Prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Roosevelt powiedział kiedyś, że są daty, które w pamięci narodów po wsze czasy będą się cieszyć złą sławą. Nie ulega wątpliwości, że dla Polaków taki charakter mają 1 i 17 września, które zawsze będą się nam kojarzyć z agresją Niemiec i Związku Sowieckiego, czwartym rozbiorem Polski i początkiem II wojny światowej.
Amerykanie postrzegają tę wojnę w sposób czarno-biały: dobrzy kolesie walczyli przeciwko złym kolesiom. W zasadzie nie ma w tym obrazie miejsca na nic pośrodku. Dla nich II wojna zaczęła się dopiero w grudniu 1941 r. japońskim atakiem na flotę kotwiczącą w Pearl Harbor. Najczęściej nie pamiętają więc, że wybuch wojny we wrześniu 1939 r. podważył w Stanach Zjednoczonych społeczno-polityczny konsensus dotyczący roli i miejsca Ameryki w świecie i zainicjował ostre spory polityczne, które toczyły się w kontekście kampanii przed wyborami prezydenckimi w 1940 r.
Dlatego udział prezydenta USA w zbliżających się uroczystościach upamiętnienia 80. rocznicy niemieckiej napaści na Polskę i wybuchu II wojny światowej będzie sytuacją bez precedensu. Warto przypomnieć, że dziesięć lat temu, przy okazji poprzedniej okrągłej rocznicy, zabiegi polskiego rządu o udział wysokiego przedstawiciela administracji prezydenta Baracka Obamy w uroczystościach na Westerplatte zakończył się fiaskiem. Co więcej, dwa tygodnie później, 17 września, administracja Obamy popełniła kolejny nietakt, wycofując się z porozumienia o budowie w naszym kraju tarczy antyrakietowej.
Z tego powodu warto się zastanowić nad znaczeniem wizyty prezydenta Trumpa w Warszawie w rocznicę wybuchu wojny w kontekście amerykańskiej pamięci historycznej i amerykańskich reakcji na napaść Hitlera na Polskę w 1939 r.
Gwiazdor izolacjonista
Okres od września 1939 do grudnia 1941 r. to w historii Stanów Zjednoczonych czas politycznego konfliktu o to, czy powinny one stać na uboczu toczącego się w Europie konfliktu, czy tak jak 20 lat wcześniej przyjść z pomocą walczącym o wolność narodom.