Dariusz Rosiak z Kigali o pamięci po ludobójstwie

Nigdy nie przebaczę tym, którzy zabili moją rodzinę, ale dzięki temu rządowi mogę żyć, wiedząc, że na sąsiedniej ulicy mieszkają ludzie, którzy posiekali na kawałki mojego brata – słyszę od jednej z ofiar ludobójstwa w Rwandzie

Publikacja: 18.06.2011 01:01

Na stadionie w Butare w 2002 r. rodzinom ofiar kazano rozpoznawać oprawców wśród 2 tys. sprowadzonyc

Na stadionie w Butare w 2002 r. rodzinom ofiar kazano rozpoznawać oprawców wśród 2 tys. sprowadzonych tam więźniów

Foto: AFP

Korespondencja z Kigali



Bourbon Cafe w centrum Kigali: wiklinowe kosze, rachunek z komputera, pani pyta co chwila, czy smakuje, no po prostu jak w pierwszej lepszej knajpie w Londynie, Paryżu czy Warszawie. Młodzi czarni biznesmeni, wyluzowani, zamawiają coca-colę i otwierają laptopy, padają sobie nawzajem w objęcia, jakby nie widzieli się od roku, a potem rozmawiają długo przez komórkę i głośno się śmieją.



Przy stołach trzy biało-czarne pary. Dziewczyny Tutsi – piękne pociągłe twarze z migdałowymi oczami, długie wyprostowane włosy do ramion i  aksamitne szyje – czarne żywe kopie portretów Modiglianiego. Siedzą w towarzystwie zamyślonych białych mężczyzn, przerażonych wizją utraty tych piękności, wizją nieuchronną, a przez to tym smutniejszą i tym większą litość nad sobą rodzącą w tych dobrych z natury ludziach.



Fundują swoim kochankom  wołowinę w plasterkach i kurczaki w imbirze na podkładzie z sałaty, pomidorów, cebuli i awokado z ulubionym dressingiem szefa (cena: 4,5 tys. franków rwandyjskich, średnia tygodniówka dla większości populacji kraju) i sycą się ich widokiem, zanim nie wrócą do swoich żon i konkubin w Europie i Stanach, które ciągle się odchudzają, myślą jak spłacić dom i – powiedzmy sobie szczerze – gówno je obchodzi na czym polega tragedia Rwandy i nie rozumieją, dlaczego ich faceci tak często muszą tu wracać.



Konsultanci, specjaliści, eksperci, profesjonaliści i wolontariusze, słowem, opłacana przez Billa Gatesa i Unię Europejską nowa armia ludzi dobrej woli, którym szczerze leży na sercu dobro Afryki, a doświadczonej ludobójstwem  Rwandy w szczególności – będą tu wracać, póki ich czarne kochanki i podopieczne nie utuczą się na tych sałatkach, keczupie, frytkach, coca-coli i fancie. One już rozumieją, że u nas, w normalnym świecie, ludzie bogaci są chudzi, a biedni grubi, więc będą walczyły o linię do ostatniej kropli krwi, ale kiedyś polegną pod naporem apetytu na życie i kilku kolejnych ciąż, które niechybnie przyjdą. W końcu jesteśmy w Rwandzie.



Zanim jednak to nastąpi, zedrą swoich białych dobroczyńców do ostatniego centa. Bo tak jest skonstruowany świat: chcesz seksu, możesz znaleźć prostytutkę – ale to takie wulgarne i prymitywne. Poza tym prostytutki w Rwandzie, jak w każdej szanującej się dyktaturze pracują dla bezpieki, można źle trafić, a  potem nie da się nawet o swoich wyczynach opowiedzieć w towarzystwie. Ale jeśli chcesz się zakochać w pięknej czarnej kobiecie albo przynajmniej wierzyć, że się zakochałeś – płać za jej ubranie, kolczyki, fryzjera, iPoda, laptopa i jeszcze za szkołę dla jej młodszej siostry, za blachę falistą na dach domu rodziców i chiński motor dla kuzyna. Bo w Afryce rodzina jest najważniejsza i każda z tych dziewczyn wie, że teraz ma swoje 15 minut.



Oto najbardziej sensowna forma redystrybucji bogactwa wymyślona przez białego człowieka z poczuciem winy: biały facet płacący za czarną kochankę, której tak naprawdę nigdy nie zdobędzie. To jest lepsze niż wszystkie programy Oxfamu, US Aid i FAO razem wzięte,  w każdym razie efekty lepsze dla obu stron.  I niech tak zostanie.

Nie wzniecamy konfliktów

W dzielnicy ambasad i ministerstw odwiedzam redakcję „The New Times", jedynego anglojęzycznego dziennika w Rwandzie. Naczelny Kennedy Ndahiro przeżył ludobójstwo w 1994 roku.  Studia w Kanadzie, przedstawiciel nowej generacji Rwandyjczyków, którzy mniej rozpamiętują przeszłość,  a o swojej ojczyźnie myślą jak o wielkim narodowym przedsiębiorstwie z prezydentem Paulem Kagame jako prezesem zarządu. Pytam, dlaczego w Rwandzie nie ma opozycji.

– Oczywiście, że jest. Nasze prawo mówi, że zwycięska partia może zając tylko 60 procent stanowisk w rządzie.

–  Ale wszystkie partie działające oficjalnie prowadzą dokładnie taką samą politykę jak rząd. A każda, która chciałaby prowadzić inną, jest natychmiast delegalizowana.

– A po co ludzie mają na siłę sprzeciwiać się rządowi, skoro jego polityka jest dobra? Wy uważacie, że istnieje tylko jeden rodzaj demokracji – taki jak u was.  Ale to nieprawda. My przeżyliśmy ludobójstwo, prawie milion ludzi straciło życie. I co, mamy teraz zaprowadzić anarchię, która kompletnie rozbije kraj? Mamy być jak Belgia, która od roku nie ma rządu? Belgowie mogą się  między sobą kłócić non stop, my nie.

Pytam wobec kogo czuje się lojalny. – Wobec właścicieli gazety. A oni są lojalni wobec rządu, więc dziennikarze też muszą być prorządowi – mówi z dumą naczelny. – U nas nie ma cenzury, bo jest niepotrzebna – sami się cenzurujemy. Jeśli ktoś przyniesie mi historię, która może się stać zarzewiem konfliktu etnicznego czy politycznego,  to po prostu o tym nie piszę. Nie mogę szerzyć nienawiści, mącić ludziom w głowie.

Pytam o jego stosunek do  opozycyjnych dziennikarzy. W ubiegłym roku władze zamknęły dwie gazety, szef jednej z nich dostał 17 lat więzienia, jego zastępca siedem. Tuż przed ubiegłorocznymi wyborami inny dziennikarz został posiekany maczetami przed swoim domem w Kigali – zbrodnia przypominała stylem okrucieństwa z 1994 roku.

– To nie są dziennikarze – mówi Kennedy. – To są działacze polityczni, którzy powinni działać w opozycji. Jeśli chcą, niech założą partię. U nas jest możliwe założenie partii opozycyjnej, tylko trzeba spełnić odpowiednie warunki.  Ale jeśli ktoś łamie prawo, szerzy podziały w narodzie, neguje fakt ludobójstwa – powinien za to odpowiedzieć.  Nie można bezkarnie nawoływać do nienawiści. We Francji też obowiązuje  prawo zakazujące negowania Holokaustu.

–  Ale na podstawie  waszego prawa ludzie idą na długie lata do więzienia choćby za publiczne stwierdzenie oczywistości, takich jak np. że Hutu również ginęli w trakcie ludobójstwa.

– Nie wolno wzniecać podziałów. Aby to zrozumieć, musiałbyś przeżyć to, co ja przeżyłem w 1994 roku.

Z postępowca dyktator

Nie rozumiem oczywiście, nie przeżyłem tego co on, nie mam pojęcia, co może czuć człowiek skazany na śmierć za to, że należy do podlejszego narodu. Może jego groteskowa wizja wolności słowa jest jedynie słuszna w kraju, który odradza się po wstąpieniu do piekła na trzy miesiące 1994 roku? My biadolimy nad brakiem demokracji na świecie, ale w kraju, w którym nienawiść etniczna i konflikty społeczne mogłyby spowodować powtórkę z ludobójstwa i wojnę w całym regionie, wprowadzenie wolnej debaty publicznej i walki partyjnej na modłę europejską byłoby zwykłym szaleństwem. Może powinniśmy dziękować władzom Rwandy, zamiast je potępiać?

W ubiegłym roku Paul Kagame wygrał wybory prezydenckie z poparciem prawie 94 procent, więcej dostaje tylko Kim Dzong Il, ale ani prezydent, ani jego zwolennicy nie przyjmują żadnych słów krytyki pod swoim adresem. A ta rośnie. Z ulubionego w USA i Europie postępowca Afryki, twórcy sukcesu ekonomicznego Rwandy (wzrost gospodarczy ponad 8 procent), przeciwnika pomocy rozwojowej (Rwanda ciągle z niej korzysta w ogromnym stopniu, ale Kagame z roku na rok obniża jej poziom) – prezydent Rwandy zmienia się w dyktatora oskarżanego o łamanie praw człowieka. Organizacje praw człowieka i zachodnie media twierdzą, że służby Kagamego za granicą niszczą zarodki rodzącej się opozycji. Ostatnio działają coraz bardziej agresywnie. Np. BBC podała w maju, że  rwandyjskie służby specjalne chciały zabić dwóch Rwandyjczyków mieszkających w Londynie. Scotland Yard ostrzegł potencjalne ofiary i aresztował podejrzanego agenta.

– To są wszystko pomówienia niewarte nawet poważnej krytyki – mówi Kennedy. – BBC coś powie, potem „New York Times" to samo napisze, a następnie cały świat to powtarza bez dowodów. Ale my nie damy się zastraszyć. Nikt już nigdy nie będzie traktował Rwandy jak kolonialnej zabawki.

– Opozycja rodząca się za granicą to jest bardzo niebezpieczne zjawisko dla Kagamego – mówi mi miejscowy biznesmen zbliżony do rządu. Niezbliżeni do rządu nie mają szans w biznesie. – Problem polega na tym, że tych ludzi w większości nie można oskarżać o ludobójstwo, bo prawie wszyscy kiedyś walczyli u boku Kagamego. Oni przyszli do Rwandy razem z nim w 1994 roku, część z nich to dawni wojskowi, którzy się pokłócili z nim o pieniądze i o wpływy. Kilku generałów, których zamknął za korupcję, uciekło – najpierw z więzienia, potem z kraju. Wśród nich są były szef sztabu armii i szef wywiadu. Przygotowują się na długi marsz, ten ruch się nasila, a Kagame będzie szukał metod, by go osłabić. Za kilka lat ci ludzie mogą stanowić  alternatywę.  Ale jeszcze nie teraz. Ludzie walczą o przetrwanie, o chleb i fasolę, a nie o jakieś cele polityczne.

Sąsiad doniósł

Nie ma sprawiedliwości – moja rozmówczyni, Hutuska, pracuje jako sekretarka w biurze w Kigali. – Chcę, aby każdy, kto popełnił zbrodnię, za nią odpowiedział,  ale w tym kraju to nie jest możliwe. To, co się stało 17 lat temu, ciągle wykorzystywane jest przez rząd do rozbudzania u ludzi zemsty. Hutu z definicji jest ludobójcą, w dzisiejszej Rwandzie nie ma dla niego innej roli. A przecież wśród nas są nie tylko winni. Jest nas 85 procent ludzi w tym kraju, nie wszyscy zabijaliśmy. Ci, którzy zabijali naprawdę, ukrywają się w Kongu, w Kenii, we Francji, w Belgii. A kary ponoszą ludzie denuncjowani przez sąsiadów.  I opowiada swoją historię:

– Pochodzimy z mężem z Gisenyi, gdzie w 1994 roku dochodziło do strasznych mordów. Ale my spędziliśmy ten czas w Kigali.  Mojego młodszego brata zabili bandyci z Interahamwe (milicji, która w 1994 roku przeprowadzała rzezie głównie wśród Tutsich). Uznali, że pomagał Tutsim zamiast ich zabijać, co było prawdą. Drugi brat był lekarzem. Zginął w Gitarama zabity przez żołnierzy RPF (armia Tutsich, która od 1990 roku atakowała Rwandę z Ugandy, a w 1994 roku jej ofensywa położyła kres ludobójstwu. Na jej czele stał obecny prezydent Paul Kagame  – DR).

W 1997 roku mojego męża sąsiedzi Tutsi oskarżyli o udział w ludobójstwie. Poszedł siedzieć, mimo że był niewinny, dostał 15 lat. Potem znaleźli tych, którzy naprawdę zabijali naszych sąsiadów, ale mąż w międzyczasie zmarł w 2000 roku. Po jego śmierci nie przestali nas gnębić. Jak zaczęły działać sądy ludowe gacaca (system tradycyjnych trybunałów powołany do sądzenia podejrzanych o udział w ludobójstwie), ci sami ludzie oskarżyli męża o to, że okradł ich dom. On już nie żył, ale ja żyłam, więc musiałam oddać im prawie 5,5 miliona franków. Wszystko dlatego, że jestem Hutu.

Vincent, Hutu, kiedyś dziennikarz, teraz dyrektor dużej drukarni w Kigali. Brat w zgromadzeniu katolickim. W trakcie ludobójstwa w 1994 przebywał w Ruhengeri na północy, potem wyjechał do Kamerunu na studia, wrócił w 1997 roku, wydawał gazetę dla dzieci i prowadził warsztaty edukacyjne dla hutuskich dzieci. W tym rejonie praktycznie nie było innych dzieci. Historia Vincenta:

– Mój ojciec był nauczycielem. Po 1996 roku, kiedy Rwanda zaatakowała ówczesny Zair, w naszym rejonie co chwila ktoś ginął.  To był czas masowych mordów dokonywanych przez RPF. Zbierali ludzi we wsiach pod pozorem spotkań z nową władzą albo ostrzeżeń przed rebeliantami. Któregoś dnia wezwali  ojca jako nauczyciela  na spotkanie w celu identyfikacji partyzantów, którzy przedostawali się z Zairu. To był czas, gdy Interahamwe i byli żołnierze armii rwandyjskiej przebywający w Zairze atakowali Rwandę.  Zebrali wszystkich w jednym domu. Żołnierze otoczyli ten dom i wrzucili granaty do środka. Zginęło 26 osób. Ciała wywieziono, nie pozwolono ich pochować.

Odette, Hutu, pracowniczka biurowa z Kigali: Przed 1994 rokiem mieliśmy duży dom w Kigali, mój mąż dobrze zarabiał. Podczas rzezi  w naszym domu ukrywali się ludzie, kilkunastu sąsiadów. Potem, jak przyszedł RPF, mąż uciekł z innymi do Zairu, bo był Hutu i bał się, że nowe władze go zabiją. Wrócił w 1996 roku z falą uchodźców.  Wtedy jeden z naszych sąsiadów doniósł, że zabijał ludzi, co było nieprawdą, bo on przecież przechowywał Tutsich, a nie zabijał – ale wsadzili go do więzienia. Nie miał żadnego wyroku, bo wtedy ludzie siedzieli latami bez wyroku. Po trzech latach mąż wyszedł, powiedzieli, że to była pomyłka. Ale wtedy ten sąsiad doniósł jeszcze raz, że mój mąż go okradł, a ja mu pomagałam. Oboje stanęliśmy przed gacaca i sędzia uznał, że jesteśmy winni. Pytam, czy wierzy, że jej los może się odmienić. Nic nie odpowiada.

Krowa na drodze postępu

Droga na północ wiedzie jednopasmową serpentyną, ciągle modernizowaną, wykładaną równym, twardym asfaltem, który nie topnieje w słońcu ani nie wybrzusza się na deszczu. Poletka wczepione w zbocza mienią się odcieniami zieleni i fakturami jak makatki na ścianie, w dolinach drobne działki poprzecinane rowami melioracyjnymi.  Wokół bananowce, pola fasoli, kukurydzy, ziemniaków. Gdzieniegdzie plamy lasów eukaliptusowych i cyprysowych. Co chwila mijamy szkołę albo ośrodek zdrowia – to ilustracja dwóch największych sukcesów tego rządu. Prawie 80 procent dzieci uczęszcza do szkół, w prowincjach jest po kilka ośrodków zdrowia, z których korzystać może każdy – ubezpieczenie kosztuje 3 tysiące franków rwandyjskich rocznie, czyli 5 dolarów.

Fabryki, kopalnie odkrywkowe, żwirowiska, geodeci mierzący teren pod zabudowę  – tak powstaje nowa Rwanda. I tylko wiejskie dzieci na poboczu machają ręką do przejeżdżającego autobusu w tym samym co wszędzie geście tęsknoty za marzeniem, które odjeżdża.

Wzdłuż drogi nieustannie  maszeruje tłum ludzi z łodygami trzciny cukrowej,  pniami drzew na opał albo torbami pełnymi liści dla krów. Bo wypasanie krów na polu zostało zakazane jako przejaw wstecznictwa. Krowy można mieć, ale trzeba je trzymać  w domowej zagrodzie i donosić im trawę. To taka drobna uciążliwość popularnego skądinąd programu „krowa dla każdej rodziny". To również dzięki niemu realny dochód na głowę mieszkańca w Rwandzie wynosi dziś ponad 1000 dolarów.  A za kilka lat ma dojść do 1300, co jak na tę część Afryki jest znakomitym osiągnięciem.

Ale z krowami wiążą się obowiązki.  No bo jak by to wyglądało, gdyby chłopi wyprowadzili je na łąki jak na jakimś afrykańskim zadupiu!  Rwanda bardzo pragnie być nowoczesna i nikt jej w tym nie przeszkodzi, a już na pewno nie naród. Już wcześniej zlikwidowano w kraju domy kryte strzechą, dziś każdy dom musi mieć dach z blachy. Jak ktoś ma z  tym problem, to jego dom jest burzony jako rudera, czasem w czynie społecznym przez sąsiadów – w Rwandzie co miesiąc odbywają się czyny społeczne.

Po likwidacji strzech przyszedł nakaz budowy domów z gankami. Dom bez ganku zamkniętego kolumienkami jest jak dom ze strzechą – ruderą do wyburzenia. No i te krowy – nie wolno ich prowadzić na pole.  Ale naród nie taki głupi: w nocy krowy wypasa.

W tym pędzie do postępu niektóre elementy nowoczesności władzom umykają. Na przykład za usiłowanie samobójstwa w Rwandzie grożą człowiekowi trzy lata więzienia, za aborcję do dziesięciu lat. W „The New Times" artykuł interwencyjny na ten temat. To niedopuszczalne, pisze autor, że odciętego od sznura człowieka czeka jeszcze odsiadka. A kobiety? To prawda, w szpitalach budowanych przez Amerykanów nastolatki dostają za darmo tabletki wczesnoporonne i to jest ze wszech miar słuszne, ale co sobie pomyślą nasi przyjaciele, gdy przewertują rwandyjski  kodeks karny i dowiedzą się, że za aborcję kobieta może trafić na lata za kraty?  Na dodatek, gdy nasi posłowie (wśród których przeważają kobiety) wzięli się za nowelizację kodeksu, to zamiast zmniejszyć, zaproponowali zwiększenie kary za aborcję do 15 lat więzienia. Czyżby to odprysk  starego myślenia?

Nie, to tylko nieporozumienie, które nasz rząd szybko wyjaśni. Na szczęście minister sprawiedliwości zainterweniował i nowela kodeksu nie przejdzie. Ale, konkluduje autor komentarza, „nasi posłowie muszę jeszcze wiele się nauczyć, jak utrzymać kraj na drodze postępu".

Duchy na polu

Emmanuel – Hutu, jego żona Tutsi. W 1994 roku w Kigali, uciekł przed nacierającym RPF do Konga. Dziś w Ruhengeri:

Uciekliśmy z żoną do sąsiedniego Konga zaraz po ludobójstwie, ale nigdy nie mieszkaliśmy w obozie uchodźców, zatrzymaliśmy się u ludzi w mieście. W obozie rządziła Interahamwe, zamordowaliby moją żonę pierwszego dnia, jak tylko byśmy się tam pokazali. W 1996 roku wróciłem do Rwandy. Od razu mnie zamknęli – za to, że niby udzielałem informacji Interahamwe w Kigali, chociaż ja nigdy z nimi nie współpracowałem, ukrywałem się przed nimi, żeby nie zginąć za to, że ożeniłem się z kobietą z plemienia Tutsi. Przesiedziałem dwa miesiące.

Wróciłem do Gisenyi, bo stamtąd pochodzę. Tam w okolicach była taka komuna Rwerere. W czerwcu 1996 roku szliśmy tam do mojej rodziny, ale rano na drodze spotkaliśmy ludzi, którzy mówili: nie idźcie tam, bo tam mnóstwo wojska się kręci. To była 6 rano. Niedługo potem zaczęły wybuchać granaty, strzelanina, dym dookoła. Tego ranka w tej komunie RPF wybiła 2 tysiące ludzi.

W tym miejscu nie ma już żadnej wsi. Jest tylko pole, ale ludzie boją się tam chodzić, boją się duchów, które mogą ich dręczyć, jeśli nie damy im spokoju. Jestem chrześcijaninem, więc się nie boję.

Richard, Hutu z Kinigi koło Ruhengeri na północy: – W 1996 r. znalazłem się w Kigali. To był straszny czas dla Hutu: dla Tutsi wszyscy byliśmy ludobójcami. Na naszej ulicy co kilkadziesiąt metrów stały posterunki policji i wojska, zatrzymywali mnie codziennie, kazali się kłaść na ziemię, odbezpieczali broń i mówili: zabiję cię. Gdy wchodziłem do baru, nikt nie chciał mnie obsłużyć, bo właściciele wiedzieli, że jestem Hutu.

Pytam, czy wierzy w pojednanie między Hutu i Tutsi. – Prawdziwe pojednanie  musi się opierać na prawdzie, a Tutsi nie chcą  wyjawić prawdy o tym, co działo się w tym kraju od 1990 roku.

Dziś co roku w kwietniu zmuszają ludzi do świętowania  rocznicy ludobójstwa. Wszystkich. U nas na północy, gdzie zginęli pojedynczy Tusti zabici przez armię rwandyjską za pomaganie RPF, ludzie muszą wznosić tablice wspomnieniowe dla ofiar ludobójstwa Tutsich. A na polach do tej pory leżą kości Hutu, wszędzie, nawet w parku Wirunga, na drodze, po której chodziły wycieczki do goryli górskich. Musieli potem zmienić trasę, żeby turyści nie natknęli się na nie.

Gerard, rwandyjski ksiądz katolicki z Nkumba: W styczniu 1998 roku udzielałem ślubu parze młodych. O godz. 12 był ślub, potem wesele. Na wesele przyszedł oddział wojska, kazał wszystkim mężczyznom zebrać się na polu i ich rozstrzelali. Zginęło wtedy  30 członków rodziny –  mąż panny młodej, obaj ojcowie, wujowie, kuzyni. Potem dowódca kazał kobietom pochować zmarłych, więc pochowały ich na polu w bananowcach. Do tej pory leżą tam ich kości.

Kilka miesięcy później przypadło święto pamięci ofiar ludobójstwa. I ta rodzina musiała brać udział w tych obchodach. Wszyscy w całym kraju muszą w nich uczestniczyć, mimo że u nas nie było żadnego ludobójstwa, tylko RPF zabijała Hutu.  Nawet jak powołali gacaca, to u nas nie było kogo sądzić, więc zwozili ludzi z południa, żeby i tu było kogo wsadzić do więzienia. Parę lat temu radny z sołectwa poszedł siedzieć na trzy miesiące, bo jak zwieźli tu tych morderców, to on wstał na spotkaniu  i spytał: „Po co nam tutaj takie łajzy?"

Sędzia z gacaca zrozumiał, że te „łajzy" to się do niego odnosi, i go zadenuncjował.

Sympatie reportera

Słucham opowieści, które rozbijają ogólnie przyjętą wersję wydarzeń w Rwandzie. Łamie się prosta opowieść,  w której  po jednej stronie  stoją ofiary – Tutsi, po drugiej ludobójcy – Hutu. Po jednej wyzwoleńcza armia pod wodzą bohatera Paula Kagamego, po drugiej tysiące bandytów, którzy do dziś nie chcą przyznać się do winy. Łamie się historia Rwandy jako afrykańskiej powtórki  Holokaustu, metafizycznego upadku rodzaju ludzkiego albo starcia dzikich, u których plemienne instynkty wzięły górę.

Czy mam wierzyć tym ludziom? Jaką mam pewność, że latem 1994 r. moi rozmówcy nie rżnęli swoich rodaków maczetami, a dziś wymyślają niestworzone historie po to, by wybielać swoje życie? Może powielają wersję rzekomego drugiego ludobójstwa w Rwandzie – nigdy nieujawnionej do końca zbrodni, której autorami byli żołnierze RPF, armii Tutsi, a ofiarą setki tysięcy niewinnych Hutu? Może łzy w ich oczach, trzęsące się dłonie, gdy mówią, chwile milczenia na zebranie z trudem myśli to tylko taka gra na potrzeby białego dziennikarza, który i tak nie rozumie, o co chodzi?

Nie wiem. Reporter staje zwykle po jednej ze stron już na początku opowieści, i to z różnych, czasem najbardziej banalnych powodów: jedni wzbudzają sympatię, inni nie, jednych lubię, od  innych mnie odrzuca.

I potem bardzo trudno tę stronę zmienić. Kształtują nas te pierwsze rozmowy i spotkania.

W przypadku Rwandy widać to jak na dłoni. Do 1994 roku niemal cały  Zachód stał po stronie Hutu. W końcu przez wieki rządzeni byli przez mniejszość Tutsi, dyskryminowani, wykorzystywani. Pod koniec lat 50. XX wieku  wahadło przeszło na drugą stronę, ale zachodnie poczucie demokratycznej sprawiedliwości zostało zaspokojone: przez następne 30 lat to większość Hutu miała władzę, a mniejszość musiała sobie jakoś radzić. W końcu to Afryka, a nie Europa. Historię Rwandy dla Europejczyków w dużym stopniu pisała Francja, która traktowała ten kraj jako własne kondominium, a ówczesnego prezydenta Juvenala Habyarimanę jako gwaranta wpływów francuskich w regionie.

Ludobójstwo 1994 roku zmieniło wszystko. W relacjach Zachodu w niepamięć poszły przeszłe zbrodnie RPF, w niepamięć miały iść kolejne dokonywane przez armię Tutsich. ONZ nie dopuściła do publikacji zamówionego przez siebie raportu amerykańskiego konsultanta Roberta Gersony'ego, który obliczał liczbę ofiar RPF na od 20 do 45 tysięcy.  Skala tych zbrodni wykluczała prawdopodobieństwo, że chodzi o pojedyncze przypadki mordów odwetowych na Hutu. Gersony odkrył nieodpowiednie fakty, które pokazywały, że terror wobec Hutu miał się stać jednym  z podstawowych narzędzi polityki nowego rządu. Według danych ONZ w następnym roku z rąk RPF, który kontrolował kraj, zginęło około 60 tysięcy Hutu. W samej masakrze w Kibeho, gdzie dziś stoi sanktuarium Matki Boskiej, żołnierze zabili co najmniej 8 tysięcy ludzi. Strzelali do uchodźców zebranych w obozie pod miastem jak do kaczek, a tych, którym udało się wyrwać z oblężenia, miejscowi dobijali na drodze do Butare. Władze podały, że w trakcie likwidacji obozu, wobec agresji tłumu sprowokowanego przez „ludobójców" (to będzie regularna wymówka  RPF dla zabijania uchodźców Hutu przez następne lata w sąsiednim Kongu i Rwandzie), armia odpowiedziała ogniem, zabijając 338 osób.

Udajemy życie

Ja  nie odkrywam tutaj żadnych nieznanych faktów. O wszystkich zbrodniach RPF można przeczytać w łatwo dostępnych źródłach, dostępne są zdjęcia ofiar, wiadomo, kto kierował co najmniej niektórymi masakrami. Wiadomo również o przykładach korupcji i wynaturzeń tradycyjnych sądów gacaca powołanych do wymierzenia sprawiedliwości ludobójcom, tak samo – o łamaniu praw człowieka, zastraszaniu ludzi i przetrzymywaniu latami bez wyroku.

A jednak historia rwandyjskiego ludobójstwa  przykrywa wszystkie inne pytania. Filmy „Hotel Rwanda" i „Strzelając do psów", wstrząsające wspomnienia tych, którzy przeżyli koszmar, bestsellery Gourevitcha, Hatzfielda, w Polsce niedawna książka Wojciecha Tochmana obezwładniają moralnie, obrazy cierpienia Tutsich każą wyłącznie milczeć i współczuć ofiarom.

Wizyta w Centrum Pamięci o Ludobójstwie w Kigali, konfrontacja z obrazami tysięcy ludzi okrutnie mordowanych przez Hutu sprawia, że pytania o zbrodnie dokonane przez Tutsi wydają się przejawem skrajnego braku wrażliwości.

A jednak te drugie zbrodnie też miały miejsce. Jedna rzeź nie usprawiedliwia drugiej, jedna śmierć nie unieważnia innej. Lojalność wobec jednej ofiary nie może oznaczać lekceważenia innej. Trzeba jednak zburzyć bardzo spójną, satysfakcjonującą moralnie i w gruncie rzeczy banalną historię o tym, jak źli ludzie zindoktrynowali 80 procent narodu, a potem diabeł wstąpił w Hutu i kazał im wybić milion Tutsich.  Zachodni filmowcy i pisarze ubrali tę historię w barwne obrazy – proste i czytelne, bez zbytnich komplikacji. Liczy się ukazanie horroru, pytania, dlaczego do niego doszło i jakie były jego różne oblicza, są zbyt skomplikowane. Zło ma być czyste i banalne – dokładnie jak u Eichmanna. Inaczej nic z niego nie zrozumiemy.

Polski misjonarz z Kinoni:

– Grzebali swoich na polu. Potem stawiali krzyż, kwiaty, po roku miejsce zarasta, ale oni dokładnie wiedzą, gdzie leżą ich zmarli. Niektóre rodziny nie miały pola, więc płaciły jakąś drobną sumę sąsiadowi i grzebały na jego polu. Nie, nie przychodzą na te mogiły. Oni noszą zmarłych w sercu, zazwyczaj  boją się ich, bo ci ludzie ciągle żyją w strachu. Nie znam tu żadnej rodziny, która nie straciła swoich członków od 1990 roku.

Kennedy Ndahiro (Tutsi):

– Pojednanie? Może nigdy nie będzie w pełni możliwe, ale dzięki temu rządowi mamy teraz przynajmniej pozory spokoju. Czy ja przebaczę? Nigdy nie przebaczę tym, którzy zabili moją rodzinę, ale dzięki temu rządowi mogę żyć, wiedząc, że na sąsiedniej ulicy mieszkają ludzie, którzy posiekali na kawałki mojego wujka i starszego brata.

Vincent: – Nikt z nas nie zna dnia ani godziny. Każdy może zostać zadenuncjowany, każdy może trafić do więzienia. Bez wyroku, na lata. To jest uśpiony naród – jesteśmy jak zombi, od czasu wojny tylko udajemy, że żyjemy. Ale w Rwandzie jest takie przysłowie: Jeśli wystarczająco długo gonisz wilka, to przestaje się ciebie bać.

 

Korespondencja z Kigali

Bourbon Cafe w centrum Kigali: wiklinowe kosze, rachunek z komputera, pani pyta co chwila, czy smakuje, no po prostu jak w pierwszej lepszej knajpie w Londynie, Paryżu czy Warszawie. Młodzi czarni biznesmeni, wyluzowani, zamawiają coca-colę i otwierają laptopy, padają sobie nawzajem w objęcia, jakby nie widzieli się od roku, a potem rozmawiają długo przez komórkę i głośno się śmieją.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman