsze – w lepszych i gorszych momentach – i wiem, że będą dalej. To najważniejsze.