Owszem. Ale z biegiem czasu więzy rodzinne się rozluźniały. Były potem jeszcze apele i demonstracje, niektóre rodziny domagały się od państwa rekompensat. Ale nikt ich w końcu nie otrzymał. W 2010 roku koreański kongres uchwalił specjalną ustawę, która nakłada na państwo obowiązek repatriacji porwanych lub ściągnięcia ich ciał. Nasza organizacja skupia około 800 osób. To niedużo, biorąc pod uwagę skalę procederu i liczbę ludzi nim dotkniętych. Ale większość z krewnych porwanych to dziś daleka rodzina i nie są oni po prostu na tyle zainteresowani problemem, by się angażować w tę walkę.
Pani jest przecież w podobnej sytuacji. Co w takim razie sprawiło, że pani się zainteresowała tym problemem?
Zawsze interesowała mnie kwestia praw człowieka w Korei Północnej. Częściowo dzięki mojemu ojcu, a częściowo z racji wyznawanej religii. Jestem chrześcijanką, dlatego nie mogę milczeć, kiedy tuż za granicą północnokoreański reżim popełnia nieludzkie zbrodnie – porównywalne z tymi nazistowskimi. Jesteśmy jednym narodem, dlatego czułam, że muszę coś zrobić.
Od zbrodni, o której mówimy, minęło wiele lat, większość ofiar już nie żyje. O co w takim razie walczycie?
Prawo międzynarodowe klasyfikuje porwanie jako „ciągłą zbrodnię", bo los ofiar nie jest znany rodzinom. To się nie kończy, bo rodziny trzymane są przez długie lata w niepewności. Dlatego naszym celem jest przynajmniej repatriacja uprowadzonych, a jeśli już nie żyją, to chociaż ich szczątków.
Biorąc pod uwagę obecne realia, ten cel wydaje się bardzo trudny, jeśli nie w ogóle niemożliwy. Ma pani nadzieję na sukces?
Robimy, co możemy i apelujemy do wszystkich możliwych instytucji czy rządów, nawet do reżimu w Pjongjang. W ONZ utworzono grupę roboczą zajmującą się tym problemem, która również stara się wywierać presję na Koreę Północną.
A sama Organizacja Narodów Zjednoczonych stara się doprowadzić do postawienia przywódców reżimu przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. To oznaczałoby runięcie dyktatury. I to właściwie jest naszym ostatecznym celem.
Tyle że mało realnym. Ale mówiła pani, że problem uprowadzeń cywilów nie jest zbyt dobrze znany w Korei Południowej. Czy to znaczy, że pani rodaków nie interesuje historia?
Niezbyt. Młodzi ludzi w ogóle nie są tym zainteresowani. Zresztą do tej pory nie musieli się nawet uczyć historii w szkole – był to przedmiot nieobowiązkowy, który zresztą nie jest wymagany, by dostać się na studia. Dopiero ostatnio ministerstwo edukacji to zmieniło. Nie pomaga fakt, że najnowsza historia Korei jest uważana za coś, co wprowadza podziały i co jest uwikłane w bieżącą politykę.
Akurat historia wojny nie powinna chyba wywoływać kontrowersji. A przynajmniej nie wygląda tak z naszej zachodniej perspektywy.
U nas wygląda to trochę inaczej. Niektóre środowiska nie chcą, by w ogóle poruszano tematy historyczne czy mówiono o przestrzeganiu praw człowieka w Korei Północnej. Kontrowersja nie dotyczy oceny wojny czy tych zbrodni. Niektórzy, szczególnie na lewicy, sądzą, że jeśli będziemy się na tym skupiać i ciągle o tym przypominać, nie będziemy mogli budować przyjaznych stosunków z Północą. A jest u nas wielu sympatyków reżimu.
Naprawdę? Kim oni są?
Obecnie to głównie grupy i partie lewicowe. Zaliczają się do nich nawet przywódcy demokratycznej rewolucji przeciw wojskowej dyktaturze z lat 80. Byli wśród nich ludzie zafascynowani komunizmem, którzy nie chcą się pogodzić z porażką tamtego systemu. Dlatego nalegają, by Korea Południowa dbała o jak najlepsze stosunki z Pjongjangiem. Wierzą, że reżim sam sobie poradzi ze swoimi problemami w przestrzeganiu praw człowieka.
To szokujące.
Nie tylko dla pana. Ale w Europie przecież też mieliście intelektualistów niewierzących w Stalina i ZSRR. Korea nie jest pod tym względem wyjątkowa. Dlatego walczymy o to, by o historii nie zapomniano.
—rozmawiał Oskar Górzyński
Grace Kim jest działaczką Korean War Abductees Family Union (KWAFU), stowarzyszenia zrzeszającego rodziny cywilów porwanych podczas wojny koreańskiej