Jan Maciejewski: Ostra gorycz Stanisława Lema

Nie interesuje mnie, jak wyglądał jego światopogląd, tylko wieczory.

Publikacja: 24.09.2021 16:00

Stanisław Lem

Stanisław Lem

Foto: PAP, Jacek Bednarczyk

Te chwile, kiedy na granicy nieba i ziemi zaczyna gęstwić się coś ciemniejszego od nocy. W cieniu zaczynają ginąć rozrzucone na biurku, ostatnie wydania najważniejszych pism naukowych francusko-, rosyjsko-, angielsko- i niemieckojęzycznego świata wymiany pewników i wątpliwości. Żaden zarzut nie jest już tak zasadniczy jak za dnia, przypuszczenia zaczynają wyłazić spod kanapy, łóżka i fotela. I gdy pracujący wciąż na pełnych obrotach umysł dopomina się o codzienną dawkę odpoczynku. Prosi sceptycznego strażnika, czujnego klawisza wspomnień i domniemań, żeby zrobił sobie krótką przerwę w pracy. Dużo ważniejsze od tego, co Stanisław Lem twierdził – o Bogu, świecie, przyszłości naszej cywilizacji – jest wszystko to, co w jego książkach jedynie daje o sobie znać.

Jak choćby fakt, że jedyna pełnoprawna historia miłosna w jego dorobku jest opowieścią o romansie z własnym wyrzutem sumienia. Namiętnością, która bierze w nawias nie tylko wszystko to, co uczucia – zwłaszcza w literaturze – brać zazwyczaj zwykły, ale sam fakt istnienia „drugiej strony". To, że jest tu przy mnie tylko dlatego, gdyż mam być dręczony. I gdyby to wszystko mogło być chociaż jeszcze obłędem. Nie tylko na stacji Solaris, ale podczas wszystkich kosmicznych podróży i na każdej z planet, umysł Lema znajdował uzasadnienia aż zbyt logiczne i spójne. A im bardziej wszystko tu się zgadza i do siebie pasuje, tym trudniej oddychać. Geniusz, który spełniony zdawał się być tylko wtedy, gdy zadręczał tego, kim go obdarzono.

A jeśli zamknięta jest droga na Górę Tabor, zostaje tylko ucieczka w kierunku gwiazd. Jeśli nie możemy stać się świętymi, zostaliśmy skazani na los cyborgów

Lem był też przy tym mistrzem uników. I jak skłonność do grzebania w biografiach twórców jest tylko chorobliwym wykwitem literaturoznawstwa, tak akurat w tym przypadku nie tyle trudno, ile nie warto jej się opierać. Zagłada, wojenny Lwów, to cień, który spowija niemal każdą z jego futurystycznych i naukowych wizji. Podróże w kosmos nie są tu przecież podbojem, tylko ucieczką. Lem odrywa się od ziemi, żeby zostawić ją za sobą.

Czytaj więcej

Fascynujące listy Sławomira Mrożka i Stanisława Lema

Raz jeden wprost i szczerze – bez tych wszystkich migających lampek, trzeszczących silników i fizycznych równań – wypowiedział się w tej sprawie. Akcja pierwszej jego powieści, „Szpitala Przemienienia", toczy się podczas II wojny światowej, w murach szpitala dla obłąkanych. Na bramie wejściowej zawieszony jest napis, którego szyderczy wydźwięk wisi nie tylko nad tą powieścią, ale całą twórczością Lema. „Christo Transfigurato". Co niby miało się przemienić, napełnić chwałą i światłem boskości? Ten przypadkowy wyrzut białka, nieudany eksperyment natury, jakim jest człowiek? Mistyków jest w psychiatrycznym Szpitalu Przemienienia od groma, tak się jednak składa, że ich duchowe dzienniczki to karty chorobowe. Zapisy nie tyle objawień, co objawów. A jeśli zamknięta jest droga na Górę Tabor, zostaje tylko ucieczka w kierunku gwiazd. Jeśli nie możemy stać się świętymi, zostaliśmy skazani na los cyborgów.

Gorycz Lema była jednak ostra, napięta obsesją kontaktu, przenikająca tak wiele z jego książek. Kontaktu z obcą cywilizacją, oceanicznym mózgiem Solaris, Panem Bogiem, samym sobą – trudno powiedzieć, z czym. I nie ma nawet specjalnie sensu tego robić, bo nie o nadawcę komunikatu tu chodziło, ale jego treść. Jest coś o nas, ludziach, jakaś wiadomość i przesłanie, które by to wszystko mogło wyjaśnić i wyprostować. To też musiał słyszeć Lem wieczorami, bo czy cykanie świerszczy za oknem jest mniej wartościowym Głosem Pana od tajemniczego komunikatu wysłanego przez nieznaną cywilizację? Przecież to równie niezrozumiały szum, melodia tej samej tęsknoty. Tęsknoty niespełnionej, podsumowanej najlepiej tytułem ostatniej z lemowskich fabuł: „Fiasko".

Przed kilkoma godzinami szedłem pogrążonymi w gęstniejącym mroku, krakowskimi plantami. Pokrytymi od kilku dni gigantycznymi replikami okładek powieści Lema, jednym z wielu niezbornych hołdów składanych pisarzowi z okazji stulecia urodzin. I chyba tylko w tym wieczornym półmroku hołd ten był na swoim miejscu. Robił ukłon w kierunku wielkiego pisarza. I równie wielkiego fiaska.

Te chwile, kiedy na granicy nieba i ziemi zaczyna gęstwić się coś ciemniejszego od nocy. W cieniu zaczynają ginąć rozrzucone na biurku, ostatnie wydania najważniejszych pism naukowych francusko-, rosyjsko-, angielsko- i niemieckojęzycznego świata wymiany pewników i wątpliwości. Żaden zarzut nie jest już tak zasadniczy jak za dnia, przypuszczenia zaczynają wyłazić spod kanapy, łóżka i fotela. I gdy pracujący wciąż na pełnych obrotach umysł dopomina się o codzienną dawkę odpoczynku. Prosi sceptycznego strażnika, czujnego klawisza wspomnień i domniemań, żeby zrobił sobie krótką przerwę w pracy. Dużo ważniejsze od tego, co Stanisław Lem twierdził – o Bogu, świecie, przyszłości naszej cywilizacji – jest wszystko to, co w jego książkach jedynie daje o sobie znać.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi