„Wołyń” – okrutny film o polskich Kresach

Wojciech Smarzowski patrzy na wojenny Wołyń z punktu widzenia Polaków, bo niby dlaczego miałby to robić w imieniu Ukraińców? Film opowiada o Polakach, którym zawalił się świat, a głównymi sprawcami zbrodni są Niemcy, Sowieci i dotknięci jadem nienawiści sąsiedzi-Ukraińcy.

Aktualizacja: 02.10.2016 11:44 Publikacja: 01.10.2016 01:01

„Wołyń” – okrutny film o polskich Kresach

Foto: materiały prasowe

Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego to nie tylko film o ludobójstwie, do jakiego doszło na Wołyniu, oraz kolejny obraz w dorobku okrutnego mistrza polskiego kina. To także – a może przede wszystkim – opowieść o niegdysiejszych Kresach oraz próba przedstawienia polskiej narracji o relacjach z naszym sąsiadem.

Jest to film wielki i epicki, nawiązujący do najlepszych tradycji polskiego kina historycznego. Prawdopodobnie to Wojciech Smarzowski stworzy nowe, polskie imaginarium kresowe, które będzie kształtowało nasz sposób myślenia o jednym z najtrudniejszych fragmentów polskiej historii. I to ta reperkusja właśnie związana z naszym sposobem myślenia o tych sprawach może być ważniejszym skutkiem premiery „Wołynia" niż następstwa dla relacji polsko-ukraińskich i kolejna odsłona debaty o polsko-ukraińskim kryzysie historycznym, jaka nas teraz czeka.

Od „Ogniomistrza Kalenia" do „Ogniem i mieczem"

Film Smarzowskiego otwiera motto, z którym można się nie zgadzać, ale przemilczeć go nie wolno. Narzuca ono bowiem temu dziełu określony wydźwięk. Film poświęcony jest Kresowiakom, którzy najpierw zginęli od siekier sąsiadów, a potem – wskutek niepamięci.

Z ta niepamięcią to z jednej strony prawda, ale z drugiej... Nawet w najgorszych czasach nie udało się Kresów całkowicie usunąć z polskiej pamięci. Przetrwały wspomnienia wysiedlonych ludzi, a film czy literatura szybko zaczęły się do Kresów odwoływać – z biegiem lat coraz mocniej. Bez Kresów nie można było budować polskiej tożsamości, nawet w jej okrojonym peerelowskim kształcie. Cenzura również nie była w stanie wyeliminować wspomnienia o polsko-ukraińskim konflikcie, choć przyzwalała na nie w sposób dla niej charakterystyczny – manipulując i wybierając to, co wygodne.

Ludobójstwo na Wołyniu i Kresach Południowo-Wschodnich pojawiło się w społecznym obiegu dopiero w latach 80. Wcześniej nawet dopieszczani przez Polskę Ludową bohaterowie, tacy jak Mirosław Hermaszewski, nie mogli zobaczyć grobów swoich bliskich, leżących gdzieś w wołyńskich lasach. Pisano i mówiono natomiast o tym, co się działo pod Hrubieszowem czy w Bieszczadach.

Po rzeczoną tematykę sięgnęło nawet kino: „Ogniomistrz Kaleń" Ewy i Czesława Petelskich (ekranizacja powieści Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach") oraz „Zerwany most" Jerzego Passendorfera powstały na początku lat 60., ale nie mogą zostać uznane za filmy całkowicie propagandowe. Obraz życia ludności cywilnej: Polaków, Ukraińców, Łemków czy Bojków, bywał w nich obiektywny, a równie mocno jak UPA dostawało się polskiemu antykomunistycznemu podziemiu.

Jeśli nie liczyć kilku seriali i filmów, w tej kwestii zapadła potem na długie lata głucha cisza. Ukraińcy pojawiają się dopiero w „Ogniem i mieczem". Film Jerzego Hoffmana oglądał prawie każdy z nas, więc opisywać go tu nie ma powodu, niemniej warto sobie przypomnieć, że w 1999 roku, przed jego premierą, bano się w Polsce reakcji ukraińskiej równie mocno, jak teraz wielu Polaków boi się reperkusji „Wołynia". Tymczasem obecnie „Ogniem i mieczem" jest regularnie wyświetlane w ukraińskiej telewizji, a kadry z filmu pokazywano nawet na kijowskim Majdanie w czasie rewolucji.

Ostatnia dekada owocuje zaledwie kilkoma sekwencjami w „Bitwie Warszawskiej 1920 roku" Hoffmana, przypominającymi w delikatny sposób o polsko-ukraińskim sojuszu z czasów wojny z bolszewikami (na postaci wspominanego tam Marka Bezruczki, próbuje się zresztą budować pozytywny mit dla Polaków i Ukraińców). Jest też „W ciemności" Agnieszki Holland. Jednak ten obraz, z uwagi na to, że Lwów jest pokazany z polskiego punktu widzenia, a wielu Ukraińców współpracuje z Niemcami w dziele Zagłady Żydów, spotkał się z licznymi protestami ukraińskich środowisk intelektualnych od lewa do prawa. Stopień krytyki przypominał to, co się działo przed premierą filmu Smarzowskiego, choć wtedy ograniczyło się to głównie do grupy intelektualistów.

Teraz zasięg debaty jest szerszy, ale i sytuacja na Ukrainie zmieniła się diametralnie. Po rewolucji, z uwagi na działania wojenne w Donbasie, zmniejszyła się tam – i tak niewielka – skłonność do autokrytyki, co wydaje się zresztą zrozumiałe.

Bez względu na to, co o relacjach polsko-ukraińskich myślą historycy, linia narracyjna (jeśli nie liczyć filmu Hoffmana), jaka się zaznacza w polskiej fabule, jest w stosunku do Ukraińców negatywna. Pojawiają się momenty krwawe, a brakuje zapisów zwyczajnej, pozytywnej codzienności. Na Ukrainie jest zresztą podobnie. W tamtejszych filmach historycznych – zarówno tych realizowanych przed 1991 czy 2013 rokiem, jak i robionych teraz – Polacy to głównie najeźdźcy i okupanci.

Dlaczego tematyka polsko-ukraińska czy Wołyń nie pojawiły się w filmie wcześniej? Przecież po 1989 roku zniknęły ograniczenia cenzury. Nie był to tylko efekt zamierzonych przemilczeń i lukrowania polsko-ukraińskiej historii, jak chciałyby to widzieć niektóre środowiska kresowe. Po prostu po 1989 roku zachłysnęliśmy się tematyką ważniejszą – Sybirem i zbrodniami stalinowskimi. Do tego wszystkiego, mimo kilku znakomitych filmów, generalnie kino polskie odwracało się od historii, godząc się z nią dopiero kilka lat temu. Na szczęście. Bo to dzięki historii polski film odniósł sukces – w końcu wszystkie nominacje do Oscara po 1989 roku (w tym pierwszy Oscar) to filmy historyczne. Nie ma zresztą u nas lepszego towaru eksportowego niż nasze dzieje.

Zbrodnie sąsiadów

Kresy po 1991 roku stanowiły dla Polaków problem, a dla twórców filmów był to problem szczególny. Z jednej strony po odzyskaniu niepodległości ruszyła fala sentymentalizmu, ale z drugiej w latach 90. staraliśmy się raczej nasze „polskie" rany pozszywać. Kresy to pamięć o polskiej martyrologii, ale nasze podejście zderza się niemal całkowicie z pamięcią dominująca dziś na Białorusi, na Litwie czy Ukrainie. Przemilczenie wydawało się więc lepsze i bezpieczniejsze. Argument o niestosowności prowokowania chociażby Ukraińców był podnoszony regularnie przez 20 lat. Kresy mogły budzić niezdrowy podziw dla naszej „niegdysiejszej" potęgi oraz „bogoojczyźnianej wersji historii" i jeśli nie liczyć wyjazdów wspomnieniowych i podróży pasjonatów, przestały nas też interesować jako społeczeństwo. Przez wiele lat byliśmy odwróceni na Zachód. Woleliśmy wyjazd do Berlina czy Paryża niż do Lwowa czy Wilna.

Ludobójstwo na Wołyniu – choć nie przemilczane całkowicie – było spychane z pierwszego planu. Jednocześnie jednak świadomość i znaczenie tego wydarzenia rosły coraz bardziej. Nie było to efektem działania rosyjskich trolli. Wołyń, obok Żołnierzy Wyklętych czy warszawskiej Łączki, stał się też symbolem walki z elitami, które zajmowały się – według wielu – tylko takimi sprawami jak Jedwabne, czyli krytyką, a nie martyrologią. Obok dążenia do odkrycia pełnej prawdy o zbrodniach dokonanych przez nas na naszych „sąsiadach" pojawiło się też zjawisko odkrywania zbrodni „sąsiadów" na nas. W zasadzie dla obydwu pamięci było w Polsce miejsce i nie były one sobie przeciwstawne, ale przez wiele lat skutecznie je ze sobą konfrontowano.

Pamięć polsko-ukraińskich konfliktów rozwijała się niezależnie od oficjalnego pojednania. Tu nośnikiem były przede wszystkim pamięć lokalna. Nie przysłużyły się jej apele, by nie poruszać trudnych elementów wspólnej historii (apele brzmiące nieszczerze, skoro jednocześnie innych trudnych etapów historii Polski nie podsumowywano w ten sposób). Wołyń stawał się powoli jednym z ważniejszych elementów polskiej historii II wojny światowej i symbolem tego, co się stało na Kresach. Jednocześnie na Ukrainie zwiększała się rola pamięci o OUN, UPA i przedwojennym polsko-ukraińskim konflikcie. Spór narastał i nie sprowokował go rok 2016. Dziś zbieramy tylko owoce zaniedbań z 2003 czy 2013 roku.

Nasze „fantomowe imperium"

Wołyń" Smarzowskiego jest filmem fabularnym, a nie dokumentalnym, choć czerpie pełnymi garściami z autentycznych historii.

Akcja filmu nie dzieje się tylko w 1943 roku. Bohaterem zbiorowym jest Wołyń i losy jego mieszkańców w latach 1939–1943. W tym okresie zmieniło się wszystko. Nadmiernie idealizowana współcześnie polsko-ukraińsko-żydowska zbiorowość doświadczyła w tym stosunkowo krótkim okresie: wojny, okupacji sowieckiej i niemieckiej, Holokaustu, wysiedleń oraz permanentnej zamiany ról społecznych. W tym pandemonium panowie stawali się poddanymi, a kaci – ofiarami. Miejscami zamieniali się zresztą kilkakrotnie.

Smarzowski opowiada historię z polskiego punktu widzenia, co na współczesnej Ukrainie może wywołać pretensje. Przede wszystkim reżyser uznaje przedwojenny Wołyń za część państwa polskiego, co nie jest na Ukrainie akceptowane społecznie. Skupia się także na polskim sposobie myślenia, nie próbując za wszelką cenę patrzeć na sprawę oczami naszych konkurentów w cierpieniu. Unika w ten sposób pułapki, w jaką wpadają czasem twórcy przenoszący do przeszłości obecne wyrzuty sumienia. Na dodatek we współczesnym polskim dyskursie lewicowym pojawia się coraz częściej porównanie polskiej obecności na Wołyniu do dominacji kolonialnej. Wątek ten pojawia się także w głosach wielu publicystów ukraińskich. To modny wprawdzie, ale niezwykle uproszczony sąd o historii.

Filmem „Wołyń" Smarzowskiemu udało się raczej nawiązać do klasyki kina postkolonialnego, choćby brytyjskiego. Brytyjczycy w takich obrazach, jak „Podróż do Indii" Davida Leana, rozliczali się ze swoją przeszłością, ale robili to wyłącznie we własnym imieniu. Udawanie, że robi się to w imieniu kogoś innego, zawsze trąci fałszem lub paternalizmem.

Smarzowski patrzy więc na wojenny Wołyń z punktu widzenia Polaków, bo niby dlaczego miałby na siłę robić to w imieniu Ukraińców? Reżyser buduje więc polską opowieść kresową. Są to Kresy „nasze", które wprawdzie dzielimy z innymi, ale obchodzi nas głównie nasza historia i to pamięć o niej musimy na nowo odkrywać. Inaczej popełnimy po raz kolejny „zbrodnię niepamięci".

Kresy, nasze „fantomowe imperium", wniosły do polskiej kultury szeroki oddech, jakiego brakowałoby nam w Małopolsce, Wielkopolsce czy na Mazowszu. To dzięki Kresom pojawiały się wielka poezja romantyczna, epickie dzieła Sienkiewicza oraz powojenne rozliczenia Włodzimierza Odojewskiego i Józefa Mackiewicza. Także najbardziej monumentalny z filmów – choćby „Potop" – zawdzięczamy Kresom. Smarzowski przywraca nam tę epikę, ale bez tych jej elementów, które do obecnych czasów nie pasują – patosu, sztuczności, wielkich scen bitewnych i pojedynków. Jeśli „Potop" Hoffmana był czymś w rodzaju amerykańskiego „Ben-Hura", to Wołyń jest „Bękartami wojny" Quentina Tarantino.

„Wołyń" jest okrutny. Nie opowiada historii za pomocą subtelnych metafor. To okrucieństwo mówi jednak o przeszłości więcej – tak po prostu było. Europa Środkowo-Wschodnia to nie tylko obiekt historiograficznych rozważań, lecz przede wszystkim morze krwi.

Od Smarzowskiego dostaje się w filmie każdemu. Reżyser nie stroni od pokazania, że przed wojną Ukraińcy czy Żydzi bywali w województwie wołyńskim obywatelami drugiej kategorii, pojawiają się Polacy antysemici, polskie akcje odwetowe czy Polacy w służbie Niemców. Nie zmienia to jednak podstawowej narracji. Film opowiada o Polakach, którym zawalił się świat, a głównymi sprawcami zbrodni są Niemcy, Sowieci i dotknięci jadem nienawiści sąsiedzi-Ukraińcy.

Zamiast praktykowanego do tej pory obrazu „wojny wszystkich przeciw wszystkim" Smarzowski jasno określa, co jest dobrem, a co złem.

„Wołyń" jest więc zgodny z polskim rachunkiem sumienia, przywraca nam na nowo Kresy, choć bez tej ich otoczki rodem z Rodziewiczówny. Tu piękne panny nie idą bohatersko i z godnością na Sybir, ale są gwałcone i mordowane.

Najważniejszy polski film

Film ten stanie się najważniejszym polskim filmem roku 2016. Ale czy inni zrozumieją nasz zachwyt?

W wypadku Ukrainy nie ma na to – przynajmniej dziś – szans. Ukraina potrzebuje w tej chwili historii jako oręża na wewnętrznym i zewnętrznym froncie i jest tak samo gotowa do walki z narodowymi mitami, jak Polska na początku lat 90. Jednocześnie Ukraińcy coraz mocniej rywalizują z Polakami o prymat w cierpieniu. Przypomina to nieco konflikt polsko-żydowski, gdy trudno nam przychodzi pogodzić się z zepchnięciem w cień polskich ofiar przez pamięć o Holokauście. Ukraińcy – a dokładniej spora część ich inteligenckich elit, – reagują podobnie. Na przypominanie zbrodni ukraińskich nacjonalistów odpowiadają wyliczaniem zbrodni polskich od czasów Władysława Jagiełły.

„Wołyń" też stanie się zapewne ofiarą licytacji krzywd oraz walki o to, kto kogo mordował więcej. Przez ostatnich 25 lat stanowiska w naszych krajach w tej sprawie nie zbliżyły się zbytnio.

Tymczasem Smarzowski pokazuje jasno, że Polacy mają prawo do swojej pamięci. Oczywiście pod warunkiem, że nie będą łgać i wypierać się zła. Pozostaje liczyć na to, że także Ukraińcy stworzą własny film, ponieważ oni też mają prawo do swoich wspomnień. Zwłaszcza że fikcja i mizeria „ponadnarodowej wspólnoty pamięci" na przykładzie polsko-ukraińskim uwidacznia się w sposób coraz dobitniejszy.

Ludzie nawołujący do zrozumienia racji Ukraińców i dręczących ich demonów zapomnieli, że owo zrozumienie musi być obustronne. Polacy, dumni ze swojej historii, a jednocześnie świadomi złych momentów, ktore się w niej zdarzały prędzej zrozumieją Ukraińców. „Wołyń" może w tym Polakom pomóc. Szkoda, że Ukraińcy nie są jeszcze na to gotowi.

Autor jest doktorem nauk humanistycznych w zakresie filmoznawstwa. Absolwent prawa, historii i dziennikarstwa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Publikował m.in. w „Kulturze Liberalnej" oraz „Res Publice Nowej"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego to nie tylko film o ludobójstwie, do jakiego doszło na Wołyniu, oraz kolejny obraz w dorobku okrutnego mistrza polskiego kina. To także – a może przede wszystkim – opowieść o niegdysiejszych Kresach oraz próba przedstawienia polskiej narracji o relacjach z naszym sąsiadem.

Jest to film wielki i epicki, nawiązujący do najlepszych tradycji polskiego kina historycznego. Prawdopodobnie to Wojciech Smarzowski stworzy nowe, polskie imaginarium kresowe, które będzie kształtowało nasz sposób myślenia o jednym z najtrudniejszych fragmentów polskiej historii. I to ta reperkusja właśnie związana z naszym sposobem myślenia o tych sprawach może być ważniejszym skutkiem premiery „Wołynia" niż następstwa dla relacji polsko-ukraińskich i kolejna odsłona debaty o polsko-ukraińskim kryzysie historycznym, jaka nas teraz czeka.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Polski Kościół ma alternatywny świat. W nim świetnie działa Wychowanie do życia w rodzinie