Nowa płyta brytyjsko-nigeryjskiej Little Simz udowadnia, że to podejście niesprawiedliwe albo wręcz dyletanckie.
Kariera 27-latki nie wybuchła dzięki viralowemu hitowi, jak to często dziś bywa. Simz zaczęła inaczej: od początku stawiała na harmonijny rozwój – najpierw wydawała mixtape'y, później zdecydowała się na EP-ki, a dopiero po dziesięciu krążkach i pięciu latach w branży zaczęła nagrywać albumy. Pierwsze dwa nie przyniosły jej rozgłosu, za to zebrały dobre oceny. Trzeci, z 2019 r., trafił zaś na listy najpopularniejszych płyt w Wielkiej Brytanii. Na szersze zainteresowanie musiała jednak poczekać.
Choć autorka ucieka od patosu, trzeba użyć dużych słów – to na razie najlepszy album 2021 r. w rymach i bitach
Określić, czym ostatecznie jest „Sometimes I Might Be Introvert", to nie lada wyzwanie. Dlatego prześledźmy kolejne drogowskazy, które stawia przede wszystkim autorka, jej tajemniczy producent Inflo, związany z grupą Sault, a także choćby narratorka albumu Emma Corrin, aktorka znana z serialu „The Crown". W 19 utworach zamknięto m.in. rapową, bogatą w instrumenty operę, baśń z nie zawsze oczywistym morałem, afrobeatową, niepohamowaną energię oraz ilustracje filmowe, pełne kolorów i smaczków. Te 65 minut ani przez moment się nie dłuży, bo zostało świetnie skomponowane, a żywe partie muzyki partnerują świetnemu warsztatowi. Simbi, bo tak zdrobniale nazywa się Little Simz, nie tylko bystro opisuje przeciwności, które uczyniły ją silną i niezależną w świecie urządzonym przez mężczyzn, ale też swobodnie, adekwatnie do sytuacji rotuje pomysłami na flow, bo opanowała rytmiki brytyjskie i afrykańskie.
Choć autorka ucieka od patosu, trzeba użyć dużych słów – to na razie najlepszy album 2021 r. w rymach i bitach. A przy okazji mocny argument na rzecz tezy, że to Wielka Brytania ma najciekawszą scenę rapową na globie.