Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zapowiedział wycofanie reformy procedury karnej wprowadzonej 1 lipca 2015 r. Brzmi to stanowczo, ale niejasno, bo nie da się po prostu uchylić wielkiej zmiany wprowadzanej kilkoma piętrowymi ustawami. Zmiana zaczęła też już działać i trzeba coś zrobić z procesami. Stanowisko ministra wywołuje ambiwalentne uczucia.
Ojcem reformy jest Michał Królikowski, wiceminister wprowadzony do resortu przez Jarosława Gowina, dziś wicepremiera w rządzie PiS. Usunął go Cezary Grabarczyk, polityczny przeciwnik obecnego rządu. Zastanawia więc, czyim dziełem politycznym była reforma. Na konferencji o nowelizacji w marcu 2015 r. Michał Królikowski wygłosił pean na jej cześć, ale zaraz wyszedł, by nikt mu nie zadawał żadnych pytań; nad problemami głowiono się bez niego.
Mimo krytyki nie wstrzymano wejścia w życie ustawy, ponieważ miało nastąpić krótko przed wyborami, a odwołanie zmian byłoby przyznaniem się do porażki. Reforma weszła w życie, chociaż była nieprzystosowana do polskich realiów prokuratury i sądownictwa. W zasadzie nie zaczęła jeszcze działać, bo prokuratorzy przed 1 lipca 2015 r. pospiesznie wysłali do sądów wszystko, co się dało. Mało która sprawa z wniesionych po 1 lipca jest zaś osądzona. Można więc tylko przypuszczać, jakie skutki zmiana przyniesie – lub nie, jeśli zostanie wstrzymana.
Lipcowe rewolucje
Polscy prokuratorzy od lat byli rozpieszczani, bo ich ostatnim zadaniem było wniesienie aktu oskarżenia. Wszelkie błędy śledztwa musiał naprawiać sąd. Gdy chciał zwrócić sprawę prokuratorowi, ten pisał zażalenie, a sądy odwoławcze były zwrotom niechętne, bo przepisy nakazywały wszystko robić sądom. Niewinności udowadniać nie trzeba, więc sędzia musiał sam szukać dowodów winy. Jeśli tego nie zrobił, prokurator pisał apelację, a masowe uchylanie wyroków stało się główną przyczyną przewlekłości postępowań. Sędziowie zatem miesiącami szukali potrzebnych i niepotrzebnych dowodów z obawy przed uchyleniem, a uchylenia – zwłaszcza w przypadku uniewinnień – i tak następowały, więc wszystko zaczynało się od nowa.
Jednocześnie owa dociekliwość sędziów realizowała zasadę prawdy materialnej. Gdy sędzia przeprowadził dowody, podpisywał się pod wyrokiem, o którego słuszności był przekonany. Lipcowa rewolucja miała wprowadzić pełną kontradyktoryjność: czego strony nie zgłoszą, tego nie ma. To oznacza zasadę prawdy formalnej i niekiedy konieczność wydania wyroku wbrew faktom, jeśli ich na rozprawie nie ukazano. Sędzia w procesie anglosaskim nie musi się tym martwić, bo albo strony się dogadają, albo o winie orzeka ława przysięgłych, a nie on. Autor zaś przez wiele lat orzekania tylko dwa razy musiał się podpisać pod wyrokiem uniewinniającym, mając 100 proc. pewności (100, a nie 99), że oskarżony jest winny, ale z przyczyn formalnych dowody jego winy nie mogą zostać przeprowadzone. Przykra jest świadomość, że przestępca uszedł bezkarnie. Niejeden sędzia ma opory moralne przed nagłym przestawieniem się na system, w którym takich podpisów trzeba by składać o wiele więcej. Przepis o „wyjątkowym" przeprowadzaniu dowodów przez sąd z urzędu mógł być nie furtką, ale szeroką bramą, gdyby sądy odwoławcze nadal stosowały restrykcyjną praktykę uchylania. Czy jednak tak może być, nie wiemy.