Syny: Pierwiastek choroby, którą razem mamy

Tylko my wiemy, co jest synowskie. Za każdym razem, jak sobie zakładaliśmy, że coś chcemy zrobić, to wychodziło coś innego. Nas samych zaskakuje to, co robimy - mówią Przemysław Jankowiak i Robert Piernikowski, duet muzyczny Syny.

Publikacja: 11.10.2019 18:00

Syny: Pierwiastek choroby, którą razem mamy

Foto: Fotorzepa, Piotr Pytel

Plus Minus: Mnóstwo osób słucha waszych piosenek, ale rzadko kto wie, o co w nich chodzi.

Robert Piernikowski: Nie trzeba wiedzieć, o co chodzi. Kiedy sam słucham muzyki, nie zastanawiam się, o co komuś chodzi. Bardziej obczajam, jak ktoś patrzy na świat i jaka atmosfera się z jego świata wyłania. Nie ma co szukać jakiegoś specjalnego klucza, wystarczy to poczuć.

Przemysław Jankowiak (1988): Ja słucham muzy po zenowsku, Syny są zenowskie.

Łatwo się pogubić w ciągach znaczeń, które wyrzucacie.

P.J.: Trzeba dać nura.

R.P.: Myślę, że zgubienie się jest całkiem spoko. Sam odkrywam znaczenia wersów i tego, jak to gra z muzyką, często długo po nagraniu płyty. Nie chcę tu się chwalić, ale każdy wers ma dwa albo trzy dna. Posługuję się przecież językiem.

W dodatku dziwnym językiem. Absolutnie osobnym. Zastanawiam się, czy wasze piosenki nie wymagają jakiegoś wytłumaczenia.

R.P.: Ja właśnie nie chcę zbyt wiele tłumaczyć. Nie z tego powodu, że mi się nie chce, ale wolałbym, żeby ludzie, którzy nas słuchają, robili to na własną rękę. Jesteśmy w szoku, co te utwory nam samym robią w głowach, sami je odkrywamy. Zresztą ja nie lubię objaśniania świata.

P.J.: Jak dostaję nagrane zwroty Roberta, to leci to u mnie w kółko na słuchawkach, i często dopiero po kilku dniach dociera do mnie, w jaki sposób coś zostało napisane, co spowodowało u Roberta taką, a nie inną reakcję. Po prostu rozkminiam to na swój sposób ?i czerpię z tego przyjemność.

Niektóre wasze utwory to takie impresje...

P.J.: Tak.

Hip-hopowy impresjonizm?

R.P.: Nie.

Bardziej tworzycie muzykę czy mitologię?

P.J.: Robimy przede wszystkim muzę, opowiadamy różne rzeczy.

R.P.: Robimy muzykę, która opowiada historie.

P.J.: To wszystko jest efektem różnych rozkmin, które z czasem stają się spójne.

Jak usłyszałem was na nowej płycie Pezeta, to po trzech sekundach wiedziałem na pewno, że to wy.

P.J.: Mamy swój styl.

R.P.: To jest jak z tekstyliami... dotykasz ?i od razu czujesz „primeshit quality"...

W nagradzanym na świecie teledysku „Nag Champa" dzieją się przedziwne rzeczy: wszystko dymi, straszy i nawet wybucha. Oglądając go, zastanawiałem się, skąd wy bierzecie na to pomysły? Co czytacie czy co bierzecie?

R.P.: Nie wiem, co mam powiedzieć... Takie pomysły nam przychodzą do głowy, takie rzeczy chcielibyśmy sami oglądać.

P.J.: Ten teledysk to nasz wspólny lot ?z Sebastianem Pańczykiem, który jest reżyserem klipu. Zderzyły się dwie wizje, które gdzieś musiały się przeciąć. Sebastian za każdym razem pytał: „Czy to jest synowskie?".

Jak rozpoznać, co jest synowskie?

P.J.: To tylko my z Robertem wiemy. Z Sebastianem nasze wizje się złączyły i nazwaliśmy to pierwiastkiem choroby, którą razem mamy.

R.P.: Po prostu sobie sami to tak nazywamy, ale patrząc z boku, jest to pewnie wynikiem naszej wrażliwości, sposobu patrzenia na świat. Nie ustalamy sobie sami jakiejś granicy synostwa. To się cały czas odświeża i zmienia, bo działamy intuicyjnie. Utwór „Nag Champa" powstał w ostatniej chwili, przed oddaniem płyty, a okazał się ważnym elementem w kontekście jej całości. Jak początek „Niekończącej się opowieści", kiedy chłopak wraca ze szkoły i wchodzi do antykwariatu, a potem spotyka psa-smoka. Podobnie w „Nag Champa" przychodzi dwóch typów do sklepu, a kończy się to przejściem na drugą stronę lustra. Klasyczny moment przejścia, jak w baśniach.

Alicja podąża za białym królikiem...

R.P.: Dokładnie coś takiego.

I trafiamy do waszego świata białasów, którzy chodzą ubrani w bluzy kangury i chcą poznać swój ruch.

R.P.: Sami chcielibyśmy znać swój ruch. Kiedy pracowałem niedawno nad swoją solową płytą „The best of moje getto", wysypałem na stół jakieś rzeczy i obserwowałem, jak to mi się samo układa w całość. Wiadomo, że nie dzieje się to samo, ale wymaga jakiegoś zaufania do swojej intuicji. Sami jesteśmy nieraz w ciężkim szoku, widząc, co powstaje.

Macie straszny lot na punkcie wytwornicy Antari M-10.

R.P.: Tu nie chodzi o przedmiot. Chodzi o marzenia. Akurat tak się złożyło, że wymyśliłem tę Antari M-10, ale chodzi o marzenie o posiadaniu artefaktu. To jest jakaś gra między posiadaniem lexusa a posiadaniem jakiejś wiedzy tajemnej.

P.J.: My jej nadużywamy na koncertach i ona wniknęła w naszą mitologię. Tak ją sobie wkręciliśmy, że Robert wyobraził sobie sytuację, że ją kupuje w sklepie...

... i wszystko wybucha.

R.P.: Bo posiadanie takiego czegoś może być niebezpieczne.

P.J.: To jest wszystko wymyślone, natomiast sytuacja, w której ktoś próbuje nam wcisnąć jakąś małą wytwornicę, myśląc, że to wystarczy, pojawiała się notorycznie na koncertach. Na naszych koncertach musi być dużo dymu. Taki jest zamysł. A taka American DJ tylko pluje dymem i się krztusi. Tak powstał ten mit.

R.P.: Nigdy nie mieliśmy wytwornicy Antari M-10.

Nagraliście płytę o wytwornicy, której nie macie?

P.J.: Ona jest naszym marzeniem.

R.P.: To metafora marzeń, które się nigdy nie spełniły. Rzeczywistość próbuje nam zaoferować substytut.

Czytałem waszą mitologię i myślałem, że chodzi o to, by zagubić się w tym dymie.

R.P.: Ten dym... no wchodzisz do takiej przestrzeni i w moment zapominasz, skąd przyszedłeś. Może to pomóc w spotkaniu z czymś wyższym.

A co jest tym czymś wyższym?

R.P.: Sami nie wiemy. Jeszcze tego nie zobaczyliśmy, ale staramy się z tym skomunikować. Może to nie istnieje... Ale chyba malowidła w jaskiniach służyły temu samemu. Rozkmina trwa.

Zastanawiam się, czy czasami nie za bardzo udziwniacie. Mówicie „białasy", jakby nie można było powiedzieć „ziomek".

R.P.: Nie używam słowa „ziomek".

Wszyscy używają.

R.P.: Mnie zawsze drażniło. Wk... mnie też, jak ktoś mówi do mnie „mordo", „mordeczko".

A tradycja stania pod blokiem jest wam bliska? To jednak od lat 90. podstawa polskiego hip-hopu.

P.J.: Każdy chyba tego doświadczył, choć ja akurat mieszkałem w kamienicy. Oczywiście podwórkowe klimaty bardzo odcisnęły swoje piętno. W Szczecinie czy Świnoujściu, gdzie mieszkał Robert, duże znaczenie miał świat starszych chłopaków. Wiele rzeczy działo się wtedy na granicy. Nie wiem, czy znasz film „Młode wilki"?

Wszyscy znają.

P.J.: Dosyć śmieszny film, ale nie powstał bez przyczyny. Nie uczestniczyłem w tym wszystkim, ale miałem pełno kumpli, którzy byli tego częścią.

Mówimy o przemycie.

P.J.: Czasem znajdowało się świetne samochody na podwórku i nie było wiadomo, skąd one się właściwie wzięły. Ten klimat jest mi na maksa bliski. Myślę, że mogę powiedzieć, że wychowałem się na podwórku.

R.P.: Chodzi o dosłowne stanie przed blokiem?

Właśnie niekoniecznie.

R.P.: Łączenie hip-hopu z blokami to fatalne uproszczenie i mit. Bloki generalnie kojarzą mi się z jamnikami w windzie. Wychowałem się w kamienicy i stojąc z kumplami w bramie, ćwiczyliśmy wyskok, zaznaczając na ścianie wysokości, bo marzyliśmy o tym, żeby grać w NBA.

P.J.: Zadałeś to pytanie, a ja mam od razu mnóstwo wspomnień z dzieciństwa. Trudno mi powiedzieć, na ile to jest ważna inspiracja, bo wszystko w mojej głowie się strasznie miesza.

R.P.: Ucieczka w sytuacje wyobrażone, nierealne czy fantastyczne jest w pewnym sensie reakcją obronną przed tym, co się widzi pod domem czy na chacie. Od dzieciństwa jest to dla mnie sposób na przetrwanie w świecie.

Tak uciekasz, że aż powstała mitologia Synów.

R.P.: Nie wiem.

P.J.: Tak to wszystko powstaje. Jedziemy samochodem, słuchamy muzy i mamy takie same rozkminy. Tak powstają Syny. Pewnie dlatego to wszystko jest takie ulotne i tak wiele rzeczy nam umyka. Czasami nie da się ich nawet spisać. Jest jakiś ciąg, który sobie zapodaliśmy i on cały czas ma swój bieg. To jest bardzo intuicyjny przelot.

R.P.: Za każdym razem, jak sobie zakładaliśmy, że coś chcemy zrobić, to wychodziło coś innego. Nas samych zaskakuje to, co robimy. Łatwiej byłoby powiedzieć, że wymyśliliśmy jakąś koncepcję i ją realizujemy, ale to nie jest prawda. Robimy coś i jaramy się tym na bieżąco.

P.J.: W ostatniej chwili możemy odwrócić wszystko do góry nogami.

A jak zdobyć synowskie sacrum?

P.J.: Ciężka droga.

R.P.: Sami zadajemy sobie to pytanie.

PJ: Mamy na to intuicyjne sposoby.

R.P.: Nie mamy przepisu. Gdybyśmy nawet wiedzieli, tobyśmy nie powiedzieli.

—rozmawiał Piotr Witwicki  (dziennikarz Polsatnews.pl)

Syny to duet stworzony przez producenta 1988 (Przemysław Jankowiak) oraz wokalistę i producenta Piernikowskiego (Robert Piernikowski)

Plus Minus: Mnóstwo osób słucha waszych piosenek, ale rzadko kto wie, o co w nich chodzi.

Robert Piernikowski: Nie trzeba wiedzieć, o co chodzi. Kiedy sam słucham muzyki, nie zastanawiam się, o co komuś chodzi. Bardziej obczajam, jak ktoś patrzy na świat i jaka atmosfera się z jego świata wyłania. Nie ma co szukać jakiegoś specjalnego klucza, wystarczy to poczuć.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Zemsta cudu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje