Dlaczego?
W sondażach pierwszy był Lech Kaczyński. Jego sztab już w marcu wypuścił bardzo patriotyczny spot o Powstaniu Warszawskim, co dało mu przewagę nad innymi kandydatami. Kiedy w kwietniu zmarł Jan Paweł II, zrozumiałem, że wartości patriotyczne oraz katolickie będą dominować nad jesiennymi wyborami. Drugi w rankingu był Zbigniew Religa, a Donald dopiero trzeci i deptał mu po piętach Andrzej Lepper. W czerwcu, gdy Cimoszewicz ogłosił, że startuje, to Tusk spadł nawet na czwarte miejsce, bo część jego wyborców zadeklarowała głosowanie na Cimoszewicza. Na dodatek nie był silnie rozpoznawalny. Donald był wściekły i zażądał odrębnego sztabu prezydenckiego. Wtedy Schetyna poprosił, żebym poprowadził tę kampanię, ale chyba nie bardzo wierzył w sukces, bo inaczej sam by został szefem sztabu Tuska.
Na plakatach napisaliście „prezydent Tusk", mocno na wyrost.
Miało być „Donald Tusk, człowiek z zasadami", ale z badań fokusowych nam wyszło, że imię Donald ludzie uważają za dziwne i niepasujące do głowy państwa. Stąd „Prezydent Tusk, człowiek z zasadami". Powiesiliśmy nasze plakaty w całej Polsce i okazało się, że nagle ludzie zaczęli na spotkaniach w najgłębszym nawet terenie rozpoznawać Tuska jako kandydata na prezydenta, a niektórzy zwracają się już od niego „Panie Prezydencie" i chcą zrobić sobie z nim zdjęcie. Tusk był pod wrażeniem. Powiedział mi wtedy, że mam chyba pakt z diabłem. A ja po prostu użyłem podobnych narzędzi i metod jak przy kampanii Rafała Dutkiewicza w 2002 r.
Co nie zagrało, że się wszystko posypało?
Załatwiły nas dwie rzeczy – spot z pustoszejącą lodówką nakręcony przez sztab Lecha Kaczyńskiego i dziadek w Wehrmachcie. Michał Kamiński, który był w sztabie Kaczyńskiego, opowiadał mi – już po wyborach – skąd to się wzięło. Otóż spotkał się ze znajomym księdzem, rozmawiali o kampanii i w pewnym momencie ten ksiądz mówi: ale mamy szczęście, że dwóch solidarnościowych kandydatów jest na czele wyścigu prezydenckiego, czy wygra Tusk, czy Kaczyński, to wygra nasz. Wtedy Kamiński uświadomił sobie, że jeżeli ludzie nie widzą różnicy między Donaldem a Leszkiem, a Donald jest młodszy i sympatyczniejszy, to oni mają problem. I zaostrzyli kampanię.
W efekcie zaliczyliście podwójną przegraną – w wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Ale za to w partii wszystko grało. A gdy zdobyliście władzę w 2007 r., między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną doszło do ostrego konfliktu. Dlaczego?
Pierwszy zgrzyt miał miejsce po wygranych wyborach 2007 r. Tusk uzgodnił z PSL, że we wspólnym rządzie będzie tylko jeden wicepremier, z PSL, czyli Pawlak. Schetyna bardzo chciał być wicepremierem, ale Tusk oferował mu tylko stanowisko szefa MSWiA. Słyszałem, że wtedy Schetyna poszedł do TVN 24 i na antenie powiedział, iż otrzymał propozycję, by zostać ministrem spraw wewnętrznych oraz wicepremierem i obie przyjął.
Po co Schetynie była funkcja wicepremiera?
Żeby mógł koordynować działania ministrów, a najbardziej ministra Skarbu Państwa, czyli Aleksandra Grada. Któregoś dnia Jan Krzysztof Bielecki zapytał Tuska, dlaczego kluczowe spółki Skarbu Państwa obsadzane są dziwnymi ludźmi. Bo przykładowo szefem KGHM został Michał Krutin – kolega z lat szkolnych Jarosława Charłampowicza, dyrektora biura poselskiego Schetyny. A szefem PGE został bodaj były szef Adidasa na Polskę, który wcześniej dostarczał stroje do klubu Śląsk Wrocław, zarządzanego przez Schetynę. Niedługo potem zaczęły się pojawiać artykuły, że premier Tusk jest sympatyczny, ale to kanclerz Schetyna trzyma rząd żelazną ręką. Wtedy Tusk pojął, że Schetyna wyznaczył mu rolę królowej brytyjskiej, która panuje, ale nie rządzi. I tak pojawiły się między nimi napięcia, o których nie miałem pojęcia aż do 2009 r.
Cóż się stało w 2009 r.?
Schetyna spotkał się ze mną w Brukseli i powiedział: realizuję projekt, który nazywa się premier Schetyna – jesteś ze mną? Sądziłem, że ten projekt został uzgodniony z Tuskiem, że Donald będzie kandydował na prezydenta, a jego miejsce w rządzie zajmie Schetyna. Mówię więc, że jestem za. Kilka miesięcy później Tusk przyjechał do Wrocławia na konwencję przed wyborami do PE, którą prowadziłem. Zagajam: witamy naszych liderów Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę. Po moim wystąpieniu Tusk mówi do mnie na boku: lider jest tylko jeden. Musisz dokonać wyboru, który z nas jest dla ciebie liderem PO. Odpowiedziałem, że dla mnie liderem krajowym zawsze będzie Tusk, ale w regionie Schetyna. Przyjął odpowiedź z uśmiechem, ale po kilku miesiącach znowu rozmawiamy i Donald pyta mnie, czy powinien kandydować na prezydenta. Odpowiadam, że powinniśmy się odegrać za dziadka w Wehrmachcie. A on na to: oni chcą mnie zamknąć w Juracie, wstawić tam telewizor z kanałami sportowymi, dostarczać czerwone wino, żebym tylko się nie wtrącał.
Oni, czyli koledzy z PO?
Tak zwana banda z Sherwood, czyli ludzie, którzy się spotykali u Mirka Drzewieckiego. Kilka miesięcy później wybuchła afera hazardowa, banda z Sherwood wypadła z rządu i już nie było tematu premiera Schetyny.
Ale później między Tuskiem a Schetyną było chyba zawieszenie broni?
Do 2011 r. Wtedy zrobiło się nerwowo w kampanii, bo PiS deptało nam po piętach i do Donalda doszła informacja, że Schetyna rozmawia z Grzegorzem Napieralskim z SLD i Waldemarem Pawlakiem z PSL o trójkoalicji, ale z nowym premierem, czyli sobą. Jednak Donald te wybory wygrał. Następnego dnia po wyborach Schetyna – jako marszałek Sejmu – miał rano umówione spotkanie z Tuskiem, ale nie przyszedł do KPRM. Ja też tam byłem. – Widzisz – powiedział Donald. – Miał tu być, mieliśmy rozmawiać o przyszłości Polski i Platformy, a on poszedł do Komorowskiego i zapewne knują.
To wtedy Tusk postanowił, że Schetyna zostanie zwykłym posłem. Jednak Rafał Grupiński wyprosił mu szefostwo sejmowej komisji spraw zagranicznych i tak się narodziła pieczara (gabinet przewodniczącego tej komisji – red).
Czy Tusk dobrze zrobił, odchodząc ze stanowiska premiera i obejmując stanowisko europejskie?
Dostał ofertę życia, której się nie odrzuca, a PO i tak by nie uratował. Słusznie uważał, że ze względu na ogromny kryzys wizerunkowy, jaki dotknął PO, po „taśmówce" zmiana musi być totalna. Trzeba postawić na kobietę i jednocześnie polityka wrażliwego społecznie. W sumie miał rację. Przecież Ewa osiągnęła dobry wynik w wyborach 2015 r. Popełniła jeden błąd, nie wzięła do rządu Ryszarda Petru, który był gotowy objąć stanowisko ministerialne. Przekonywałem Ewę, żeby to zrobiła, bo inaczej on założy własną partię i odbierze nam głosy. Ale Kopacz nie chciała, bo Petru atakował nas za OFE. W rezultacie Ryszard wykręcił 7 proc. poparcia i to było „nasze" 7 proc.
A jaki był pana największy błąd? Pokrzykiwanie na lotnisku we Frankfurcie „Heil Hitler"?
Tak nigdy nie krzyczałem. Gdybym krzyknął: „Heil Hitler", to miałbym sprawę karną, ale ponieważ tego nie robiłem, to prokuratura niemiecka nawet nie zajęła się sprawą. Na mojej stronie WWW są wszystkie dokumenty na ten temat. Najkrócej mówiąc: „poślizgnąłem się na skórce od banana". Ten fatalny wieczór rozpoczął się od sporu o wózek na bagaż, który przeszedł w spór z celnikiem. Ten na koniec rozmowy, oddając mi paszport, powiedział „raus". Zagotowałem się wtedy i powiedziałem: „w moim kraju słowo »raus« kojarzy się z Hitlerem, a gdy ludzie w niemieckich mundurach tak krzyczeli, to inni kończyli w Auschwitz". Dziś wiem, że nie powinienem był tak mówić, bo wszelkie nawiązania do Holokaustu są nie na miejscu. To wyjątkowe, tragiczne „wydarzenie" ma swoje jedyne i niepowtarzalne miejsce w historii ludzkości.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Jacek Protasiewicz – polityk, poseł na Sejm IV i VIII kadencji, w latach 2004–2014 poseł do Parlamentu Europejskiego V, VI i VII kadencji, a od 2012 do 2014 jego wiceprzewodniczący. W 2014 roku wywołał skandal na lotnisku we Frankfurcie, gdzie zachowywał się agresywnie i wyzywał służby lotniskowe
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95