Jeszcze całkiem niedawno rysunkowy żart, w którym świeżo upieczony pierwszoklasista musi uspokajać histeryzujących rodziców, wydawał mi się ot taką sobie niewinną wariacją na temat przeczulenia. Dopóki nie zaczęło się kupowanie tornistrów i śniadaniówek, a do skrzynki e-mailowej nie zaczęły wpadać wiadomości od wychowawczyni. I jasne się stało, że rysownik obszedł się z nami, rodzicami pierwszoklasistów, aż nazbyt łaskawie. Może to migawki własnych wspomnień sprzed dwóch dekad na temat tego wszystkiego, czym naprawdę jest szkoła. Sumą nadziei i rozczarowań, radości i upokorzeń. Najdotkliwszą, bo najgłębiej sięgającą, z instytucji. Tą w końcu, która ma ciebie – drżącego teraz przed przekroczeniem po raz pierwszy jej progu – zastępować.

Mam więc do ciebie, droga szkoło, trzy prośby. Przyznasz chyba, że to niewiele. Po pierwsze – nie szkodzić. Bądź, proszę, jak lekarz, który zapisuje leki tylko wtedy, kiedy to konieczne, a nie futruje pacjenta antybiotykami na wszelki wypadek przy pierwszym kichnięciu. Jeśli nie wiesz – to nie lecz. Zaufaj życiu, szkoło. Temu niepozornemu, przerażonemu prawie tak samo jak ja, dziecku. Bądź jak ogrodnik, który przycina tylko uschłe pędy, raz na jakiś czas nawiezie karą i niewiele częściej podleje pochwałą. Nie miej o sobie zbyt wygórowanego mniemania. Fakt, że masz mury, schody, dyrektora oraz ten swój zawsze i wszędzie taki sam zapach, nie sprawia, że jesteś wszechmocna. Nie ulepisz go od nowa – jest z materiału, który tak czy inaczej ci się wymknie. Im mocniej spróbujesz ścisnąć, tym szybciej się wyśliźnie. Zacznie przynosić własne książki i gazety do czytania pod ławką w trakcie lekcji, staniesz się tylko pańszczyzną do odrobienia. Wszystko, co naprawdę dla niego ważne, będzie uprawiał w przydomowym ogródku czasu wolnego.

Po drugie – nie waż się go przygotowywać do dorosłego życia. Ono i tak go dopadnie, ale im później, tym skuteczniejszy da mu odpór. Łatwiej opędzi się od sfory złożonej z kredytów i przełożonych, przeglądów aut i oświadczeń podatkowych, jeśli przez te kilkanaście lat waszej wspólnej drogi nauczy się je oglądać we właściwym świetle i umieszczać na swoim miejscu. Bo jeśli życie jest mieszkaniem, to to wszystko, czym zwykło się dookreślać je przymiotnikiem „dorosłe", nie jest niczym więcej niż spiżarnią. Schowkiem, w którym trzeba poupychać rzeczy niezbędne, ale też niezbyt ważne. I to tak, żeby nie rzucały się za bardzo w oczy i przypadkiem nie popsuły nastroju. Nie zagracaj mu więc salonu propedeutyką dorosłości. Niech samo zdecyduje, jakie książki, płyty czy obrazy mają się w nim znaleźć. Kwity z urzędu podatkowego mają być schowane – na tyle głęboko, żeby ich nie widzieć. Ale też nie stracić w krytycznej chwili zbyt dużo czasu na ich szukanie. Niech nocami śni o tej blondyneczce z pierwszej ławki albo Śródziemiu. Nie waż się wieszać w jego sypialni miecza Damoklesa, dorosłości i obowiązku zwisających na cienkiej nitce twoich dobrych intencji.

I wreszcie po trzecie – naucz go patrzeć w jeden punkt. You have one job, szkoło. Nie podsuwaj mu, czym to jedno jedyne miejsce, w które ma się wwiercać oczami, wpijać wolą i umysłem, ma być. Naucz go natomiast odsuwać od siebie wszystko, co będzie przeszkadzało mu podjąć tę decyzję. Podsuń mu, proszę, jak ma się modlić. Całym sobą stawać przed obliczem Zadania i nie złamać pierwszego z przykazań ucznia – „nie będziesz miał zadań cudzych przede Mną". Niech te wszystkie lekcje, reguły i fakty, które będzie przyswajać, utorują tylko drogę łasce. Światłu, które zaświeci na pewno poza twoimi, szkoło, murami. Ty tylko pomóż mu je dostrzec i naucz się w nie wpatrywać.

A, byłbym zapomniał o najważniejszym – na obiad żadnych surówek z kapusty pekińskiej, dobrze? To może jakoś się dogadamy, droga szkoło.