Kiedy porównamy dziennikarzy dawnych i dzisiejszych, bez trudu zauważymy, że są tak samo oddani własnej pracy, tak samo zazdrośni o sukcesy, tak samo złośliwi i dociekliwi, zarozumiali i ambitni, tak samo spragnieni sławy, pieniędzy i wpływów. Co się zatem stało, że większość odbiorców, twórców i nadawców widzi różnicę pomiędzy starym i nowym dziennikarstwem? Czy możemy mówić o jednej kondycji dziennikarstwa czy o wielu? I jaka jest ta kondycja naprawdę? Czy rzeczywiście mamy tu problem „z jakością i niezależnością dziennikarstwa", z „potrzebą fundamentalnej odnowy", jak pisze Paschal Preston w książce „Making the News. Journalism and News Culture in Europe"? Skoro padają takie pytania i towarzyszy im nawoływanie do „odnowy", to może pomiędzy dziennikarzami a ich pracodawcami, właścicielami i menedżerami jest jakiś tajemniczy obszar przypominający ziemię niczyją, której jedni i drudzy nie dostrzegają? Może już samo mówienie o różnicy między starym i nowym dziennikarstwem jest pierwszą wskazówką w poszukiwaniu wyjścia z coraz bardziej skomplikowanej sytuacji?
Nadmierna pewność siebie
Na pewno zmieniła się skala zjawiska. Gazety, stacje radiowe i telewizyjne, portale internetowe rozmnożyły się, tworząc niemalże niepoliczalne i trudno wyobrażalne możliwości. Jeśli uświadomimy sobie, że sam Facebook ma ponad 1,4 mld użytkowników i wielomilionowe wyspecjalizowane portale z możliwością tworzenia nowych aplikacji mobilnych, to od razu zobaczymy skalę możliwości i wymagań stawianych także dziennikarzom. Siłą rzeczy więc powstała pokusa intensyfikacji wszystkiego, co się łączy z tym zawodem. Zwiększyły się skłonność do ryzyka, konkurencja i ambicje, nowego wymiaru nabrała nadmierna pewność siebie, a dążenia do sławy, pieniędzy i władzy stały się prawie bezgraniczne. I dla wielu – przynajmniej w ich mniemaniu – bardziej realne.
Można chyba powiedzieć w uproszczeniu, że nowe technologie i demokracja zachwyciły niektórych tak bardzo, iż w dziennikarstwie między innymi dostrzegli szansę na prawdziwe spełnienie. W pewnym sensie i w ten sposób to dziennikarstwo dało w miarę dostępną szansę na spełnienie marzeń, zastąpiło pod tym względem o wiele bardziej hermetyczne dziedziny: politykę, literaturę i film. Ze wszystkimi dla tego zawodu aksjologicznymi konsekwencjami. Nagle się okazało, że nie trzeba być utalentowanym pisarzem czy reżyserem, aby doświadczyć twórczej satysfakcji i mieć poczucie, iż coś istotnego kreujemy. Nie trzeba się też zmuszać do uprawiania polityki, żeby zyskać jakąkolwiek władzę.
Zawód ten okazał się tak bardzo „pojemny" i dostępny, że zasadniczo zmieniła się świadomość kryteriów i wymagań stawianych wcześniej dziennikarzom. No i okazało się jakby paradoksalnie, że wolny zawód w znacznej mierze jest naprawdę wolny i pozwala o sobie decydować. Uczucie to stało się niemalże namacalne. A to olbrzymia pokusa. I łatwość jej skonsumowania, bo nawet dobre wykształcenie przestaje się tutaj liczyć. Obecnie prawie każdy może zostać dziennikarzem lub po prostu tak siebie nazywać i robić coś, co uważa za dziennikarstwo. Oczywiście poziom takiej pracy często od razu się dewaluuje, ale podaż zainteresowanych jest tak duża, iż zamazuje obraz realnej wartości komunikatu. I właśnie ten społeczny brak ograniczeń, możliwość wyboru oraz łatwo się wizualizujące perspektywy dają wspaniałe poczucie wolności. Coś, czego w dziennikarstwie trudno sobie odmówić, ale bywa też powodem zawodowej klęski niektórych gwiazd tego zawodu.
Totalne umasowienie
Przede wszystkim nie można mówić o jednej kondycji współczesnego dziennikarstwa. Owszem, taka możliwość się pojawia i jest uzasadniona, ale tylko w bardzo ogólnym sensie. Głównie wtedy, gdy prawie do znudzenia powtarzamy nazwy „tabloidyzacja" i „celebrytyzacja". Niemniej nie ulega wątpliwości, że dążenie do urozrywkowienia wszystkiego, co się wiąże z dziennikarstwem, jest praktykowane i ma swoje konsekwencje. Na tym poziomie dochodzi do najbardziej widocznych przemian. Upraszczanie wszystkiego staje się normalnością po to, żeby jak najwięcej ludzi kupowało treści medialne. Oczywiście sama treść bywa tu różnie rozumiana. Skrajna jej cyfrowa postać to zarządzanie tzw. contentem, czyli działanie w automatycznym, szybkim i prostym stylu, niemalże „zaznacz, kopiuj i wklej". A na końcu i na początku tego łańcucha prawie zawsze dominuje dział reklamy i marketingu, tzw. opłacalność i zysk.