Miłość, alkohol i pycha. Jak upadają politycy

Nie jest wcale łatwo być politykiem. Zgubić może nie tylko żądza władzy, ale też przesadna szczerość, nadmierny pociąg do płci przeciwnej, zabawowy tryb życia, a przede wszystkim pycha. Niejedna kariera legła przez to w gruzach.

Aktualizacja: 11.08.2018 16:14 Publikacja: 10.08.2018 00:01

Włodzimierz Cimoszewicz na zawsze pozostanie w pamięci Polaków dzięki jednemu, niefortunnemu, ale sz

Włodzimierz Cimoszewicz na zawsze pozostanie w pamięci Polaków dzięki jednemu, niefortunnemu, ale szczeremu zdaniu. W trakcie dramatycznej powodzi w 1997 r. premier pouczał naród, mówiąc, że „trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać”

Foto: PAP

Politycy zbyt często zapominają o tym, że sukces, jakim jest udział w sprawowaniu władzy lub choćby wywieraniu jakiegoś wpływu na nią, nie jest im dany na stałe i nie czyni ich odpornymi na konsekwencje tego, co zrobią i powiedzą. Ba, czasem mogą nawet nie popełnić żadnego błędu, a i tak zanotować bolesny upadek. Dobrą lekcją pokory jest historia Winstona Churchilla, który zdołał wyprowadzić Wielką Brytanię zwycięsko z II wojny światowej, a mimo to w pierwszych powojennych wyborach stracił fotel premiera, gdyż najwyraźniej zmęczeni wojną Brytyjczycy zbyt bardzo kojarzyli go z programem, którego fundamentem były „krew, pot i łzy". Cóż, łaska wyborcy na pstrym koniu jeździ.

Częściej jednak to sami politycy, zwłaszcza gdy okrzepną nieco na swoich nowych stanowiskach, zaczynają wykonywać ruchy, które kierują ich na polityczne manowce. I nie chodzi tu o tak poważne sprawy, jak udział w mniejszych lub większych aferach, w rodzaju Watergate czy naszych rodzimych: hazardowej lub Rywina. Bycie na politycznym świeczniku wiąże się bowiem z tym, że nawet drobne grzeszki, które każdemu innemu uszłyby pewnie płazem, dla polityka mogą oznaczać w najlepszym przypadku zostanie internetowym memem, a w najgorszym – polityczną śmierć. Co więc najczęściej gubi polityków?

Po pierwsze: Szczerość

Tak, tak – od polityków oczekujemy wprawdzie, by mówili prawdę, ale jak pokazuje praktyka, są pewne granice szczerości, których przekraczać nie można, jeśli nie chce się wylądować na politycznym aucie.

Jeden z najefektowniejszych upadków w europejskiej polityce w ostatnich latach jest ściśle związany z nieoczekiwaną erupcją szczerości polityka, który – jak sam przyznał – wcześniej dysponował prawdą dość ostrożnie, co dało mu zwycięstwo wyborcze. Mowa, rzecz jasna, o Ferencu Gyurcsánym, premierze Węgier w latach 2004–2009, który jednak już w 2006 r. pogrzebał siebie i swoją formację, przecierając szlak (jak się później okazało) wieloletnim rządom Viktora Orbána.

Cóż takiego zrobił Gyurcsány? Cóż, postanowił powiedzieć prawdę o sytuacji w kraju na kongresie Węgierskiej Partii Socjalistycznej (MSZP). Przemówienie ówczesnego szefa rządu zostało uwiecznione przez jednego z uczestników spotkania, a następnie trafiło do węgierskiego radia publicznego.

Przemówienie zaczynało się od słów: „Nie mamy wyboru. Nie mamy, bo spiep... to. Nie tylko trochę, ale bardzo". A potem było jeszcze bardziej szczerze – i dosadnie. Gyurcsány przyznał, że zarówno on, jak i cała partia „kłamali rano i kłamali wieczorem" przez poprzednie dwa lata, a jedyny sukces, jakim mogą pochwalić się socjaliści, to utrzymanie się u władzy. W potoku słów Gyurcsány przyznał też np., że dostęp do publicznej służby zdrowia zależny jest od tego, jak blisko władzy jest dana osoba. „Moja matka nie wie, co się stało. »Czy służba zdrowia poprawiła się, synu?«. Odparłem: »G... prawda, mamo. Prawda jest taka, że skojarzyli twoje nazwisko«" – mówił szczery jak zapewne nigdy w politycznym życiu Gyurcsány. Premier przyznał też, że są w jego partii politycy, którzy – mówiąc eufemistycznie – brudzą spodnie ze strachu przed Orbánem u władzy i kilkakrotnie nazwał Węgry „kur... krajem".

Gyurcsány postanowił być szczery, ponieważ musiał przekonać socjalistów do bolesnych reform, jakie miał przeprowadzić jego rząd (m.in. podwyżki podatków, mimo że socjaliści wygrali wybory, obiecując ich obniżkę). Uspokajał przy tym swoich partyjnych kolegów, że wprawdzie bolesne reformy wywołają protesty, ale ludzie „prędzej czy później znudzą się i pójdą do domów".

I do protestów rzeczywiście doszło – ale nie z powodu reform, lecz owej eksplozji szczerości, którą – za pośrednictwem mediów – usłyszeli wszyscy obywatele kraju. Przez kilka dni w Budapeszcie trwały zamieszki, w rocznicę rewolucji węgierskiej z 1956 r. Demonstrantom udało się nawet uruchomić zabytkowy czołg T-34 i użyć go w walce z policją. Gyurcsány ten kryzys przetrwał (ustąpił ze stanowiska premiera dopiero trzy lata później), ale węgierscy socjaliści jego skutki odczuwają do dziś, a były premier jest wprawdzie wciąż posłem, ale nie stoi już na czele MSZP, lecz Koalicji Demokratycznej, niewielkiego centrolewicowego ugrupowania, które ma w parlamencie zaledwie czterech posłów. W kolejnych wyborach, po owej słynnej przemowie, MSZP straciła niemal 25 pkt proc. poparcia i 127 mandatów – i do dziś nie jest w stanie choćby nawiązać wyborczej walki z Fideszem Orbána.

W Polsce odpowiednikiem spowiedzi Gyurcsány'ego była – zarejestrowana w ramach tzw. afery taśmowej – rozmowa ówczesnego szefa MSW Bartłomieja Sienkiewicza z ówczesnym prezesem NBP Markiem Belką. Tu również problemem okazała się szczerość – zrozumiała z racji prywatnego charakteru rozmowy, ale – jak się okazało – nawet w takich okolicznościach niebezpieczna politycznie. Choć w ramach afery taśmowej ujawniono jeszcze wiele innych nagrań, to akurat to było jednym z mocniejszych i sprawiło PO spory problem wizerunkowy. Szef MSW przekonywał swojego rozmówcę o tym, że „państwo polskie istnieje teoretycznie", „ludzie pracujący w BOR mają syndrom sztokholmski", a Polskie Inwestycje Rozwojowe (dziś Polski Fundusz Rozwoju), czyli strategiczna państwowa spółka, według oficjalnych zapewnień ówczesnej władzy mająca być jednym z motorów wzrostu gospodarczego, to: „ch..., d... i kamieni kupa". To ostatnie malownicze porównanie stało się pożywką dla wielu mniej lub bardziej eleganckich memów i sloganem wykorzystywanym przez przeciwników rządu PO–PSL. Dziś Bartłomieja Sienkiewicza nie ma już w polskiej polityce, a PO i PSL są w głębokiej opozycji i – jak wskazują sondaże – na razie nie mają widoków na odzyskanie władzy.

Szczerość – tym razem już zupełnie publiczna – zaszkodziła też niegdyś Włodzimierzowi Cimoszewiczowi i jego SLD. Chodzi, rzecz jasna, o słynną wypowiedź z lipca 1997 r., kiedy – w trakcie tzw. powodzi tysiąclecia (zginęło wówczas 56 osób, a straty wyniosły aż 3,5 mld dol.) – ówczesny szef rządu w czasie debat o tym, jak pomóc ofiarom kataklizmu, podzielił się z narodem refleksją, iż „to jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda ciągle jest mało powszechna". I choć Cimoszewicz w kolejnym zdaniu zapewnił, że nieubezpieczeni i tak pomoc otrzymają, to jednak z całej wypowiedzi zapamiętano przede wszystkim jej pierwszą część. Szczerą, prawdziwą – i politycznie zabójczą. Nic dziwnego, że w lipcu niezadowolenie wobec faktu, że Cimoszewicz kieruje rządem, wzrosło aż o 8 pkt proc. Były to niezwykle cenne procenty, bo rzecz miała miejsce trzy miesiące przed wyborami. I prawdopodobnie była jednym z powodów, dla których SLD nie utrzymało władzy.

– Trochę zapomniałem, że jestem politykiem, bo odpowiedziałem, jakby mnie na zajęciach zapytał student, czy powodzianom należą się odszkodowania. No, nie należą się, skoro się nie ubezpieczyli – mówił po latach były premier. Boleśnie szczerze wypowiadał się zresztą niejednokrotnie. W 2015 r., krytykując blokujących drogi rolników, mówił m.in., że „jadą tymi johnami deer'ami, hollande'ami (marki zachodnich ciągników – red.) po kilkaset tysięcy złotych blokować szosy, bo dziki wyżarły im pół worka kartofli".

Cimoszewicz nie był jedynym polskim politykiem, który miał problem z powodu szczerych wypowiedzi na temat powodzi. W 2010 r. powodziowe wpadki – choć mniej kosztowne – zaliczyli Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Ten pierwszy, odpowiadając na skargi mieszkańców Kobiernicy na opieszałość władz samorządowych, mało politycznie zauważył: „Ja wam wójta nie wybierałem". Z kolei Bronisław Komorowski, w tamtym czasie kandydat na prezydenta, stwierdził filozoficznie, że „w zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem", po czym uspokajał ludzi słowami: „woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do Bałtyku".

Morał z tych wszystkich historii jest następujący: polityk może być szczery w bolesnych sprawach, pod warunkiem że rozmawia z żoną, w domu. I – dla pewności – najlepiej w klatce Faradaya.

Po drugie: Ostrożnie z miłością

Tylu fajnych chłopaków... zmarnowało się... zmarnowało się przez kobiety – mówił Jan Himilsbach w słynnej scenie z filmu „Wniebowzięci". To samo dotyczy polityków – choć w większości przypadków winą kobiet było po prostu to, że były.

W ostatnich latach upadek z samych szczytów światowej władzy na dno zapomnienia z powodu przegranej walki z własnymi popędami zaliczył Dominique Strauss-Kahn. W 2011 r. politycznie miał niemal wszystko: posada szefa MFW, na której poradził sobie w czasach światowego kryzysu, miała być dla niego przepustką do Pałacu Elizejskiego, w którym miał spędzić kolejnych dziesięć lat. Strauss-Kahn miał jednak jedną poważną słabość – chęć intymnej bliskości z kobietami, której najwyraźniej nie potrafił sobie odmówić.

To właśnie dlatego, gdy 14 maja 2011 r. siedział już w samolocie Air France, który miał zabrać go z Nowego Jorku do Paryża, na pokład wparowali funkcjonariusze policji, którzy zabrali dyrektora MFW wprost do aresztu. Powód? Pokojówka z hotelu Sofitel w Nowym Jorku, w którym zatrzymał się Strauss-Kahn, 32-letnia Nafissatou Diallo, oskarżyła go o napaść seksualną i próbę gwałtu. Twierdziła, że weszła do pokoju, przekonana, że Straussa-Kahna tam nie ma, a ten w pewnym momencie wyszedł w stroju Adama z łazienki, zamknął drzwi, zaciągnął ją do sypialni i próbował wykorzystać, ostatecznie zmuszając ją do seksu oralnego. Diallo zeznała, że udało jej się uciec, po czym Strauss-Kahn miał szybko wymeldować się z hotelu i czmychnąć na lotnisko.

Z czasem okazało się, że nie wszystko w tej historii wygląda tak jednoznacznie. Strauss-Kahn przyznał się do zbliżenia seksualnego z Diallo, ale twierdził, że obyło się to za obopólną zgodą. Nagrania z monitoringu nie wskazywały również, by Strauss-Kahn opuszczał hotel przesadnie szybko. Ostatecznie amerykański sąd prowadzący sprawę karną w tej sprawie oddalił pozew, uznając Diallo za niewiarygodną, a sprawa cywilna zakończyła się wartą 1,5 mln euro ugodą. Strauss-Kahn nie był już jednak wtedy ani szefem MFW, nie został też nigdy kandydatem na prezydenta Francji. Dziś w polityce po tym potężnym niegdyś człowieku zostało tylko wspomnienie.

Możliwe, że sprawa z Diallo była prowokacją wymierzoną w Straussa-Kahna – ale ten w dużej mierze sam był sobie winny, bo jego słabość do kobiet była tajemnicą poliszynela. W 2008 r., rok po objęciu stanowiska szefa MFW, Strauss-Kahn musiał tłumaczyć się z romansu z podwładną Piroską Nagy, która oskarżała go o to, że wykorzystał swoją pozycję, by ją uwieść. Wtedy ocalił stanowisko, ale musiał przepraszać za swoje zachowanie. Wniosków jednak nie wyciągnął – w 2015 r. musiał przed sądem odpierać zarzuty o stręczycielstwo w związku z braniem przez niego udziału w „libertyńskich wieczorach" organizowanych w latach 2008–2011 w Lille, Brukseli, Paryżu i Waszyngtonie (Strauss-Kahn mówił o nich „sesje rekreacyjne"), w czasie których w towarzystwie prostytutek (były szef MSW zarzekał się, że nie wiedział, iż są to prostytutki) zażywał relaksu, którego – jak tłumaczył – potrzebował w związku z wielkim napięciem odczuwanym w czasie światowego kryzysu finansowego. Ba, w romans wdał się również po incydencie z Diallo, kiedy nawiązał intymne relacje z prawniczką Marcelą Iacub. Związek trwał kilka miesięcy, a świat dowiedział się o nim dzięki wydanej przez Iacub książce „Piękna i bestia". Strauss-Kahn został w niej określony mianem „króla świń", który „zamieniłby Pałac Elizejski w ogromny klub swingersów".

W Polsce najgłośniejszą historią miłosną, która zrujnowała polityczną karierę, była niewątpliwie historia Kazimierza Marcinkiewicza i Isabel Olchowicz. Marcinkiewicz, były premier, miał wówczas mocną pozycję na krajowej scenie. Gdy w 2007 r. wyjeżdżał do Londynu do Rady Dyrektorów Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, mógł liczyć, że to tylko krótka przerwa od polityki. W rankingu zaufania do polityków z grudnia 2006 r. niezajmujący żadnego stanowiska Marcinkiewicz był liderem – ufało mu 74 proc. Polaków. I wtedy poznał Isabel.

Historię 48-letniego wówczas byłego szefa rządu, którego na lotnisku w Warszawie zainteresowała 28-letnia blondynka czytająca pismo „Charaktery", niewiedząca na dodatek, że rozmawia z byłym premierem, szybko podchwyciły tabloidy. Wpisywała się bowiem w schemat historii o Kopciuszku, który trafił na swojego księcia z bajki. Para zresztą nie unikała dziennikarzy. Niestety dla Marcinkiewicza – historia ta wpisywała się również w inny schemat – schemat kryzysu wieku średniego u dojrzałego mężczyzny, który chce znów się poczuć młody kosztem swoich najbliższych (dla Isabel Marcinkiewicz zostawił swoją pierwszą żonę i czworo dzieci).

Nie to jednak było dla byłego premiera najgorsze – sposób, w jaki media przedstawiały Marcinkiewicza i Isabel, z niedoszłego męża stanu czynił infantylnego pana w średnim wieku, który oszalał na punkcie młodej dziewczyny. Cała Polska widziała, jak Isabel przed nagraniem w TVN 24 wiesza się na szyi wodzącego za nią maślanym wzrokiem Marcinkiewicza, chwaląc się, że ma „fajną bluzkę". Marcinkiewiczowi nie pomagało też to, że Isabel publicznie zwracała się do niego per Kaz (co szybko skojarzono z Maxi-Kazem, ciechocińskim pogromcą serc niewieścich z piosenki T-Raperów znad Wisły), ani to, że raczyła opinię publiczną swoją grafomańską poezją.

Miłość Marcinkiewicza i Isabel doprowadziła do ślubu w Barcelonie, o którym para opowiedziała zresztą „Vivie!" w dużym wywiadzie, ale jej finał był smutny. W 2014 r., niedługo po wypadku Isabel, para się rozstała, ale wciąż procesuje się o alimenty.

Wydarzeniem ostatnich miesięcy jest z kolei romans Stanisława Pięty. Znany z ultrakonserwatywnych poglądów poseł PiS, podkreślający przywiązanie do wartości rodzinnych i obrzydzenie do szerzącego się w świecie zachodnim zepsucia, wdał się w kilkumiesięczny romans z byłą modelką Izabelą Pek. Posła pogrążyła nie tylko hipokryzja, ale również dość groteskowe okoliczności romansu, który – według „Faktu" – miał się rozpocząć na miesięcznicy smoleńskiej i skutkować wyznaniami posła na temat warunków fizycznych kobiety pozwalających jej bezboleśnie urodzić wiele dzieci.

Po trzecie: Pycha kroczy przed upadkiem

Pokora, praca, umiar, roztropność w działaniu i odpowiedzialność, a przede wszystkim – słuchanie obywateli. To są zasady, którymi będziemy się kierować – deklarowała w swoim exposé premier Beata Szydło, która jednak nieco ponad dwa lata później z tej samej mównicy sejmowej przekonywała, że wysokie nagrody pieniężne wypłacane ministrom jej rządu „po prostu się należały" za ciężką pracę. W teorii bowiem większość polityków wie, że opinia publiczna oczekuje od nich raczej powściągliwości niż przesadnego zachwytu nad samym sobą. W praktyce wypada to jednak bardzo różnie.

Ofiarą własnej pychy padł w 1995 r. Lech Wałęsa. Ubiegający się o reelekcję prezydent nie przystępował do wyborów z pozycji faworyta, ale w toku kampanii wyborczej udało mu się skupić wokół siebie znaczną część elektoratu obawiającego się zdobycia pełnej władzy w kraju przez postkomunistów. Przed drugą turą, w której jego rywalem był Aleksander Kwaśniewski, szanse obu kandydatów wydawały się równe.

Wałęsa pogrzebał owe szanse, dając się sprowokować Kwaśniewskiemu podczas telewizyjnej debaty. Kwaśniewski, który przybył na nią nieco spóźniony, miał przed jej rozpoczęciem przywitać się ze wszystkimi w studiu – z wyjątkiem Wałęsy. To miało dotknąć prezydenta na tyle, że gdy po zakończeniu debaty Kwaśniewski chciał podać mu rękę, Wałęsa odparł opryskliwie: „Panu to ja mogę nogę podać". Z kolei w czasie drugiej z debat Wałęsa podał wprawdzie Kwaśniewskiemu rękę, ale jednocześnie nie omieszkał wypomnieć mu, że ten „w niedzielę wszedł tu jak do obory i ani be, ani me, ani kukuryku!". Obie wypowiedzi usłyszały miliony telewidzów w całym kraju – a Wałęsa wybory przegrał.

Pycha, wpisująca się w ten sam sposób myślenia, co „im się po prostu należało" Beaty Szydło, zgubiła też młode gwiazdy PiS – Adama Hofmana, Mariusza A. Kamińskiego i Adama Rogackiego. Trzej politycy znaleźli się na aucie polityki, gdy w 2014 r. postanowili zabrać do Madrytu na posiedzenie Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy swoje żony. Na samym posiedzeniu ZPRE posłowie mieli tylko podpisać listy obecności, a później udać się „w miasto". We wniosku do Sejmu o zwrot kosztów deklarowali, że jadą do Madrytu samochodem, podczas gdy polecieli tam tanimi liniami lotniczymi, bo było to dla nich finansowo korzystne. Sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie fakt, że w samolocie, którym lecieli do Madrytu, małżonki posłów wdały się w kłótnię ze stewardesą domagającą się oddania alkoholu, który towarzystwo wniosło na pokład.

Posłowie – jako wpływowi politycy największej partii opozycyjnej – uznali, że pewne przywileje im i ich żonom po prostu się należą. Ostatecznie wszyscy trzej (a potem również inny znany poseł PiS Zbigniew Girzyński, który równie niewłaściwie rozliczał sejmowe delegacje) wylądowali poza polityką, choć ostatecznie prokuratura umorzyła ich sprawę, stwierdzając, że „byli posłowie PiS nie doprowadzili do niekorzystnego rozporządzenia mieniem".

Po czwarte: Pić to trzeba umieć

Na koniec trzeba jeszcze wspomnieć o alkoholu, w którym topi się wiele politycznych karier. I to nie jest problem wyłącznie polski – 12 lipca świat obiegło nagranie ze szczytu NATO, na którym widać, jak przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker ma kłopoty z utrzymaniem się na nogach, w czym pomaga mu m.in. prezydent Ukrainy Petro Poroszenko. Oficjalnie powodem nietypowego zachowania szefa KE była atak rwy kulszowej, ale w Brukseli od lat mówi się o tym, że Luksemburczyk ma problem z alkoholem.

W Polsce bohaterem najgłośniejszych historii z alkoholem w tle był były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który w internecie często określany jest „prezydentem, który stał się memem". Powód? Kwaśniewski dał się kilkukrotnie uchwycić kamerom w stanie, który rodził podejrzenia o to, że wcześniej nadużył napojów wysokoprocentowych.

Najgłośniejsza taka historia miała miejsce w 1999 r., kiedy w czasie obchodów 59. rocznicy zbrodni katyńskiej w Charkowie Kwaśniewski zachowywał się w sposób niestandardowy – stawiał kroki dość niepewnie, mówił niewyraźnie, był też podejrzanie blady. Kancelaria Prezydenta tłumaczyła to potem „pourazowym zespołem przeciążeniowym goleni prawej", ale po latach prezydent Kwaśniewski przyznał, że pił wówczas alkohol. Jego doradca ds. międzynarodowych i polityki wschodniej Stanisław Ciosek wspominał później, że prezydent na pokładzie samolotu w drodze do Charkowa wznosił z lecącymi z nim duchownymi – zgodnie z prawosławną tradycją – toasty za zdrowie zmarłych.

Jedna wpadka nie uczyniłaby pewnie jednak z Kwaśniewskiego prezydenta memu. Problem w tym, że po niej przyszły kolejne. W 2007 r., gdy koalicja Lewica i Demokraci przedstawiła Kwaśniewskiego jako swojego kandydata na premiera, były prezydent – najpierw w Kijowie, a potem w Szczecinie – dwukrotnie wystąpił publicznie w stanie sugerującym spożycie. W Kijowie tłumaczył studentom, jak należy zachowywać się w stosunku do kobiet („Należy im patrzeć w oczy, ale niezbyt natarczywie, zgodnie z zasadami – mówiąc po francusku – savoir vivre'u"), w Szczecinie zwracał się z apelem m.in. do psa Ludwika Dorna – Saby. W tym przypadku niedyspozycję byłego prezydenta tłumaczono skutkami działania leków przyjmowanych w związku z chorobą, jakiej miał nabawić się na Filipinach. Marek Borowski apelował w tamtym czasie do Kwaśniewskiego (do którego zwracał się per mordo ty nasza): – Do 21 (dzień wyborów – red.) żadnych wizyt na Ukrainie i w Rosji, bo ich gościnność jest nie do wytrzymania.

Wyższą cenę niż stanie się memem za eksces z alkoholem w tle zapłacił Przemysław Wipler – były poseł PiS i polityk Kongresu Nowej Prawicy oraz partii KORWiN (dziś Wolność). W październiku 2013 r. wdał się w szamotaninę z policjantami pod warszawskim klubem Enklawa, co skończyło się wizytą w izbie wytrzeźwień i wyrokiem za naruszenie nietykalności i znieważenie policjantów (badanie po incydencie wykazało, że miał we krwi 1,4 promila alkoholu). Wipler miał w Enklawie świętować fakt, iż jego żona była w ciąży. Następnego dnia po całym zajściu zorganizował konferencję prasową, na której – posiniaczony i wyraźnie zmęczony wydarzeniami poprzedniego dnia – przekonywał, że obiecał żonie, iż do końca jej ciąży, w ramach solidarności z nią, nie będzie pił alkoholu i przerzucał winę na policjantów. Wipler deklarował też, że nie był pewien, czy ma do czynienia z policją, czy z ochroniarzami (podczas interwencji policji miał wzywać na pomoc... policję), ale ujawnione później nagrania monitoringu wykazały, że funkcjonariusze byli umundurowani. Ostatecznie, w 2017 r., Wipler na dobre pożegnał się z polityką.

W ogólnokrajowej polityce nie ma też już Andrzeja Pałysa, posła PSL, który w 2010 r., w stanie wskazującym na spożycie natknął się pod Sejmem na dziennikarza TVN. Pałys chwiał się na nogach, z trudem odpowiadał na pytania, a na koniec wsiadł do nie swojego samochodu. Trzy lata na marginesie polityki (w latach 2011–2014) musiał z kolei spędzić obecny eurodeputowany PiS Karol Karski, który w 2008 r. w czasie posiedzenia Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy na Cyprze wraz z posłem PiS Łukaszem Zbonikowskim miał po wypiciu alkoholu zdecydować się na brawurową jazdę hotelowymi meleksami, co – według strony cypryjskiej – zakończyło się wyrządzeniem strat w wysokości ok. 10 tys. euro. Na listach PiS w 2015 r. zabrakło z kolei Bogdana Pęka po tym, jak kilka miesięcy przed wyborami upubliczniono zdjęcie, na którym senator śpi w poprzek korytarza w sejmowym hotelu poselskim.

Znana łacińska sentencja mówi, że historia magistra vitae est (historia jest nauczycielką życia). A jeśli z powyższych historii płynie jakaś nauka dla obecnych i przyszłych polityków, to brzmi ona: politykom wolno mniej. Znacznie mniej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Politycy zbyt często zapominają o tym, że sukces, jakim jest udział w sprawowaniu władzy lub choćby wywieraniu jakiegoś wpływu na nią, nie jest im dany na stałe i nie czyni ich odpornymi na konsekwencje tego, co zrobią i powiedzą. Ba, czasem mogą nawet nie popełnić żadnego błędu, a i tak zanotować bolesny upadek. Dobrą lekcją pokory jest historia Winstona Churchilla, który zdołał wyprowadzić Wielką Brytanię zwycięsko z II wojny światowej, a mimo to w pierwszych powojennych wyborach stracił fotel premiera, gdyż najwyraźniej zmęczeni wojną Brytyjczycy zbyt bardzo kojarzyli go z programem, którego fundamentem były „krew, pot i łzy". Cóż, łaska wyborcy na pstrym koniu jeździ.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi