Jacek Protasiewicz: Emigracja moralna polskiej inteligencji

Donald Tusk pojął, że Grzegorz Schetyna wyznaczył mu rolę królowej brytyjskiej, która panuje, ale nie rządzi. I tak pojawiły się między nimi napięcia - mówi Jacek Protasiewicz, poseł Unii Europejskich Demokratów, były polityk PO.

Publikacja: 26.07.2019 17:00

Spec od kampanii. Finał kampanii samorządowej PO we wrocławskim ratuszu. Na zdjęciu od lewej Maciej

Spec od kampanii. Finał kampanii samorządowej PO we wrocławskim ratuszu. Na zdjęciu od lewej Maciej Zieliński, reprezentant Polski w koszykówce, kandydat do Rady Miejskiej, i Jacek Protasiewicz. 9 listopada 2006 r.

Foto: Fotorzepa, Grzegorz Hawałej

Plus Minus: Od wczesnych lat 90. żyje pan z uprawiania polityki. Co będzie, jeżeli nie zostanie pan wybrany na następną kadencję do Sejmu?

Życie się nie skończy. Z formalnego punktu widzenia wracam do Urzędu Miejskiego Wrocławia na stanowisko dyrektorskie, które opuściłem wraz z pierwszymi wyborami do Sejmu.

To było 18 lat temu!

Nie szkodzi. Zgodnie z prawem to miejsce ciągle na mnie czeka i przez dwa lata byłego posła nie można zwolnić. Jednak moi koledzy z biznesu twierdzą, że mam dużą szansę na zatrudnienie w sektorze prywatnym. Przedsiębiorcy nie rozumieją mechanizmów obowiązujących w polityce i potrzebują ludzi, którzy by im objaśniali tę rzeczywistość. Dlatego Igor Ostachowicz, który przez siedem lat współpracował z premierem Donaldem Tuskiem, znalazł bez problemu zatrudnienie w międzynarodowej firmie audytorskiej.

Pomówmy o polityce. Na początku lat 90. związał się pan z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. Zaskoczyło pana, że Kongres nie przetrwał na scenie politycznej?

Najpierw mieliśmy czas triumfu. Chwilę po tym, gdy wstąpiłem do KLD, Jan Krzysztof Bielecki został premierem i okazało się, że nasze środowisko ma realny wpływ na rzeczywistość. Byłem zadowolony, że nasz program był realizowany, że własność prywatna zaczyna coraz więcej znaczyć w polskiej gospodarce. Uważałem, że to dobry kierunek. Podobała mi się również pryncypialność tego środowiska. Pracowałem wtedy w urzędzie wojewódzkim we Wrocławiu i gdy zorientowaliśmy się, że ówczesny wojewoda Janisław Muszyński miesza sferę publiczną z biznesową, zaalarmowaliśmy szefa Urzędu Rady Ministrów. Ten natychmiast przysłał kontrolę, która podejrzenia potwierdziła, i wojewodę odwołano. Jego obowiązki przejął Grzegorz Schetyna.

Czyli wasz człowiek. A Grzegorz Schetyna nie mieszał spraw biznesowych z publicznymi?

Mieszał, ale wiele lat później, za co został twardo skarcony przez Donalda Tuska w 2005 r. Byłem świadkiem, jak Tusk powiedział do Schetyny: musisz wybrać, albo zajmujesz się Śląskiem Wrocław i Radiem Eska, albo polityką. Tego nie da się robić jednocześnie. W tych sprawach Tusk był zasadniczy.

Czy w 1993 r. przeczuwaliście, że możecie przegrać wybory?

Miałem złe przeczucia. Moi rodzice i siostra mieszkają w małym powiatowym miasteczku, Brzegu Opolskim. W latach 90. mama i siostra były bezrobotne, a tato otarł się o bezrobocie. Ponieważ często ich odwiedzałem, widziałem, że to, co cieszy mnie – jako liberała – dla nich jest ogromnym problemem. Liderzy KLD też mieli jakieś przeczucia, bo odbyła się dyskusja na Radzie Krajowej, czy iść do wyborów razem z Unią Demokratyczną, czy samodzielnie. Wtedy Jacek Merkel przekonał nas, że mamy wszystko, żeby pokonać próg pięcioprocentowy – najlepszego doradcę ds. kampanijnych na świecie, czyli firmę Saatchi and Saatchi, świetne hasło „Milion nowych miejsc pracy" oraz pomysł na kampanię w stylu amerykańskim.

Pracował pan przy tamtej kampanii?

Tak. Byłem nawet szefem kampanii w województwie wrocławskim. Odwiedziliśmy wszystkie gminy w okręgu, organizowaliśmy superfestyny. Były występy kabaretowe, tanie piwo i kiełbaski. Na festynach były tłumy, ludzie świetnie się bawili, ale później na nas nie zagłosowali. Wtedy odebrałem pierwszą bolesną nauczkę, że nawet najlepsza kampania, ale robiona obok realnych nastrojów społecznych, daje mizerny efekt.

Po tej porażce pewnie popierał pan połączenie KLD z Unią Demokratyczną?

Oczywiście. Uważałem, że jeżeli nasze wartości oraz nasze środowisko mają przetrwać, to powinniśmy związać się z ludźmi podobnie myślącymi. I tak powstała Unia Wolności.

Może i byliście podobnie myślący, ale o awanturach między pierwszym szefem UW w województwie Władysławem Frasyniukiem a jego zastępcą Grzegorzem Schetyną krążyły legendy.

Oni już dużo wcześniej nie przepadali za sobą. Schetyna był członkiem Solidarności Walczącej, która uważała środowisko Frasyniuka za zdrajców paktujących z komunistami. Dlatego gdy wyłaniano lokalne władze UW, Frasyniuk zaproponował, żebym to ja był jego zastępcą, bo ze Schetyną się nie dogaduje. Schetyna już wtedy był zastępcą sekretarza generalnego, więc ta propozycja wydawała się logiczna. Jednak Grzegorz nie chciał ustąpić i sprawa stanęła na zarządzie KLD. W głosowaniu koledzy opowiedzieli się za Schetyną i ja to zaakceptowałem. No, ale zaraz zaczęły się te słynne konflikty.

Konsekwencją tej wojny było słynne „pompowanie kół" (sztuczne zwiększanie liczby członków – red.) we wrocławskiej UW?

Nie. To była rywalizacja między ludźmi KLD: Grzegorzem Schetyną a burmistrzem Polkowic Emilianem Stańczyszynem, którym nasz lider Leszek Balcerowicz był wręcz zafascynowany. Polkowice – małe miasteczko – stały się symbolem sukcesu. To tam został wybudowany jeden z pierwszych aquaparków, a burmistrz Stańczyszyn, członek Rady Krajowej Unii Wolności, w garniturze i pod krawatem usiadł na zjeżdżalni i wylądował w wodzie, co pokazały wszystkie telewizje. Balcerowicz nie rozumiał, że powodzenie burmistrza to nie tyle wynik jego zaradności, ile szczęśliwej lokalizacji Polkowic. Ta gmina pobierała ogromne podatki od KGHM i to był fundament jej sukcesu. A Schetyna był wściekły, że gwiazda burmistrza Polkowic świeci jaśniej niż jego.

Stańczyszyn aspirował do roli lidera całego regionu?

Nie mam wątpliwości. I miał wsparcie Balcerowicza. Rozpoczęła się więc rywalizacja. Gdy okazało się, że koło UW w Polkowicach liczy 50 osób, Schetyna nakazał pompowanie koła akademickiego. Najpierw do partii zostali zapisani sympatycy UW. Ale w Polkowicach nie próżnowali, ich koło też zdobywało nowych członków. Chłopaki od Schetyny zaczęli więc zapisywać do partii znajomych, którzy mieli w nosie politykę, ale robili uprzejmość kolegom, wreszcie całe rodziny. I na tym sprawa się wysypała, bo kierownictwo partii powołało weryfikatorów. Jeden z nich zadzwonił do babci Szczurkowej, lat około 70, mieszkanki Krakowa, członkini koła studenckiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Babcia Szczurkowa na pytanie, czy zapisała się do Unii Wolności, odpowiedziała: „Co? Z tymi antychrystami nie chcę mieć nic wspólnego!" (śmiech).

Teraz to pan się śmieje, ale wtedy chyba nie było wam do śmiechu?

No nie, bo to było przed zjazdem, który przebiegł pod hasłem sanacji moralnej. W takiej atmosferze Mirosław Czech, sekretarz generalny UW, przygotował listy kandydatów do Rady Krajowej, bez ludzi dawnego KLD i wyciął prawie wszystkich liberałów.

Dzięki temu powstała Platforma Obywatelska, a Unia Wolności zeszła ze sceny politycznej.

Prawdziwą przyczyną upadku UW była decyzja z 2000 r., że nie wystawiamy kandydata na prezydenta.

Dlaczego tak postanowiliście?

Pamiętam następujący dialog z Rady Krajowej UW: „Leszku (Balcerowicz – red.), czy będziesz naszym kandydatem na prezydenta? – Nie, nie będę, jestem wicepremierem, reformuję Polskę. – Władku (Frasyniuk – red.), to może ty? – Nie nie będę. Nie nadaję się. To może poprzyjmy Andrzeja Olechowskiego, bo jego poglądy są najbliższe naszym? – proponują liberałowie. – Co, tego agenta i człowieka Wałęsy? Nie! A skoro nie mamy dobrego kandydata, to nie wystawiamy nikogo". Typowa dla części polskich inteligentów ucieczka w tzw. emigrację moralną. Politycznie zabójcza. Wtedy zaczął się koniec Unii Wolności.

Ale wasze odejście dobiło tę partię.

Uznaliśmy, że nie ma co siedzieć w partii, w której nas nie chcą. Pamiętam, że to Paweł Piskorski – na spotkaniu po przegranym zjeździe, w Harendzie – zaproponował: spróbujmy się porozumieć z Olechowskim. Tusk dał zielone światło i okazało się, że Olechowski jest zainteresowany wspólnym projektem. Wtedy Donald poszedł do Macieja Płażyńskiego, ówczesnego marszałka Sejmu, a ten – widząc kryzys w AWS – odpowiedział: wchodzę. Liberałowie wyszli z UW, założyliśmy Platformę Obywatelską. Odzyskaliśmy podmiotowość i weszliśmy do Sejmu. Jednak potem okazało się, że Maciej Płażyński jest mało dynamicznym liderem, Olechowski ma partię w nosie, a tylko Tusk stara się ratować, co można. Po dwóch latach nasze notowania spadły do ok. 8 procent. Zwołano posiedzenie klubu PO, by porozmawiać o strategii. Płażyński pyta, co robić. Na to posłowie: więcej wizyt liderów w terenie. – Panie Andrzeju przyjechałby pan do nas kiedyś na spotkanie – mówiły posłanki. Pamiętam do dziś odpowiedź Olechowskiego, który wypalił: gdybym lubił jeździć w teren, to zostałbym kolejarzem.

Podcinająca skrzydła.

Na pewno, ale akurat zbliżało się referendum europejskie, więc mówię, żebyśmy zorganizowali kampanię na rzecz wejścia Polski do UE. Przekonywałem, że jeżeli przejdziemy obok tego referendum milcząco, to skończymy tak jak UW. Po klubie Tusk zaprosił mnie do siebie i pyta, czy jestem gotów poprowadzić kampanię referendalną. Odpowiedziałem, że jeżeli my, liberałowie, nie będziemy zainteresowani przynależnością Polski do UE, to nie wiem, po co w ogóle jesteśmy w polityce.

Po tej kampanii pan już pożeglował w kierunku Parlamentu Europejskiego.

To prawda i podobało mi się tam bardziej niż w polityce krajowej. Jednak nadszedł rok 2005 i znowu była strategiczna narada, podczas której zastanawiamy się, czy wystawiać kandydata na prezydenta, czy jednak dogadać się z PiS, bo wtedy wszyscy mówili o PO–PiS-ie. Uważałem wtedy, że lepiej dogadać się z PiS. Jednak Donald uznał, że jeśli nie wystawimy kandydata na prezydenta, skończymy jak UW w 2000 r. Zdecydowaliśmy więc, że Tusk będzie tym kandydatem. Zaczęła się kampania. Wyszła książka Donalda „Duma i solidarność", wydana przez Palikota, który zaczął wielką jej promocję na billboardach. Tylko że nie było efektów tych działań, bo ludzie nie rozumieli, że Tusk jest kandydatem na prezydenta, a nie bohaterem książki. Zrozumiałem wtedy, że mamy problemem.

Dlaczego?

W sondażach pierwszy był Lech Kaczyński. Jego sztab już w marcu wypuścił bardzo patriotyczny spot o Powstaniu Warszawskim, co dało mu przewagę nad innymi kandydatami. Kiedy w kwietniu zmarł Jan Paweł II, zrozumiałem, że wartości patriotyczne oraz katolickie będą dominować nad jesiennymi wyborami. Drugi w rankingu był Zbigniew Religa, a Donald dopiero trzeci i deptał mu po piętach Andrzej Lepper. W czerwcu, gdy Cimoszewicz ogłosił, że startuje, to Tusk spadł nawet na czwarte miejsce, bo część jego wyborców zadeklarowała głosowanie na Cimoszewicza. Na dodatek nie był silnie rozpoznawalny. Donald był wściekły i zażądał odrębnego sztabu prezydenckiego. Wtedy Schetyna poprosił, żebym poprowadził tę kampanię, ale chyba nie bardzo wierzył w sukces, bo inaczej sam by został szefem sztabu Tuska.

Na plakatach napisaliście „prezydent Tusk", mocno na wyrost.

Miało być „Donald Tusk, człowiek z zasadami", ale z badań fokusowych nam wyszło, że imię Donald ludzie uważają za dziwne i niepasujące do głowy państwa. Stąd „Prezydent Tusk, człowiek z zasadami". Powiesiliśmy nasze plakaty w całej Polsce i okazało się, że nagle ludzie zaczęli na spotkaniach w najgłębszym nawet terenie rozpoznawać Tuska jako kandydata na prezydenta, a niektórzy zwracają się już od niego „Panie Prezydencie" i chcą zrobić sobie z nim zdjęcie. Tusk był pod wrażeniem. Powiedział mi wtedy, że mam chyba pakt z diabłem. A ja po prostu użyłem podobnych narzędzi i metod jak przy kampanii Rafała Dutkiewicza w 2002 r.

Co nie zagrało, że się wszystko posypało?

Załatwiły nas dwie rzeczy – spot z pustoszejącą lodówką nakręcony przez sztab Lecha Kaczyńskiego i dziadek w Wehrmachcie. Michał Kamiński, który był w sztabie Kaczyńskiego, opowiadał mi – już po wyborach – skąd to się wzięło. Otóż spotkał się ze znajomym księdzem, rozmawiali o kampanii i w pewnym momencie ten ksiądz mówi: ale mamy szczęście, że dwóch solidarnościowych kandydatów jest na czele wyścigu prezydenckiego, czy wygra Tusk, czy Kaczyński, to wygra nasz. Wtedy Kamiński uświadomił sobie, że jeżeli ludzie nie widzą różnicy między Donaldem a Leszkiem, a Donald jest młodszy i sympatyczniejszy, to oni mają problem. I zaostrzyli kampanię.

W efekcie zaliczyliście podwójną przegraną – w wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Ale za to w partii wszystko grało. A gdy zdobyliście władzę w 2007 r., między Donaldem Tuskiem a Grzegorzem Schetyną doszło do ostrego konfliktu. Dlaczego?

Pierwszy zgrzyt miał miejsce po wygranych wyborach 2007 r. Tusk uzgodnił z PSL, że we wspólnym rządzie będzie tylko jeden wicepremier, z PSL, czyli Pawlak. Schetyna bardzo chciał być wicepremierem, ale Tusk oferował mu tylko stanowisko szefa MSWiA. Słyszałem, że wtedy Schetyna poszedł do TVN 24 i na antenie powiedział, iż otrzymał propozycję, by zostać ministrem spraw wewnętrznych oraz wicepremierem i obie przyjął.

Po co Schetynie była funkcja wicepremiera?

Żeby mógł koordynować działania ministrów, a najbardziej ministra Skarbu Państwa, czyli Aleksandra Grada. Któregoś dnia Jan Krzysztof Bielecki zapytał Tuska, dlaczego kluczowe spółki Skarbu Państwa obsadzane są dziwnymi ludźmi. Bo przykładowo szefem KGHM został Michał Krutin – kolega z lat szkolnych Jarosława Charłampowicza, dyrektora biura poselskiego Schetyny. A szefem PGE został bodaj były szef Adidasa na Polskę, który wcześniej dostarczał stroje do klubu Śląsk Wrocław, zarządzanego przez Schetynę. Niedługo potem zaczęły się pojawiać artykuły, że premier Tusk jest sympatyczny, ale to kanclerz Schetyna trzyma rząd żelazną ręką. Wtedy Tusk pojął, że Schetyna wyznaczył mu rolę królowej brytyjskiej, która panuje, ale nie rządzi. I tak pojawiły się między nimi napięcia, o których nie miałem pojęcia aż do 2009 r.

Cóż się stało w 2009 r.?

Schetyna spotkał się ze mną w Brukseli i powiedział: realizuję projekt, który nazywa się premier Schetyna – jesteś ze mną? Sądziłem, że ten projekt został uzgodniony z Tuskiem, że Donald będzie kandydował na prezydenta, a jego miejsce w rządzie zajmie Schetyna. Mówię więc, że jestem za. Kilka miesięcy później Tusk przyjechał do Wrocławia na konwencję przed wyborami do PE, którą prowadziłem. Zagajam: witamy naszych liderów Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę. Po moim wystąpieniu Tusk mówi do mnie na boku: lider jest tylko jeden. Musisz dokonać wyboru, który z nas jest dla ciebie liderem PO. Odpowiedziałem, że dla mnie liderem krajowym zawsze będzie Tusk, ale w regionie Schetyna. Przyjął odpowiedź z uśmiechem, ale po kilku miesiącach znowu rozmawiamy i Donald pyta mnie, czy powinien kandydować na prezydenta. Odpowiadam, że powinniśmy się odegrać za dziadka w Wehrmachcie. A on na to: oni chcą mnie zamknąć w Juracie, wstawić tam telewizor z kanałami sportowymi, dostarczać czerwone wino, żebym tylko się nie wtrącał.

Oni, czyli koledzy z PO?

Tak zwana banda z Sherwood, czyli ludzie, którzy się spotykali u Mirka Drzewieckiego. Kilka miesięcy później wybuchła afera hazardowa, banda z Sherwood wypadła z rządu i już nie było tematu premiera Schetyny.

Ale później między Tuskiem a Schetyną było chyba zawieszenie broni?

Do 2011 r. Wtedy zrobiło się nerwowo w kampanii, bo PiS deptało nam po piętach i do Donalda doszła informacja, że Schetyna rozmawia z Grzegorzem Napieralskim z SLD i Waldemarem Pawlakiem z PSL o trójkoalicji, ale z nowym premierem, czyli sobą. Jednak Donald te wybory wygrał. Następnego dnia po wyborach Schetyna – jako marszałek Sejmu – miał rano umówione spotkanie z Tuskiem, ale nie przyszedł do KPRM. Ja też tam byłem. – Widzisz – powiedział Donald. – Miał tu być, mieliśmy rozmawiać o przyszłości Polski i Platformy, a on poszedł do Komorowskiego i zapewne knują.

To wtedy Tusk postanowił, że Schetyna zostanie zwykłym posłem. Jednak Rafał Grupiński wyprosił mu szefostwo sejmowej komisji spraw zagranicznych i tak się narodziła pieczara (gabinet przewodniczącego tej komisji – red).

Czy Tusk dobrze zrobił, odchodząc ze stanowiska premiera i obejmując stanowisko europejskie?

Dostał ofertę życia, której się nie odrzuca, a PO i tak by nie uratował. Słusznie uważał, że ze względu na ogromny kryzys wizerunkowy, jaki dotknął PO, po „taśmówce" zmiana musi być totalna. Trzeba postawić na kobietę i jednocześnie polityka wrażliwego społecznie. W sumie miał rację. Przecież Ewa osiągnęła dobry wynik w wyborach 2015 r. Popełniła jeden błąd, nie wzięła do rządu Ryszarda Petru, który był gotowy objąć stanowisko ministerialne. Przekonywałem Ewę, żeby to zrobiła, bo inaczej on założy własną partię i odbierze nam głosy. Ale Kopacz nie chciała, bo Petru atakował nas za OFE. W rezultacie Ryszard wykręcił 7 proc. poparcia i to było „nasze" 7 proc.

A jaki był pana największy błąd? Pokrzykiwanie na lotnisku we Frankfurcie „Heil Hitler"?

Tak nigdy nie krzyczałem. Gdybym krzyknął: „Heil Hitler", to miałbym sprawę karną, ale ponieważ tego nie robiłem, to prokuratura niemiecka nawet nie zajęła się sprawą. Na mojej stronie WWW są wszystkie dokumenty na ten temat. Najkrócej mówiąc: „poślizgnąłem się na skórce od banana". Ten fatalny wieczór rozpoczął się od sporu o wózek na bagaż, który przeszedł w spór z celnikiem. Ten na koniec rozmowy, oddając mi paszport, powiedział „raus". Zagotowałem się wtedy i powiedziałem: „w moim kraju słowo »raus« kojarzy się z Hitlerem, a gdy ludzie w niemieckich mundurach tak krzyczeli, to inni kończyli w Auschwitz". Dziś wiem, że nie powinienem był tak mówić, bo wszelkie nawiązania do Holokaustu są nie na miejscu. To wyjątkowe, tragiczne „wydarzenie" ma swoje jedyne i niepowtarzalne miejsce w historii ludzkości.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Jacek Protasiewicz – polityk, poseł na Sejm IV i VIII kadencji, w latach 2004–2014 poseł do Parlamentu Europejskiego V, VI i VII kadencji, a od 2012 do 2014 jego wiceprzewodniczący. W 2014 roku wywołał skandal na lotnisku we Frankfurcie, gdzie zachowywał się agresywnie i wyzywał służby lotniskowe

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Od wczesnych lat 90. żyje pan z uprawiania polityki. Co będzie, jeżeli nie zostanie pan wybrany na następną kadencję do Sejmu?

Życie się nie skończy. Z formalnego punktu widzenia wracam do Urzędu Miejskiego Wrocławia na stanowisko dyrektorskie, które opuściłem wraz z pierwszymi wyborami do Sejmu.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta