Afganistan współczesnych talibów. Mniej ortodoksji, więcej mułłów

Dziesięć dni wystarczyło talibom, by opanować niemal cały kraj. Jakie państwo zrodzi się pod ich rządami? Czy tym razem talibski Afganistan będzie bardziej akceptowalny dla świata?

Aktualizacja: 22.08.2021 22:01 Publikacja: 20.08.2021 00:01

Afganistan współczesnych talibów. Mniej ortodoksji, więcej mułłów

Foto: PAP/EPA

Żadnej zemsty. Żadnych tajemnic – takie są dotychczasowe zapowiedzi nowych władców Afganistanu. To element swoistej drugiej ofensywy talibów – tym razem wizerunkowej. Już na pierwszej konferencji prasowej, jaką zdobywcy zorganizowali w Kabulu, twarz odsłonił ich rzecznik. Na kolejnych mieli się pokazywać wszyscy najważniejsi liderzy ruchu. Nie ulega wątpliwości, że ta niespotykana wcześniej otwartość ma przekonać świat, iż nie ma się czego obawiać.

Czy rzeczywiście? Pod tym względem można mieć co najmniej mieszane uczucia. Po kilkudziesięciu godzinach głębokiego szoku, jakiego doznał Kabul, gdy mający bronić rządu żołnierze praktycznie rozpierzchli się bez śladu, do miasta wracało życie: ponownie otwierano sklepy i małe lokale gastronomiczne. Kobiety, które zareagowały na nową rzeczywistość zarówno przerażeniem, jak i buńczucznymi zapowiedziami niesubordynacji, na razie nie wychodzą na ulice. Muzycy sami niszczą instrumenty, bibliofile redukują księgozbiory. Poza stolicą słyszy się o tym, że bojownicy – jak przed laty – zaczepiają i karzą osoby zakładające zachodnie ubrania czy słuchające zachodniej muzyki.

W ciągu kilku ostatnich dni do ojczyzny wrócili zapewne wszyscy czołowi przywódcy rebelii. Nie wszyscy wierzą w ich dobre intencje – za granicę uciekli prezydent Aszraf Ghani, weteran afgańskich wojen i nieformalny lider uzbeckiej społeczności Abdul Raszid Dostum (talibowie wrzucili do internetu filmy z jego kapiącej złotem i ozdobnymi stiukami rezydencji) czy Atta Mohammad Noor, były gubernator prowincji Balch.

Na miejscu są jednak inni notable i liderzy z ostatnich lat. Były, namaszczony przez Amerykanów, prezydent Hamid Karzaj znalazł się w kilkuosobowej radzie mającej zapewnić pokojowe przekazanie władzy w ręce talibów. Oprócz niego znajdziemy w niej również Abdullaha Abdullaha, jednego z niegdysiejszych liderów – przeważnie tadżyckiego – Sojuszu Północnego, który rywalizował z Ghanim o stanowisko prezydenta. Abdullah był też jednym z najbliższych współpracowników legendarnego „Lwa Pandższiru", czyli Ahmada Szaha Masuda, bohatera wojny z Armią Czerwoną (zginął na dwa dni przed atakami 11 września w zamachu przeprowadzonym przez Al-Kaidę, najwyraźniej na zlecenie ówczesnych liderów talibskich). W procesie tranzycji odnalazł się słynący z radykalizmu i niegdyś kordialnych relacji z talibami Gulbuddin Hekmatiar, kolejny weteran czasów radzieckiej inwazji pod Hindukuszem. Nie jest znany los kolejnego legendarnego mudżahedina, nazywanego „Lwem Heratu" Ismaila Khana. Talibowie pojmali go w poprzedni weekend, ale od tamtej pory nie ujawnili, co się z nim dzieje i jakie mają wobec niego plany.

