Tak Krzysztof Bosak tłumaczył siedem lat temu kolejne próby spalenia tęczy na placu Zbawiciela, usprawiedliwiając je wysoką temperaturą narzuconego społeczeństwu konfliktu ideowego między środowiskami lewicowymi a chrześcijańską większością. Dzisiaj, gdy w ramach kolejnej odsłony tego konfliktu płonie antyaborcyjna ciężarówka, oburzone głosy z prawej strony brzmią mało przekonująco dla tych, którzy pamiętają, że jeszcze niedawno sam minister sprawiedliwości nagrodził medalem „Zasłużonej dla wymiaru sprawiedliwości" antyaborcyjną działaczkę, która usprawiedliwiała wysadzanie w powietrze klinik aborcyjnych. Jeśli przyklasnęliśmy nagradzaniu aktywistki publicznie pochwalającej akty terrorystyczne, sami sobie odebraliśmy prawo głosu na temat stosowania terrorystycznych metod wobec tej strony ideologicznej świętej wojny, do której jest nam bliżej. Taka jest przecież dynamika życia społecznego, prawda, panie pośle?
Możemy udawać – i wielu prawicowych komentatorów dzielnie próbuje – że to są nieporównywalne sytuacje, bo tęcza niszczy rodziny, a antyaborcyjna ciężarówka ratuje życie, ale prawda jest przecież taka, że po oskubaniu z nieistotnych szczegółów, którymi dzisiaj próbuje się nadać sens zwykłym aktom przemocy, obie sytuacje sprowadzają się do tego samego: spalenia cudzej własności, gdy się nie zgadzamy z przekazem. Jeśli się zgodziliśmy na spalenie tęczy, zgodziliśmy się na spalenie tej ciężarówki. Jeśli dziś przechodzimy do porządku dziennego nad paleniem antyaborcyjnych ciężarówek, zgódźmy się z góry na spalenie biura którejś z proaborcyjnych organizacji, bo to już tylko kwestia czasu. Taka jest logika podgrzewanego konfliktu wartości, ze swej natury nierozwiązywalnego. Kieszonkowi terroryści mogą tego nie rozumieć, ale kibicujący im politycy i komentatorzy – powinni. Szukanie argumentów za nieporównywalnością sytuacji może jedynie uspokoić sumienia tych, którzy nie mają odwagi przyznać, że czasami „swoi" też przekraczają nieprzekraczalne granice. Nawet jeśli to „tamci" zaczęli.