Kto choć raz zajrzał pod podszewkę jakiejkolwiek internetowej witryny, został obsypany pierzem niezrozumiałych hieroglifów. Kodem, który im bardziej skomplikowany w ukryciu, tym większą łatwość gwarantuje w użyciu. Cała ta informatyczna kabała, rzędy znaków, ma jednak swój porządek. Tyle że zapisany w zupełnie innym języku niż ten, w którym my, patrząc od zewnątrz, go odczytujemy. Treść pozostaje jednak ta sama.
Właśnie taka zależność obowiązuje również między teologią i metafizyką a polityką. To te pierwsze są „kodem źródłowym" rzeczywistości oglądanej później na ekranach telewizji informacyjnych. To, co my odczytujemy na żółtych lub czerwonych paskach, zostało wcześniej zapisane w złożonym języku teologicznej dywagacji. To ona jest za każdym razem pierwsza. Dyktuje słowa, pod którymi składane są później podpisy polityków i które wykrzykując, zdzierają sobie gardła dziennikarze i uliczni demonstranci (jeśli ktoś potrafi jeszcze w ogóle te dwie grupy rozróżnić). Nigdzie nie da się zaobserwować tej zależności lepiej niż w wypadku dwóch słów robiących w ostatnich tygodniach oszałamiającą medialną i polityczną karierę: „stan wyjątkowy".
Z czyjej woli?
Wielu postrzega tę sytuację jako coś w rodzaju stanu wyjątkowego z woli Nieba". Te słowa odegrały kilka lat temu rolę iskry rzuconej na wysuszoną tajemniczością i domysłami łąkę. Wśród watykanistów, zawodowych poszukiwaczy drugiego dna, zaprzysięgłych tłumaczy „z kościelnego na nasze" zawrzało. Oto najbliższy współpracownik Josepha Ratzingera, abp Georg Gänswein, wydawał się podsuwać im pod nos klarowny, niezwykle intrygujący zarazem klucz do wyjaśnienia bezprecedensowej sytuacji, w której urząd papieski sprawują jednocześnie dwie osoby.
Tropem tym była stworzona przez niemieckiego prawnika i filozofa Carla Schmitta koncepcja stanu wyjątkowego. Bezterminowego zawieszenia obowiązującego porządku prawnego oraz zastosowania nadzwyczajnych środków. Kluczowy jest fakt, że wprowadzenie stanu wyjątkowego nie oznacza zastosowania tych środków, ale ustanowienie nieograniczonej niemal władzy. To samo poszerzenie granic tego, co możliwe
i dopuszczalne, jest kluczowe. Pojawienie się czołgów na ulicach wcale nie oznacza jeszcze faktycznego wprowadzenia stanu wyjątkowego. Ani też panujące wokół cisza i spokój nie są żadnym dowodem na to, że stanu takiego nie ma. Wprowadzając stan wyjątkowy, władza zdaniem Schmitta mówi tylko i aż: od teraz prawo nie wiąże nam rąk. To nasze działania są prawem.