Wygląda jednak na to, że nawet jeśli wbrew swoim deklaracjom bojownicy zdecydują się utopić kraj we krwi swoich wrogów, reszta świata będzie się temu dosyć biernie przyglądać. Drastyczne sceny z kabulskiego lotniska, gdzie tysiące uciekinierów oblegały odlatujące maszyny, wymagały reakcji, ale ograniczyła się ona do werbalnych ostrzeżeń i lamentów. Kolejne okrucieństwa reżimu będą już miały miejsce przy znacznie mniejszej widowni. Tym ważniejsze jest, by wiedzieć, czego w gruncie rzeczy należy się spodziewać po talibach z ich przywódcą Haibatullahem Akhundzadą na czele.




Skromny mediator

Słońce zaczynało już palić pakistańską autostradę N-40, było po szóstej rano. Na drodze prowadzącej od granicy z Iranem w głąb Pakistanu nie było wielkiego ruchu – białą toyotę corollę, przypominającą lokalną taksówkę, można było wypatrzyć zapewne z daleka, tym bardziej że przemierzała płaską nieckę między pasmami wysokich szczytów. Czy dwaj mężczyźni w środku zorientowali się chwilę wcześniej, że zaraz uderzą w nich rakiety Hellfire? 21 maja 2016 roku Amerykanie w ten sposób pozbyli się Ahmada Mansura, lidera talibów, który kilka lat wcześniej zastąpił samego mułłę Omara, legendarnego jednookiego założyciela talibskiego ruchu.

O dziwo, w szeregach rebelii nie lamentowano długo po Mansurze. „Błyskawiczny wybór nowego najwyższego przywódcy musiał zaskoczyć wielu obserwatorów" – pisał Malaiz Daud, przed laty m.in. organizator zgromadzenia, które uchwaliło afgańską konstytucję, dziś ekspert Barcelona Centre For International Affairs. Bezkolizyjne i sprawne przekazanie władzy również było zdumiewające: Mansur, przed laty minister lotnictwa w talibskich rządach, stery chwycił, bezwzględnie zwalczając swoich adwersarzy, czy to polowych komendantów, którzy mieli chrapkę na władzę, czy to osoby cieszące się niemałym prestiżem wśród bojowników, jak syn mułły Omara, Yaqub. Daud opisuje Mansura jako swoistego światowca: człowieka chętnie przemieszczającego się między państwami, lubującego się w wystawnym (na tyle, na ile było to możliwe w warunkach rebelii) stylu życia, kontrolującego szereg tak legalnych, jak i nielegalnych przedsięwzięć biznesowych pod Hindukuszem i z dala od niego.

„Jego następca był tego przeciwieństwem. Niewiele wiadomo o tym, jak i dlaczego wybrano Akhundzadę, poza tym, że był najmniej kontrowersyjny z wszystkich kandydatów" – twierdzi Daud. Ale już proces przekazania władzy wskazywał na co najmniej dwie poszlaki: po pierwsze, „kultura organizacyjna" ruchu została usprawniona, a po drugie, większe znaczenie w ruchu zaczęli uzyskiwać liderzy z autorytetem religijnym. W obu przypadkach zmiana pasuje do nowego przywódcy. Haibatullah (imię oznaczające „dar od Boga", chętniej nadawane dziewczynkom) urodził się w 1961 r. i wychował w małej wsi w pasztuńskiej prowincji Kandahar. Dokładnej daty urodzin nie zanotowano. Jego ojciec był miejscowym mułłą, ale poza zarządzaniem wioskowym meczetem nie miał ani piędzi ziemi, więc rodzina utrzymywała się z datków od mieszkańców wioski. Po inwazji Armii Czerwonej na Afganistan przeniosła się do pakistańskiej Kwety, gdzie 18-letni syn mułły podjął studia religijne. Przydały się w połowie lat 90., gdy talibowie po raz pierwszy sięgnęli po władzę. Młody duchowny trafił do Farah, jednej z prowincjonalnych stolic: został urzędnikiem w wydziale odpowiedzialnym za przestrzeganie islamskich cnót. Najwyraźniej się sprawdził, bo został wkrótce ściągnięty do seminarium w Kandaharze, które było oczkiem w głowie mułły Omara.

Gdy reżim talibów poszedł w rozsypkę, Akhundzada miał rzekomo zostać w ojczyźnie, żyjąc skromnie i bogobojnie. Podobnie jak mułła Omar zaszył się w którejś z niewielkich wiosek na afgańskiej prowincji, co jednak nie znaczy, że nie brał udziału w rebelii. Jego syn zgłosił nawet akces do formacji zamachowców samobójców, choć prawdopodobnie nie został wysłany z misją samobójczą. Przyszły lider rebelii stanowił zaplecze eksperckie: według wspomnień tych komendantów, którzy rozmawiali przez lata z dziennikarzami, Akhundzada był konsultowany, gdy tylko bojownicy chcieli ogłosić jakąś fatwę (religijny edykt, często regulujący jakiś obszar życia). W 2012 r. miał się też znaleźć na celowniku afgańskich rządowych służb specjalnych: podczas „gościnnego" kazania w Kwecie w tłumie słuchaczy znalazł się zamachowiec, który wycelował do duchownego z pistoletu. Broń nie wypaliła, tłum powalił niedoszłego zabójcę, a kleryk z kamienną twarzą przyglądał się zamieszaniu.

Mansur awansował Akhundzadę do funkcji jednego ze swoich zastępców, ale wydawało się, że potrzebuje po prostu kogoś, kto stanowiłby akceptowalnego pośrednika w negocjacjach z poszczególnymi frakcjami ruchu. Tranzycja władzy w 2016 roku zresztą wydaje się potwierdzać te przypuszczenia. „Jako kleryk bez wojskowego doświadczenia Haibatullah mógł co najwyżej zdać się na swojego zastępcę, weterana tej wojny, Seradżuddina Hakkaniego, jeżeli chodzi o kontynuację działań wojennych i przechwytywanie kolejnych miast" – pisze w książce „The Taliban At War 2001–2018" Antonio Giustozzi, ekspert King's College London i jeden z najlepszych znawców talibskiej rebelii. Innym z bliskich zastępców talibskiego przywódcy jest wspomniany syn mułły Omara, Yaqub.

Jeżeli jednak Akhundzada nie znał się na prowadzeniu wojny, to w polityce radził sobie całkiem nieźle. Nie da się wykluczyć, że skłonność talibów do zasiadania przy negocjacyjnym stole zachęciła Waszyngton do decyzji o odwrocie spod Hindukuszu. W regionie też przestano patrzeć na bojowników jak na diabłów wcielonych. Talibski przywódca stosunkowo zręcznie balansuje między niegdyś wrogim talibom politykom z Teheranu a tradycyjnie przychylnym – z Islamabadu. Równie sprawnie poszło z pacyfikacją rozczłonkowanego przywództwa ruchu, czego symbolem może być utrata znaczenia Szury z Peszawaru, jednego z niegdysiejszych autonomicznych ośrodków władzy rebelii (co nie znaczy, że talibowie mają dziś jasno określoną, sztywną strukturę dowodzącą). Z kolei z jego inicjatywy w Afganistanie powstał alternatywny quasi-gabinet cieni: każda prowincja dostała talibskiego gubernatora odpowiedzialnego za poczynania bojowników na swoim terenie.

Neotaliban

Mawlawi Haibatullah jest wyciszony i wyrozumiały. To symbol uprzejmości, zawsze wiódł skromne życie – zapewniał reporterów „The New York Timesa" członek starszyzny z rodzinnej wioski Akhundzady. Ta koncyliacyjność przypomina jego rodakom mułłę Omara, który także uchodził za przywódcę o nieposzlakowanej uczciwości osobistej, dalekiego od luksusów władzy. Jednocześnie jednak zaprowadził w swoim kraju wyjątkowo brutalną dyktaturę, opartą na twardych regułach sunnickiego szariatu – i to pojmowanego, jak pogardliwie wytykano w świecie muzułmańskim, według plemiennych, prostackich zasad.

Niewątpliwie przywódca talibów wkłada wiele wysiłku, by prezentować się Afgańczykom – a pewnie i reszcie świata – w możliwie pozytywnym świetle. W 2018 roku usiadł do negocjacji z Amerykanami, choć bywało, że tuż po opuszczeniu sali obrad jego delegacja gremialnie wyłączała telefony i znikała. Po dwóch latach dobito targu, co sprowadziło się do uzgodnienia wyjścia USA spod Hindukuszu i zaprzestania ataków na ich żołnierzy. Jeszcze kilka tygodni temu Akhundzada sugerował też chęć dobicia targu z rządem w Kabulu. „Pomimo wojskowych osiągnięć i zdobyczy Islamski Emirat wytrwale przedkłada nad nie polityczne porozumienie w kraju" – głosiło wydane przez niego oświadczenie. „Skorzystamy z każdej szansy na stworzenie w kraju islamskiego systemu, zaprowadzenie pokoju i bezpieczeństwa" – dorzucał dwuznacznie, piętnując zarazem „przeciwników" za „marnowanie czasu i zdawanie się na cudzoziemskich pośredników".

Pytanie zatem, jakie państwo stworzy talibski przywódca. Z jednej strony trudno mieć złudzenia: obecna ofensywa – mimo zaprzeczeń talibskich komendantów – prowadzona była raczej w brutalny sposób, bez oglądania się na straty wśród cywilów. Z drugiej strony Akhundzada już przed laty miał stworzyć system specjalnych komisji, które rozliczałyby dowódców polowych z zarzucanych im zbrodni, popełnianych podczas walk. Nie wiadomo, na ile system ten działał, jednak brutalność działań zbrojnych pod Hindukuszem w ostatnich latach wydawała się nieco maleć. Mało tego, emisariusze przywódcy mieli też dotrzeć do Hazarów – afgańskich szyitów mongolskiego pochodzenia, którzy w czasach mułły Omara byli częstym obiektem ataków – z przesłaniem, że ze strony talibów nic im nie grozi. A to dopiero początek: dwie dekady temu ruch był w gruncie rzeczy rebelią pasztuńską, w obecnej chwili ma charakter uniwersalny – w niektórych prowincjach dowódcami rebelii mianowano osoby wywodzące się z innych grup etnicznych.

Znaczący może być też los prowincji Chorasan, czyli lokalnego przyczółku bojowników Państwa Islamskiego. Przybyli oni pod Hindukusz w 2015 roku na fali entuzjazmu dla zwycięstw w Syrii i Iraku. Przywieźli pieniądze i ideę, która – w przeciwieństwie do rodzimej rebelii – wydawała się gwarantować sukces, początkowo też demonstrowali szacunek dla lokalnych watażków i tych talibów, którzy zdecydowali się do nich przystać.

Aż zdołali przechwycić kilka dolin dla siebie i utworzyć tu minipaństewko będące lustrzanym odbiciem tego w Lewancie. Wtedy przybysze zaczęli przejmować gospodarstwa miejscowych, obcinać głowy opornym lub wysadzać ich domy. W 2018 roku doszło do pozornie błahego incydentu: w punkcie kontrolnym zatrzymano starszą kobietę, która sama wybrała się do pobliskiego szpitala. Tłumaczeń, że w jej wieku męskie towarzystwo jest zbędne, nie słuchano – publicznie ogolono jej głowę. Jak na ISIS nie była to wyjątkowo okrutna kara, ale miejscowych wzburzyła. Rządowy gubernator prowincji Kunar i jego talibski odpowiednik ze wspomnianego gabinetu cieni zawarli tymczasowy pakt o nieagresji, przystępując do ofensywy przeciw przybyszom. W ciągu niecałego roku prowincja Chorasan stała się wspomnieniem.

Wygląda zatem na to, że nowi władcy Afganistanu mają jeden podstawowy cel: pozbyć się ze swojego kraju wszelkiej maści „obcych", a przynajmniej tych, którzy chcą nadmiernie mieszać się w lokalne sprawy (coś, na co przywódcy Al-Kaidy nigdy się nie poważyli). Trudno jednak wskazać jakiś konkretny polityczny program, z jakim talibowie szliby po władzę. W stosunkowo krótkiej i przeprowadzonej w niewielkiej grupie talibów analizie „Taliban Views On A Future State", datowanej jeszcze na 2016 r., a więc u progu rządów Akhundzady, Borhan Osman i Anand Gopal wytypowali kilka najczęściej powtarzających się postulatów, które najprawdopodobniej zachowały wciąż aktualność.

Rozmówcy Osmana i Gopala zaprzeczali, by talibowie chcieli rządzić niepodzielnie: przyznawano, że są tacy liderzy rebelii, którzy podtrzymują nieformalne kontakty z osobami z przeciwnych frakcji afgańskiej polityki. Ale też odrzucali jakąkolwiek formę rządu bez swojego udziału, a także proste dopuszczenie ich do stanowisk ministerialnych czy gubernatorskich w obecnym systemie politycznym – innymi słowy, oczekują stworzenia nowego państwa, choć nikt w ruchu nie ma bladego pojęcia, jak mogłoby ono wyglądać.

Tu jeszcze może otworzyć się pole konfliktu w samej rebelii, ponieważ postawy liderów, którzy dwie dekady wojny przeżyli głównie na emigracji, bywają znacząco łagodniejsze niż poglądy bojowników, którzy od lat ukrywają się, walczą i ponoszą straty na ojczystym terenie. O ironio, wszyscy są dosyć zgodni, że uchwalona przed dekadą afgańska konstytucja mogłaby nadal obowiązywać, podobnie niemała część obecnego – rzeczywiście wywodzącego się z szariatu – prawodawstwa. Wybory nie są dla talibów aktem sprzecznym z wiarą, ale ich wynik już może być. Również państwo i jego funkcje są dla nich pojęciem mglistym: jaką politykę społeczną czy gospodarczą ma prowadzić – to już obojętne. Ma stać na straży moralnej czystości i wiary.

Ta ambiwalencja może jednak wprowadzać w błąd. Talibscy respondenci Osmana i Gopala dosyć jasno oceniają, że współczesny talib to nie to samo co talib AD 1996: olbrzymia większość liderów ruchu i niemała część ich podwładnych spędziła od kilku do kilkunastu lat za granicą, głównie w Pakistanie i państwach Zatoki Perskiej. Napatrzyli się tam na względnie nowoczesne muzułmańskie państwa, wielu zdobyło wykształcenie o niebo lepsze niż wyrwani z wiosek mężczyźni z lat 90. Stąd też może wynikać wyraźnie krytyczne podejście do brutalnych poczynań obyczajowych milicji z okresu reżimu mułły Omara. „Także talibskie poglądy na kwestie ubioru, edukacji dziewcząt czy oglądania telewizji znacząco złagodniały" – notują Osman i Gopal. „W niektórych częściach Afganistanu rozmówcy zdają się porzucać ortodoksyjne postrzeganie wymogów islamu na rzecz poglądów bliskich konserwatywnym partiom politycznym w Pakistanie czy Egipcie".

Wymowny fragment można też znaleźć w nieco ponad 120-stronicowej broszurce autorstwa samego Haibatullaha Akhundzady „Instrukcje dla mudżahedinów od Dowódcy Wiernych", opublikowanej w 2017 roku. Ten swoisty przewodnik po filozofii bojownika i świecie jego wartości kładzie bardzo wyraźny akcent na rolę, jaką w życiu (w domyśle również życiu państwa) odgrywają duchowni. Przywódca ruchu nie tylko wyznacza klerykom niesprecyzowaną, lecz ważną rolę w życiu bojowników i innych wiernych, ale też zabrania wręcz przypisywania duchownym jakichkolwiek nieprawych intencji. Innymi słowy, jeżeli jakiś duchowny wiedzie ku złu, to jest to działanie nieświadome, a nie świadoma intencja, i byle bojownik nie powinien kwestionować motywacji lidera. Taki certyfikat moralnej czystości może wskazywać, że architekci neotalibskiego Afganistanu przewidują dla imamów i mułłów bardziej wyeksponowaną rolę do odegrania, niż miało to miejsce w przeszłości. Co nie znaczy, rzecz jasna, że wcześniej – zwłaszcza w latach 90. – klerycy nie odgrywali żadnej roli w afgańskiej polityce.

Przychylność Pekinu, pieniądze Kremla

Teoretycznie może to być rola wzorowana na Iranie. W przeszłości talibowie bezpardonowo zwalczali zarówno Irańczyków, jak i rodzimych szyitów. Doprowadziło to do paradoksalnej sytuacji, w której Amerykanie – wkraczając w październiku 2001 roku do Afganistanu – korzystali z informacji dostarczanych przez irański wywiad. Następcy mułły Omara zadbali jednak o nawiązanie poprawnych relacji z Teheranem, a Iran wykorzystał sytuację, by włączyć rebeliantów do swojej strefy wpływów. „Wraz z wyborem Haibatullaha w maju 2016 roku wpływ Irańczyków na centrum talibskiej struktury władzy znacząco wzrósł" – pisze Giustozzi. „W kolejnych miesiącach i latach Irańczycy mogli przebić Pakistan pod względem przekazywanych na funkcjonowanie ruchu funduszy".

Ten wzrost wpływów nie oznacza bynajmniej, że Pakistańczycy stracili na znaczeniu. Przypomnijmy: talibowie z lat 90. nie powstaliby – a przynajmniej nie urośli w siłę – gdyby nie wsparcie pakistańskich służb wywiadowczych ISI. Jak przypominał wieloletni korespondent BBC Owen Bennett Jones w książce „Pakistan. Oko cyklonu", wydanej niedługo po obaleniu reżimu mułły Omara, wschodni sąsiad Afganistanu żyje w nieustannym poczuciu zagrożenia ze strony Indii. Kraj ten przypomina długi i wąski klin wbity między Indie a Afganistan, co oznacza, że szybka i gwałtowna ofensywa indyjska na całej długości wspólnej granicy mogłaby się skończyć jego szybkim upadkiem. W związku z tym potrzebna jest, jak definiowali to pakistańscy wojskowi, strategiczna głębia: odrzucone od granicy oddziały muszą mieć za plecami przestrzeń, w której będą mogły się pozbierać, przegrupować i przystąpić do kontrofensywy.

Taką głębią jest właśnie Afganistan i dlatego Pakistańczykom marzy się zainstalowanie tam reżimu, który byłby bezwzględnie lojalny wobec Islamabadu. O ironio, pierwszej pomocy udzielano rebelii mułły Omara jeszcze w czasach rządów Benazir Bhutto (która po latach zginęła w zamachu zorganizowanym czy to przez pakistański odłam talibów, czy też ich sojuszników z Al-Kaidy), a i prezydent Pervez Muszarraf aż do zamachów 11 września dbał, by relacje z Afgańczykami były dobre. Nawet w ostatnich latach Islamabad starał się usytuować w roli mediatora, tyle że warunki, jakimi obwarowali swój udział w negocjacjach Pakistańczycy, okazały się być zbyt wyśrubowane dla wszystkich stron rozmów. Co nie znaczy, że po przechwyceniu władzy przez talibów Islamabad zarzuci próby wywierania na nich wpływu.

Można też przyjąć, że neotalibski Afganistan tym razem będzie bardziej akceptowalny dla świata. Państwo mułły Omara zostało uznane zaledwie przez trzy kraje na świecie: Pakistan, Zjednoczone Emiraty Arabskie oraz Arabię Saudyjską. Pytanie, jak dziś zachowają się inne kraje, jeżeli nowe władze zachowają dotychczasową formułę Islamskiej Republiki Afganistanu, choćby w jakiejś szczątkowej, symbolicznej formie. Czy odmówią swojego dyplomatycznego uznania talibskim liderom?

