Jest wiosna, zaczynają się zatem porządki. I proszę, jest pomysł: sądy pokoju. To znaczy, że może będą. Grunt, że w Pałacu Prezydenckim prowadzone są intensywne działania nad ich uruchomieniem.
Przeczytałem niedawno na łamach „Rzeczpospolitej": „Sądy pokoju to instytucje, w których orzekają osoby niemające formalnego statusu sędziego. Są wybierane w wyborach powszechnych, czyli przez obywateli. Do kompetencji sędziów pokoju należy rozpatrywanie spraw mniejszej wagi, zarówno karnych, jak i cywilnych. Dotyczą np. mandatów, drobnych kradzieży czy też odzyskiwania niewysokich długów".
Mam wielkie obawy. Nie zgadzam się z założeniem, że to sądzenie to jakaś „fraszka, igraszka, zabawka blaszana". To przede wszystkim ciężka praca. Praca, z której się nie wychodzi, praca, która potrafi się przyśnić czy zmącić spokój. Orzekanie i rozstrzyganie mają wielki ciężar. Ciężar odpowiedzialności. Przekazanie takiego ciężaru wymaga dobrego przygotowania wielu elementów niezwykle skomplikowanej układanki.
Zacznijmy od kognicji, tych rzekomo „spraw mniejszej wagi".
Drobne sprawy cywilne i stosunki nierządne
W króciutkiej jednoaktówce Woody'ego Allena ze zbioru „Skutki uboczne" towarzyszymy niejakiemu Willowi Hainesowi. Jedzie on kawał drogi do stolicy, aby tam prosić Abrahama Lincolna o ułaskawienie swojego syna. Niestety, obecność prezydenta na tyle deprymuje ojca, że zamiast prośby o łaskę jest w stanie wydusić z siebie jedynie pytanie: „Jak długie powinny być ludzkie nogi?".