Dyskusja o wynagradzaniu polityków dopiero się rozkręca, ale niewykluczone, że marszałek Senatu właśnie wygrał w obleganej kategorii na najgłupszy pomysł. Gdyby „reforma Grodzkiego" została przeprowadzona kilka czy kilkanaście lat temu, nie mielibyśmy dzisiaj w kraju ani lekarzy, ani nauczycieli, bo nikt by nie wybrał tych zawodów, mając świadomość istnienia odgórnie narzuconego ograniczenia finansowych aspiracji.
Jeśli jeszcze jest komu nas leczyć, to wyłącznie dlatego, że kolejne pokolenia naiwnych idealistów idą na medycynę w nadziei, że może nie zaraz, ale kiedyś wreszcie będzie normalnie i państwo zacznie im płacić tyle, na ile zasługują, wykonując po ciężkich i długich studiach jeden z najpotrzebniejszych zawodów.
Pomysł, żeby nie tylko budżetówce, ale wszystkim innym zawodom, wyznaczać górną granicę wynagrodzeń, tak aby im pomóc w planowaniu swojej przyszłości, jest tak odlotowy, że pewnie wejdzie w fazę dalszej realizacji i wkrótce poznamy skład zespołu ekspertów od planowania naszych wieloletnich budżetów. Nie mogę się doczekać swojej wyceny.
Kuriozalny pomysł marszałka Grodzkiego jest pewną odskocznią od zalewu głupich komentarzy polityków obu wrogich obozów, z których żaden nie umie uczciwie rozmawiać o pieniądzach dla polityków. Jest dla mnie oczywiste, że czytająca w „Wiadomościach" z promptera cudze teksty Danuta Holecka nie powinna zarabiać tyle co prezydent i premier łącznie. Ale jest też dla mnie oczywiste, że poseł ograniczający swoją aktywność do podnoszenia ręki zgodnie z partyjnymi wytycznymi nie powinien zarabiać więcej niż cała dyżurka pielęgniarek. Niestety, wszystko wskazuje na to, że wygra narracja „każdemu (politykowi) według (jego) potrzeb" i ponadpartyjnie pazerni oszczędzą nam uczciwej dyskusji o tym, kto na ile zasługuje kompetencjami, pracą i odpowiedzialnością. Dla grup zawodowych, dla których jest praca za granicami Polski, gigantyczne podwyżki dla polityków nieumiejących od lat naprawić ochrony zdrowia mogą być kolejnym: „Niech jadą!". Tym razem przesądzającym o ich decyzji.