Nawet jednak gdyby Akhundzada i jego komendanci chcieli utworzyć pod Hidukuszem swój Islamski Emirat, można założyć, że ich rząd w Kabulu zostanie uznany także przez Iran, choćby ze względu na opisywaną wyżej pomoc dla rebelii, oraz Katar, gdzie toczyły się negocjacje i gdzie liderzy ruchu nawiązali niemało użytecznych znajomości (żeby nie powiedzieć: przyjaźni). Na liście znajdą się zapewne Chiny – pod koniec lipca w Pekinie gościła dziewięcioosobowa delegacja bojowników pod kierownictwem jednego z zastępców Akhundzady, mułły Abdula Ghaniego Baradara (jednego ze współzałożycieli ruchu w latach 90., a ostatnio rezydenta Kataru). Talibowie nie pierwszy raz wypuścili się do Chin, ale po raz pierwszy zostali przyjęci na szczeblu ministra spraw zagranicznych, a co więcej, szef dyplomacji Wang Yi publicznie uznał rebeliantów za siłę polityczną, która ma legitymację do uczestniczenia w afgańskiej polityce i rządzenia krajem.

Nie jest też jasne, jak zachowają się Rosjanie. W graniczących z Afganistanem dawnych republikach ZSRR ogłoszono co prawda w ostatnich dniach alarm i mobilizację wojskową, w którą włączyły się też oddziały rosyjskie, ale tu może chodzić bardziej o obawy, że niesieni euforią bojownicy zagarną przy okazji jakieś terytoria Tadżykistanu czy Uzbekistanu, niż o wrogość do samej rebelii. W ostatnich latach Rosja nieraz wsparła talibów, tak finansowo, jak i organizacyjnie, a mułła Baradar był też gościem na Kremlu, więc niewykluczone, że w ostatecznym rachunku jest też gotowa uznać nowy reżim w Kabulu.

„Po 2001 roku talibowie jeszcze nigdy nie byli tak silni" – przyznają analitycy waszyngtońskiego Council On Foreign Relations w opublikowanej na początku sierpnia ekspertyzie. Jak szacują, już dziś działa coś na kształt talibskiego państwa: w 2020 roku rebelia mogła zarobić 460 mln dol. na uprawach i przemycie opium, posterunki graniczne zbierają cła rzędu tysięcy dolarów dziennie, a sumaryczne przychody „państwa" mogą sięgać nawet 1,6 mld dol. w ciągu roku. Niewiele ma to wspólnego z realną państwowością, ale pokazuje też, że podwładni Haibatullaha Akhundzady na swój prymitywny sposób potrafią sobie poradzić. Z Kabulem w ręku będzie jeszcze łatwiej.

Żadnej zemsty. Żadnych tajemnic – takie są dotychczasowe zapowiedzi nowych władców Afganistanu. To element swoistej drugiej ofensywy talibów – tym razem wizerunkowej. Już na pierwszej konferencji prasowej, jaką zdobywcy zorganizowali w Kabulu, twarz odsłonił ich rzecznik. Na kolejnych mieli się pokazywać wszyscy najważniejsi liderzy ruchu. Nie ulega wątpliwości, że ta niespotykana wcześniej otwartość ma przekonać świat, iż nie ma się czego obawiać.

Czy rzeczywiście? Pod tym względem można mieć co najmniej mieszane uczucia. Po kilkudziesięciu godzinach głębokiego szoku, jakiego doznał Kabul, gdy mający bronić rządu żołnierze praktycznie rozpierzchli się bez śladu, do miasta wracało życie: ponownie otwierano sklepy i małe lokale gastronomiczne. Kobiety, które zareagowały na nową rzeczywistość zarówno przerażeniem, jak i buńczucznymi zapowiedziami niesubordynacji, na razie nie wychodzą na ulice. Muzycy sami niszczą instrumenty, bibliofile redukują księgozbiory. Poza stolicą słyszy się o tym, że bojownicy – jak przed laty – zaczepiają i karzą osoby zakładające zachodnie ubrania czy słuchające zachodniej muzyki.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi