Państwo wtedy – i później też – współpracowali również z ludźmi, z którymi potem podzieliła was historia i polityka – z działaczami tzw. lewicy laickiej, grupą Michnika i Kuronia.
Zofia: Wtedy żeśmy z nimi nie tylko współdziałali, ale też w pewnym sensie i przyjaźnili się.
Ale czy czuliście się z nimi do końca tożsami?
Zbigniew: Na pewno nie uważaliśmy wtedy, żeby coś wielkiego nas dzieliło.
Agnieszka: Grupa Kuronia, tak zwana żoliborska, była specyficzna, ekskluzywna. Trudno się było do niej dostać. Ale na pewno rodzice nie byli też „prawicowi". Bo cechą ówczesnej bogoojczyźnianej prawicy, tak jak ja ją odbierałam, był np. całkowity brak poczucia humoru. Bez przerwy niepodległość, Orzeł Biały... Rodzice mieli zawsze dystans do wielkich słów.
Zbigniew: Wtedy na przykład Leszka Moczulskiego odbierałem jako krzykacza. Uważałem, że tacy ludzie jak on czy Wojciech Ziembiński koncentrują się niepotrzebnie na sferze symboliki historycznej, a znacznie ważniejsza jest aktywność „tu i teraz". Teraz inaczej na to patrzę, teraz uważam, że symboliczny wymiar patriotyzmu jest istotny.
Zofia: To wszystko skomplikowana sprawa, bo wbrew popularnemu powiedzeniu PRL to wcale nie był taki wesoły barak obozu sowieckiego. Tu też do pewnego momentu mordowano masowo obywateli. Ogromnej większości ludzi jednak bardzo trudno przyjąć do wiadomości, że jest tak źle i paskudnie. Więc w konsekwencji w PRL powszechnie się samooszukiwano, trochę tak, jak to teraz jest ze Smoleńskiem. Mnie w domu uczono i ja potem uczyłam swoje dziecko, że nie wolno się samooszukiwać. Odwrotnie – trzeba ostro oceniać i rzeczywistość, i swoją w niej rolę. Ale taka postawa była i jest bardzo rzadka.
Ci, co wtedy rządzili, to była po prostu banda zdrajców. Ale nie wolno było użyć słów „zdrajcy", „zdrada", bo ludzie by tego nie przyjęli. Ludzie usiłowali jakoś funkcjonować i mieć podstawowy mentalny komfort. Instynktownie czuli, że alternatywą jest życie w świecie Aleksandry Zagórskiej (weteranki bojówki PPS, przyjaciółki babki i matki Zofii Romaszewskiej – przyp. PS), która pytała nas, pół żartem, pół serio, dlaczego nie strzelamy do Gomułki... Mało kto akceptuje taką radykalną negację. Dlatego my, opozycja korowska, nie używaliśmy ostrych pojęć, nie dociskaliśmy. Nie mówiliśmy, że PRL jest rosyjską kolonią. Ale nie pomyśleliśmy o tym, że rzeczy nienazwane w jakimś stopniu mniej istnieją.
Ówcześni KPN-owcy mówią do dziś: „Myśmy zawsze walczyli o niepodległość, a KOR-owcy o finlandyzację"...
Zofia: To bzdura, to kwestia używanych słów. Niepodległości chcieli wtedy wszyscy, nawet Helenka Łuczywo. Ale używanie ostrych słów tamowało przypływ ludzi. Odstręczało ich, wprawiało większość w bezruch – ze strachu. Zwłaszcza że chcieliśmy przecież pozyskać inteligencję. A używanie słów łagodniejszych, prostszych, odwoływanie się nie do ostrego patriotyzmu, lecz do poczucia ludzkiej przyzwoitości, pozwalało pozyskać tych, którzy – jak to inteligencja, zawsze zależna od władzy – jednak troszeczkę się diabłu sprzedali i dlatego nie chcieli słuchać, że to diabeł.
KOR zbierał większe poparcie niż „niepodległościowcy" właśnie dlatego między innymi, że używał słów, których się ludzie jeszcze tak bardzo nie bali. Bo ludzka odwaga jest stopniowalna. Z nią jest jak z apetytem, który rośnie w miarę jedzenia. Najpierw to, potem tamto... Używane słowa muszą być adekwatne do aktualnego stopnia odwagi ich adresata.
I tylko dlatego, tylko z przyczyn taktycznych, frazeologia KOR była wtedy inna niż frazeologia „niepodległościowców"?
Zofia: Nie tylko. Spora część naszych kolegów nie lubiła słów typu „zaprzaństwo", „zdrada", bo w ich rodzinach zdrada i zaprzaństwo były blisko. Niechęć do tych pojęć była więc uwarunkowana kulturowo. W domu powieszonego nie mówi się o stryczku.
Agnieszka: Myślę, że rodziców ukształtowała też jakoś rodzinna tradycja. Choćby to, że na dziadka Płoskiego w czasie wojny polowała przecież narodowa prawica. Mógł łatwo podzielić los Makowieckich czy Ludwika Widerszala.
Zbigniew: Teść był na tej samej liście proskrypcyjnej co Makowiecki i Widerszal (oficerowie Biura Informacji i Propagandy AK o poglądach centrolewicowych, zamordowani w 1944 roku przez akowską grupę zbrojną bez wyroku i rozkazu; w powszechnej opinii z inspiracji czynników nacjonalistycznych – przyp. PS). Kiedy ich zamordowano w czerwcu 1944 roku, zmienił miejsce ukrywania się, bo miał kontakty z akowskim kontrwywiadem i wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Po wojnie jako historyk próbował wyjaśnić tę sprawę.
Agnieszka: Babcia Ewa (matka Zofii Romaszewskiej – przyp. PS), która była rodzinnym źródłem pamięci historycznej, wiele opowiadała na ten temat. Ogólna opinia o NSZ w rodzinie i środowisku, eufemistycznie rzecz ujmując, nie była entuzjastyczna.
Czyli krótko mówiąc: Romaszewscy lat 70. to według dzisiejszych pojęć lewica?
Agnieszka: Nie do końca. Bo jednocześnie rodzice mieli też większą niż kuroniowcy tolerancję dla manifestowania patriotyzmu. Potrafili się więc dobrze dogadywać np. z Andrzejem Czumą.
Jednak najważniejsze, że wtedy w ogóle tych podziałów w ramach opozycji nie odczuwało się dotkliwie. Więcej – w ogóle raczej mało się je dostrzegało. Opozycję postrzegałam wtedy jako continuum od lewa do prawa – nie było w żadnym punkcie tej ciągłości, tego continuum przerwy, przepaści, momentu takiego, że „dotąd – my, a odtąd – oni".
Zofia: Może sprecyzujmy. Istniało pojęcie lewicy patriotycznej, czyli takiej, która przedkłada interes społeczny nad indywidualny i kocha swoją ojczyznę. My się czujemy jej spadkobiercami.
To znaczy, że związki michnikowców z komunizmem nie były wtedy dla państwa tematem?
Agnieszka: Trochę jednak były. Pamiętam rzucane czasem komentarze któregoś z rodziców dotyczące grupy Kuronia: „Te ich bolszewickie metody!" Ale rodzice raczej nie zdawali sobie wtedy sprawy z tego, że związki kuroniowców z ich tatusiami odgrywały jednak większą rolę, niż myśleli. A może to teraz bardziej widać? Może na starość każdy bardziej ciąży do korzeni niż w młodości?
Zofia: (...) Dla mnie chyba pierwszym sygnałem ostrzegawczym było zachowanie tej grupy, nazwijmy ją komandoskiej, kiedy Zbyszek pojechał do Moskwy, do Sacharowa (Andrieja, znanego radzieckiego dysydenta – przyp. PS). Oni byli wtedy po prostu wściekli. Bo to nie był ich sukces. Bo wybijał się nie ten, kto powinien. Relację Zbyszka z wizyty trzeba było wręcz przepychać w korowskim „Biuletynie Informacyjnym" kolanem. Nie chcieli jej puścić, wszystko było zawsze niewystarczająco dobrze napisane. Zresztą generalnie mieliśmy trudności z umieszczaniem w „Biuletynie" różnych rzeczy. Oni po prostu nie mieli do nas politycznego zaufania, a my nie zdawaliśmy sobie wtedy z tego sprawy. Bolało nas to, że Kościół katolicki, że kardynał Wyszyński nie miał zaufania do KOR-u. Ale to, co stało się potem, dowodzi, że miał jednak rację. Miał nosa, jak widać. Bo czy ci ludzie byli godni zaufania? Przecież ci sami ludzie potem, już na przełomie lat 80. i 90., zdradzili obywateli naszego kraju.
Z tym zaufaniem Kościoła sprawa była bardziej skomplikowana. Jeszcze wiosną 1976 roku, kiedy Kuroń i Michnik przynieśli Wyszyńskiemu odpis listu prof. Lipińskiego do Gierka, prymas powiedział, że to jest głos uczciwej inteligencji.
Zbigniew: Bardzo pozytywnie odpowiedział też na późniejszy list Jana Józefa Lipskiego informujący go oficjalnie o powstaniu KOR-u. Ale do grupy komandoskiej, do Michnika rzeczywiście chyba nigdy nie miał przesadnego zaufania. Zarazem trzeba powiedzieć, że wówczas, w latach 70., Michnik był dla KOR-u nieocenionym atutem, z jego pobytem na Zachodzie i znajomością wielu ludzi. A ówczesne podziały zupełnie nie przebiegały tak, jak dzisiaj bylibyśmy skłonni uważać. Czyli były zupełnie inne niż obecnie. Na przykład pierwszy poważny wewnątrzkorowski konflikt to była próba przekształcenia KOR-u w Ruch Demokratyczny latem 1977 roku, po powrocie Michnika z Zachodu. Była to w istocie podjęta wspólnie przez Michnika i Macierewicza próba ograniczenia przywódczej roli Kuronia.
Michnik i Macierewicz razem zawalczyli wtedy o władzę nad opozycją przeciw Kuroniowi?
Zbigniew: Tak. Antek Macierewicz i w ogóle ludzie z „Czarnej Jedynki" byli niezadowoleni, bo przecież pomoc dla Ursusa rozpoczęli najpierw oni, a potem wzrosły wpływy Kuronia. Ale jednocześnie ta próba odpowiadała jednak na nową sytuację – co robić, skoro cel KOR-u, czyli zwolnienie robotników, został zrealizowany? A został, przecież już od początku 1977 roku zaczęto zwalniać, a na 22 lipca ogłoszono amnestię i wszystkich wypuszczono. Ruch Demokratyczny miał się tworzyć wokół powołanego w tym celu do życia pisma „Głos" (...) Jednak z Ruchu Demokratycznego nic nie wyszło, głównie na tle afery związanej z artykułem Michnika w „Głosie".
Michnik napisał wtedy tekst odebrany przez Macierewicza jako deklaracja przekonania, że zmiana w Polsce może nastąpić tylko w wyniku zwycięstwa w PZPR jakiejś frakcji liberalnej...
Zbigniew: Nie pamiętam szczegółów, w każdym razie wtedy mało kto w szerokim zespole „Głosu" był przekonany do racji Michnika; Jacek Kuroń również. Michnik odszedł z redakcji. Potem stopniowo zaczął jednak zwyciężać i odcinać Macierewicza od poligrafii, a Antek nie potrafił sobie z tym poradzić. „Głos" ukazywał się bardzo nieregularnie. Również Kuroń stopniowo przechodził na stronę Adama. Pamiętam, że w sylwestra 1977/1978 u Pawła Bąkowskiego bardzo ostro pokłóciliśmy się o to z Kuroniem. To był chyba nasz pierwszy spór polityczny. Ale trudno by mnie było też nazwać stronnikiem Macierewicza. Uważałem, że się zanadto pieniaczy.
Zbigniew Romaszewski był doktorem fizyki, politykiem, w PRL działaczem opozycyjnym. W III RP nieprzerwanie przez siedem kadencji sprawował urząd senatora: od czasu powołania Senatu w 1989 r. do 2011 r. Od 2007 r. do 2011 r. był wicemarszałkiem Senatu. Zmarł 13 lutego 2014 r. Zofia Romaszewska jest działaczką społeczną. W PRL działała w opozycji demokratycznej. Razem z mężem współtworzyła Biuro Interwencyjne KSS KOR i Radio Solidarność Agnieszka Romaszewska-Guzy jest dziennikarką, dyrektorem telewizji Biełsat, wiceprezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W PRL działaczka Niezależnego Zrzeszenia Studentów Piotr Skwieciński jest publicystą tygodnika „wSieci"