Porwani przez tyrana - wojenna zbrodnia w Korei

Ponad 60 procent uprowadzonych Koreańczyków stanowili rolnicy i ich kierowano zwykle do najcięższych prac, na przykład do kopalń, budowy dróg czy na pola ryżowe. Niektórych wysłano do armii. Jeśli stawiali opór, byli zabijani albo kierowani do obozów dla więźniów politycznych - mówi Grace Kim, aktywistka koreańska.

Aktualizacja: 23.11.2014 13:27 Publikacja: 23.11.2014 02:07

Jeńcy z wrogiej kasty

Jeńcy z wrogiej kasty

Foto: Bert Hardy/Picture Post/Hulton Archive/Getty Images

Przyjechała pani do Polski, by opowiedzieć o zbrodni prawie nieznanej poza Koreą: porwaniu blisko 100 tysięcy cywilów podczas wojny. Po co komuniści to robili?

Od kiedy półwysep został podzielony, a władzę na północy objęli komuniści, Kim Ir Sen wiedział, że jego kraj będzie tą gorszą Koreą. Na północ od linii demarkacyjnej mieszkało niespełna 10 milionów ludzi, na południe dwa razy więcej. Plan, aby pokonać Seul i zjednoczyć cały kraj, był w takiej sytuacji nie do zrealizowania. Przede wszystkim dlatego, że komunistom brakowało siły roboczej: robotników i rolników. Ale także wykwalifikowanych specjalistów, którzy pomogliby zbudować silne państwo. Dlatego od początku planował masowy „import" ludzi z południa. Odkryliśmy niedawno dokument, w którym pisze wprost o planach takich porwań. Pochodził z 1946 roku, a więc powstał cztery lata przed wybuchem wojny.

Jak ten plan został wcielony w życie?

Kiedy w maju 1950 roku wybuchła wojna, a wojska Pjongjangu najechały Koreę Południową, jedną z pierwszych rzeczy, jakie robili komuniści po przekroczeniu granicy, było zajmowanie lokalnych posterunków policji. Kiedy już je zajęli, wzywali ludzi pod byle pretekstem. Czasem stosowano też inną technikę: przedstawiciele nowych władz chodzili od drzwi do drzwi, informując ludzi, że muszą ich o coś zapytać na komisariacie. Tych, których wezwano, zawożono do obozów przejściowych. Kiedy rodziny przychodziły na policję, by zapytać się o los mężów i ojców, mówiono im po prostu, że tam ich nie ma. Po pewnym czasie obozy zniknęły, razem z ludźmi i po prostu słuch po nich zaginął. Na zawsze. A przynajmniej na ponad 60 lat.

Wiadomo, co się z nimi potem stało?

Różne były ich losy, choć zwykle układały się według podobnych schematów. Jak mówiłam, reżim potrzebował tych ludzi. Również dla celów propagandowych. Byli więc przedstawiani przez władze w Pjongjangu jako „ochotnicy" przybyli dobrowolnie, by wesprzeć budowę komunistycznej Korei. Ponad 60 procent porwanych stanowili rolnicy i ich kierowano zwykle do najcięższych prac, na przykład do kopalń, budowy dróg czy na pola ryżowe. Niektórych wysłano do armii. Jeśli stawiali opór, byli zabijani albo kierowani do obozów dla więźniów politycznych. Korea Północna oczywiście nigdy nie przyznała się do porwania tych ludzi, więc ciężko jest dokładnie ustalić, co się z nimi stało. Obozy też oficjalnie nie istnieją, dlatego też nie da się stwierdzić dokładnie, ilu ludzi tam przebywa.

Oprócz rolników i specjalistów wśród porwanych byli także politycy, w tym członkowie koreańskiego parlamentu. Jaki był ich los?

Nie jest to jasne. Przypuszczamy, że należeli oni do tych, którzy nie pogodzili się z ich nową rolą, więc jeśli nie zostali zabici, to zostali najpewniej zakwalifikowani do najniższego „songbunu" – tzw. wrogiej kasty. Bo tak dzielone jest północnokoreańskie społeczeństwo. Zresztą większość porwanych została zaliczona do tej kasty jako ludzie, których nie da się „nawrócić" na komunizm. Zostali więc zesłani na najgłębszą prowincję, często byli izolowani, wysyłani do najcięższej pracy i nie mieli prawa pokazać się w stolicy, Pjongjangu. Nie mogli też wstąpić do partii. Dla niektórych z nich stworzono osobne wioski, gdzie mieszkali pod stałym nadzorem władzy.

Skąd to wszystko wiadomo?

Niewielka grupa porwanych zdołała ostatecznie stamtąd uciec. Spośród 200 tys. ludzi, którzy zostali uprowadzeni przez reżim od czasu wojny, bo po jej zakończeniu uprowadzenia wcale nie ustały, tylko 93 powróciło. Wśród nich było 80 żołnierzy, dziewięciu rybaków, słynny koreański reżyser oraz dwóch Libańczyków. Niektórzy z nich obszernie i szczegółowo opisali swoje doświadczenia. Wśród tych, którzy uciekli, są też dwie osoby, które dziś działają w naszej organizacji. Jedna z nich, córka porwanego rolnika, dopiero tu dowiedziała się, kim naprawdę był jej ojciec. Powiedziała, że zawsze zastanawiało ją, dlaczego jej rodzina jest pod ciągłym nadzorem władz. Zrozumiała to dopiero wtedy, kiedy dowiedziała się od nas o porwaniu.

Dlaczego ojciec nie powiedział jej o tym?

Bał się. Kiedy tylko znalazł się w Korei Północnej, władze zaaranżowały mu małżeństwo z kobietą z wyższej, więc pewniejszej ideologicznie, kasty. Jego żona miała być po prostu szpiclem i donosić władzom o każdym podejrzanym zachowaniu.

Jaka jest historia drugiej kobiety, która zdołała uciec?

Podobna. Z tym że ona wiedziała o przeszłości swojego ojca. Mieszkali w bardzo słabo zaludnionej części kraju. Jej rodzice nie nadawali się do takiego życia. Matka miała problemy psychiczne, a ojciec popełnił samobójstwo, kiedy jeszcze była mała. Widziała to w dodatku na własne oczy. Ale to jej nie złamało. Wyszła za mąż, urodziła dziecko i postanowiła uciec. Najpierw ona, potem jej mąż, potem syn. Wszyscy osobno. Zajęło to wiele lat, ale się udało. Wszyscy są teraz razem w Korei Południowej. Syn studiuje na uniwersytecie, a ona jest kierowcą autobusu. Są bardzo szczęśliwi.

Więc to historia z happy endem.

Tak, chociaż nie wszyscy uciekinierzy z Północy radzą sobie tak dobrze. Dla wielu z nich przystosowanie się do życia w Korei Południowej jest bardzo trudne.

Czują się obco w nowym otoczeniu. Niektórzy moi rodacy mówią czasem, że bliżej im do Chińczyków czy nawet Japończyków niż do ludzi z Północy. Istnieje między nami wielka niewidzialna bariera.

To efekt reżimowej propagandy?

To na pewno ważny powód. Dobrze opisał to jeden z najbardziej znanych uciekinierów z Północy, Shin Dong-hyuk, który urodził się i spędził pierwszych kilkanaście lat życia w obozie dla więźniów politycznych. W swoich wspomnieniach napisał np., jak pewnego dnia usłyszał w nocy – udawał wtedy że śpi – swoich rodziców i brata, którzy ściszonymi głosami planowali ucieczkę z obozu. Mimo że był wtedy jeszcze dzieckiem, miał kompletnie wyprany mózg. Doniósł więc o tym, co usłyszał strażnikom. Jego rodzinę zabito, on sam zaś też został poddany brutalnym torturom – wiedział przecież o planie ucieczki i mógł powiedzieć wcześniej. Dopiero dużo później sam zdecydował się uciec i napisał o tym książkę, która została przetłumaczona na ponad 20 języków.

Jak w takim razie, przy podobnej indoktrynacji, ludzie decydują się na ucieczkę z kraju?

To ciekawe, bo dużą rolę odgrywa tutaj południowokoreańska telewizja. Seriale z Południa trafiają czasem – różnymi sposobami – do domów. Jak mówią ci, którym udało się zbiec, pierwszą reakcją jest zwykle niedowierzanie. „O, oni też tam udają, dokładnie tak jak u nas". Ale dowiadują się potem, od przyjaciół czy z innych źródeł, że to, co pokazuje telewizja, nie jest tak dalekie od rzeczywistości, że życie naprawdę może tak wyglądać. Innym źródłem informacji są też południowokoreańskie stacje radiowe, których – mimo zakazu – również słucha się w niektórych domach. W pewnym stopniu jest to więc zasługa mediów.

A jak pani zainteresowała się kwestią porwań koreańskich cywilów?

Mój ojciec jest z Korei Północnej, choć on akurat nie był jednak ani uprowadzony, ani nie musiał uciekać. Zdołał przeprowadzić się na Południe jeszcze przed wojną i zamknięciem granicy. W rodzinie mam jednak ofiarę porwań. To wujek mojej matki.

Wie pani, co się z nim stało?

Jego losy były typowe. Pewnego dnia kolega wezwał go, by przyszedł do pracy, bo – jak wyjaśnił – mimo że jest wojna, trzeba normalnie wykonywać swoje obowiązki.  Poszedł, aresztowano go i nigdy już więcej nie wrócił. Moja rodzina próbowała go szukać i zabiegać o niego w różnych urzędach, ale podobnie jak w przypadku innych, kiedy nie ma głowy domu i żywiciela, pozostali musieli jakoś przetrwać. Więc na tym się skupili. Nie mogli zrobić nic innego.

Z przedstawionych przez was statystyk wynika, że prawie wszyscy porwani to mężczyźni.

Kobiety stanowiły ledwie 1 procent wszystkich uprowadzonych. Prawie wszystkie były pielęgniarkami lub miały jakieś przeszkolenie medyczne. Niektóre z kobiet – szczególnie te z talentami do języków – służyły jako donosicielki, które podsuwano obcokrajowcom, by ich szpiegować.

Skala tego procederu jest bardzo duża. Musi to więc dotyczyć bardzo wielu ludzi w Korei – ich rodziny, przyjaciół, znajomych. Jak mogło dojść do tego, że władze nie upomniały się o nich i że w końcu o sprawie zapomniano?

Południowokoreańskie władze upominały się o porwanych podczas negocjacji kończących wojnę w 1953 roku. I rzeczywiście, na początku ustalono, że strony wymienią się swoimi jeńcami, jeden za jednego – przy czym mówiło się o przetrzymywanych cywilach i żołnierzach razem, nie czyniąc różnicy. Mimo to komuniści potem wielokrotnie zmieniali zdanie, wysuwali różne kontrpropozycje, grając na czas i przeciągając negocjacje na długie miesiące – a właściwie lata, bo trwały one od lipca 1951 roku do lipca 1953. Tymczasem drugiej stronie, szczególnie ONZ, której wojska interweniowały po stronie Seulu, zależało na jak najszybszym podpisaniu rozejmu. Dlatego w końcu doszło do porozumienia. Ustalono, że więźniowie obu stron będą mieli wolny wybór: czy wrócić do kraju, czy pozostać tam, gdzie są. W efekcie komuniści po prostu stwierdzili, że wszyscy jeńcy i porwani chcieli zostać w Korei Północnej. Ostatecznie do kraju wrócił co dziesiąty jeniec wojenny (8,5 tysiąca z 85 tysięcy) i 55 porwanych przez reżim obcokrajowców. Nie pozwolono natomiast na repatriację ani jednego południowokoreańskiego cywila.

I na tym się skończyło?

Nie. To rozwiązanie wzburzyło wiele rodzin ofiar, które domagały się powrotu swoich ojców, synów i braci. Były więc wielotysięczne marsze, apele do rządu i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a nawet pikiety przed ambasadami obcych państw, aby wywrzeć presję na społeczność międzynarodową. Nic jednak nie udało się uzyskać. Potem, od roku 1956, ta kwestia zaczęła być spychana na margines, szczególnie że był to okres wielkiego wysiłku, by odbudować koreańską gospodarkę. Jeszcze później przyszedł czas gwałtownego rozwoju i wtedy również nikt nie miał głowy, by podnosić ten problem. Więc w końcu o tym niemal do końca zapomniano.

Nawet wśród rodzin porwanych? Nie czuły się oszukane przez rząd i ONZ?

Owszem. Ale z biegiem czasu więzy rodzinne się rozluźniały. Były potem jeszcze apele i demonstracje, niektóre rodziny domagały się od państwa rekompensat. Ale nikt ich w końcu nie otrzymał. W 2010 roku koreański kongres uchwalił specjalną ustawę, która nakłada na państwo obowiązek repatriacji porwanych lub ściągnięcia ich ciał. Nasza organizacja skupia około 800 osób. To niedużo, biorąc pod uwagę skalę procederu i liczbę ludzi nim dotkniętych. Ale większość z krewnych porwanych to dziś daleka rodzina i nie są oni po prostu na tyle zainteresowani problemem, by się angażować w tę walkę.

Pani jest przecież w podobnej sytuacji. Co w takim razie sprawiło, że pani się zainteresowała tym problemem?

Zawsze interesowała mnie kwestia praw człowieka w Korei Północnej. Częściowo dzięki mojemu ojcu, a częściowo z racji wyznawanej religii. Jestem chrześcijanką, dlatego nie mogę milczeć, kiedy tuż za granicą północnokoreański reżim popełnia nieludzkie zbrodnie – porównywalne z tymi nazistowskimi. Jesteśmy jednym narodem, dlatego czułam, że muszę coś zrobić.

Od zbrodni, o której mówimy, minęło wiele lat, większość ofiar już nie żyje. O co w takim razie walczycie?

Prawo międzynarodowe klasyfikuje porwanie jako „ciągłą zbrodnię", bo los ofiar nie jest znany rodzinom. To się nie kończy, bo rodziny trzymane są przez długie lata w niepewności. Dlatego naszym celem jest przynajmniej repatriacja uprowadzonych, a jeśli już nie żyją, to chociaż  ich szczątków.

Biorąc pod uwagę obecne realia, ten cel wydaje się bardzo trudny, jeśli nie w ogóle niemożliwy. Ma pani nadzieję na sukces?

Robimy, co możemy i apelujemy do wszystkich możliwych instytucji czy rządów, nawet do reżimu w Pjongjang. W ONZ utworzono grupę roboczą zajmującą się tym problemem, która również stara się wywierać presję na Koreę Północną.

A sama Organizacja Narodów Zjednoczonych stara się doprowadzić do postawienia przywódców reżimu przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. To oznaczałoby runięcie dyktatury. I to właściwie jest naszym ostatecznym celem.

Tyle że mało realnym. Ale mówiła pani, że problem uprowadzeń cywilów nie jest zbyt dobrze znany w Korei Południowej. Czy to znaczy, że pani rodaków nie interesuje historia?

Niezbyt. Młodzi ludzi w ogóle nie są tym zainteresowani. Zresztą do tej pory nie musieli się nawet uczyć historii w szkole – był to przedmiot nieobowiązkowy, który zresztą nie jest wymagany, by dostać się na studia. Dopiero ostatnio ministerstwo edukacji to zmieniło. Nie pomaga fakt, że najnowsza historia Korei jest uważana za coś, co wprowadza podziały i co jest uwikłane w bieżącą politykę.

Akurat historia wojny nie powinna chyba wywoływać kontrowersji. A przynajmniej nie wygląda tak z naszej zachodniej perspektywy.

U nas wygląda to trochę inaczej. Niektóre środowiska nie chcą, by w ogóle poruszano tematy historyczne czy mówiono o przestrzeganiu praw człowieka w Korei Północnej. Kontrowersja nie dotyczy oceny wojny czy tych zbrodni. Niektórzy, szczególnie na lewicy, sądzą, że jeśli będziemy się na tym skupiać i ciągle o tym przypominać, nie będziemy mogli budować przyjaznych stosunków z Północą. A jest u nas wielu sympatyków reżimu.

Naprawdę? Kim oni są?

Obecnie to głównie grupy i partie lewicowe. Zaliczają się do nich nawet przywódcy demokratycznej rewolucji przeciw wojskowej dyktaturze z lat 80. Byli wśród nich ludzie zafascynowani komunizmem, którzy nie chcą się pogodzić z porażką tamtego systemu. Dlatego nalegają, by Korea Południowa dbała o jak najlepsze stosunki z Pjongjangiem. Wierzą, że reżim sam sobie poradzi ze swoimi problemami w przestrzeganiu praw człowieka.

To szokujące.

Nie tylko dla pana. Ale w Europie przecież też mieliście intelektualistów niewierzących w Stalina i ZSRR. Korea nie jest pod tym względem wyjątkowa. Dlatego walczymy o to, by o historii nie zapomniano.

—rozmawiał Oskar Górzyński

Grace Kim jest działaczką Korean War Abductees Family Union (KWAFU), stowarzyszenia zrzeszającego rodziny cywilów porwanych podczas wojny koreańskiej

Przyjechała pani do Polski, by opowiedzieć o zbrodni prawie nieznanej poza Koreą: porwaniu blisko 100 tysięcy cywilów podczas wojny. Po co komuniści to robili?

Od kiedy półwysep został podzielony, a władzę na północy objęli komuniści, Kim Ir Sen wiedział, że jego kraj będzie tą gorszą Koreą. Na północ od linii demarkacyjnej mieszkało niespełna 10 milionów ludzi, na południe dwa razy więcej. Plan, aby pokonać Seul i zjednoczyć cały kraj, był w takiej sytuacji nie do zrealizowania. Przede wszystkim dlatego, że komunistom brakowało siły roboczej: robotników i rolników. Ale także wykwalifikowanych specjalistów, którzy pomogliby zbudować silne państwo. Dlatego od początku planował masowy „import" ludzi z południa. Odkryliśmy niedawno dokument, w którym pisze wprost o planach takich porwań. Pochodził z 1946 roku, a więc powstał cztery lata przed wybuchem wojny.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi