Podczas polskiej premiery „Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego na scenę poproszono pokaźną grupę osób, którym film coś zawdzięczał. Nie wywołano jednak nikogo z Ministerstwa Kultury ani z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, choć na sali był zarówno minister Piotr Gliński, jak i szef PISF Radosław Śmigulski. Lwią część funduszów „Zimna wojna" dostała za Magdaleny Sroki, ale ostatni milion już za nowej, prawicowej ekipy.
Z kolei media dawnego mainstreamu zabrały się za dowodzenie, że Gliński cieszył się z sukcesu filmu w Cannes „niedostatecznie", to samo miało zresztą dotyczyć laurów pisarki Olgi Tokarczuk. Nie podano definicji wystarczającej radości, minister przepisowo pogratulował. Usiłowałem sobie wyobrazić, czysto teoretycznie, poprzednią platformerską ekipę skaczącą do góry z radości, gdyby jakimś cudem uhonorowano gdzieś na świecie Jarosława Marka Rymkiewicza. Ale teza o obecnym ministrze jako „profanie" pogardzającym polską kulturą działa jak swoiste perpetuum mobile.
Prawica nie szuka dziś zwady. Ci, co się po jej stronie znają na kinie, normalnie recenzują i na ogół chwalą. Ci, co się nie znają, milczą, poza Rafałem Ziemkiewiczem, który zapewne nie obejrzawszy filmu, bo grubo przed premierą, orzekł ordynarnymi słowami, że jego nagrodzenie ma naturę czysto polityczną – własny target zobowiązuje. I poza portalem Telewizji Republika, która aby dowieść podobnej tezy, zbudowała skomplikowany spiskowy scenariusz o wpływie dawnych peerelowskich agentów na międzynarodowy rynek filmowy.
Po stronie liberalno-lewicowej panuje z kolei klimat uwielbienia. Ale że ciężko spierać się o sam film w kategoriach: „postępowy" versus „antypolski", w tym względzie pożytku z niego nie za wiele. Emocje więc są raczej powściągane.
Co nie oznacza, że historia konfliktu Pawła Pawlikowskiego z polską prawicą nie jest warta objaśnienia. Tyle że nie mam tu łatwych odpowiedzi.