Przemówienie zaczynało się od słów: „Nie mamy wyboru. Nie mamy, bo spiep... to. Nie tylko trochę, ale bardzo". A potem było jeszcze bardziej szczerze – i dosadnie. Gyurcsány przyznał, że zarówno on, jak i cała partia „kłamali rano i kłamali wieczorem" przez poprzednie dwa lata, a jedyny sukces, jakim mogą pochwalić się socjaliści, to utrzymanie się u władzy. W potoku słów Gyurcsány przyznał też np., że dostęp do publicznej służby zdrowia zależny jest od tego, jak blisko władzy jest dana osoba. „Moja matka nie wie, co się stało. »Czy służba zdrowia poprawiła się, synu?«. Odparłem: »G... prawda, mamo. Prawda jest taka, że skojarzyli twoje nazwisko«" – mówił szczery jak zapewne nigdy w politycznym życiu Gyurcsány. Premier przyznał też, że są w jego partii politycy, którzy – mówiąc eufemistycznie – brudzą spodnie ze strachu przed Orbánem u władzy i kilkakrotnie nazwał Węgry „kur... krajem".
Gyurcsány postanowił być szczery, ponieważ musiał przekonać socjalistów do bolesnych reform, jakie miał przeprowadzić jego rząd (m.in. podwyżki podatków, mimo że socjaliści wygrali wybory, obiecując ich obniżkę). Uspokajał przy tym swoich partyjnych kolegów, że wprawdzie bolesne reformy wywołają protesty, ale ludzie „prędzej czy później znudzą się i pójdą do domów".
I do protestów rzeczywiście doszło – ale nie z powodu reform, lecz owej eksplozji szczerości, którą – za pośrednictwem mediów – usłyszeli wszyscy obywatele kraju. Przez kilka dni w Budapeszcie trwały zamieszki, w rocznicę rewolucji węgierskiej z 1956 r. Demonstrantom udało się nawet uruchomić zabytkowy czołg T-34 i użyć go w walce z policją. Gyurcsány ten kryzys przetrwał (ustąpił ze stanowiska premiera dopiero trzy lata później), ale węgierscy socjaliści jego skutki odczuwają do dziś, a były premier jest wprawdzie wciąż posłem, ale nie stoi już na czele MSZP, lecz Koalicji Demokratycznej, niewielkiego centrolewicowego ugrupowania, które ma w parlamencie zaledwie czterech posłów. W kolejnych wyborach, po owej słynnej przemowie, MSZP straciła niemal 25 pkt proc. poparcia i 127 mandatów – i do dziś nie jest w stanie choćby nawiązać wyborczej walki z Fideszem Orbána.
W Polsce odpowiednikiem spowiedzi Gyurcsány'ego była – zarejestrowana w ramach tzw. afery taśmowej – rozmowa ówczesnego szefa MSW Bartłomieja Sienkiewicza z ówczesnym prezesem NBP Markiem Belką. Tu również problemem okazała się szczerość – zrozumiała z racji prywatnego charakteru rozmowy, ale – jak się okazało – nawet w takich okolicznościach niebezpieczna politycznie. Choć w ramach afery taśmowej ujawniono jeszcze wiele innych nagrań, to akurat to było jednym z mocniejszych i sprawiło PO spory problem wizerunkowy. Szef MSW przekonywał swojego rozmówcę o tym, że „państwo polskie istnieje teoretycznie", „ludzie pracujący w BOR mają syndrom sztokholmski", a Polskie Inwestycje Rozwojowe (dziś Polski Fundusz Rozwoju), czyli strategiczna państwowa spółka, według oficjalnych zapewnień ówczesnej władzy mająca być jednym z motorów wzrostu gospodarczego, to: „ch..., d... i kamieni kupa". To ostatnie malownicze porównanie stało się pożywką dla wielu mniej lub bardziej eleganckich memów i sloganem wykorzystywanym przez przeciwników rządu PO–PSL. Dziś Bartłomieja Sienkiewicza nie ma już w polskiej polityce, a PO i PSL są w głębokiej opozycji i – jak wskazują sondaże – na razie nie mają widoków na odzyskanie władzy.
Szczerość – tym razem już zupełnie publiczna – zaszkodziła też niegdyś Włodzimierzowi Cimoszewiczowi i jego SLD. Chodzi, rzecz jasna, o słynną wypowiedź z lipca 1997 r., kiedy – w trakcie tzw. powodzi tysiąclecia (zginęło wówczas 56 osób, a straty wyniosły aż 3,5 mld dol.) – ówczesny szef rządu w czasie debat o tym, jak pomóc ofiarom kataklizmu, podzielił się z narodem refleksją, iż „to jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda ciągle jest mało powszechna". I choć Cimoszewicz w kolejnym zdaniu zapewnił, że nieubezpieczeni i tak pomoc otrzymają, to jednak z całej wypowiedzi zapamiętano przede wszystkim jej pierwszą część. Szczerą, prawdziwą – i politycznie zabójczą. Nic dziwnego, że w lipcu niezadowolenie wobec faktu, że Cimoszewicz kieruje rządem, wzrosło aż o 8 pkt proc. Były to niezwykle cenne procenty, bo rzecz miała miejsce trzy miesiące przed wyborami. I prawdopodobnie była jednym z powodów, dla których SLD nie utrzymało władzy.
– Trochę zapomniałem, że jestem politykiem, bo odpowiedziałem, jakby mnie na zajęciach zapytał student, czy powodzianom należą się odszkodowania. No, nie należą się, skoro się nie ubezpieczyli – mówił po latach były premier. Boleśnie szczerze wypowiadał się zresztą niejednokrotnie. W 2015 r., krytykując blokujących drogi rolników, mówił m.in., że „jadą tymi johnami deer'ami, hollande'ami (marki zachodnich ciągników – red.) po kilkaset tysięcy złotych blokować szosy, bo dziki wyżarły im pół worka kartofli".