Pewnie każdy słyszał o wielkiej reformie kodeksu karnego, którą w połowie zeszłego roku przeforsował resort sprawiedliwości. To ta wprowadzająca tzw. bezwzględne dożywocie czy też konfiskatę aut pijanych kierowców. Na nic się zdały głosy sprzeciwu rzeszy prawników ostrzegających przed cofnięciem polskiego prawa karnego do czasów PRL. Ważniejsza była możliwość poinformowania na konferencji prasowej (niejednej zresztą), że oto rządzący mają „złą wiadomość dla przestępców”.
Zasadnicza część regulacji miała zacząć obowiązywać 14 marca br. Okazało się jednak, że kłócą się one z inną procedowaną równolegle nowelizacją i rzutem na taśmę opóźniono ich wejście w życie (żadnej konferencji na ten temat nie widziałam, ale może coś przegapiłam).
Czytaj więcej
Wrzutka resortu dokonana w Sejmie oddala w czasie wejście w życie surowych kar i konfiskaty pojazdu. – Musimy dostosować te przepisy do uchwalonych później ustaw – tłumaczy Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości.
Dlaczego o tym wspominam? Bo oto wielkimi krokami zbliża się kolejna reforma, nad którą prace parlament zakończył w ubiegłym tygodniu. Chodzi o ponad setkę zmian w kodeksie postępowania cywilnego, które mają usprawnić procesy w sądach.
Mało kto ma świadomość, że to w dużej mierze reforma reformy, czyli próba naprawienia błędów potężnej nowelizacji k.p.c. obowiązującej od 2019 r. Dość powiedzieć, że jedno z wprowadzonych wówczas rozwiązań (chodziło o rozpoznawanie zażaleń) było na tyle niejasne, że Sąd Najwyższy został zasypany kilkudziesięcioma wnioskami sędziów pytających, co poeta, a w tym przypadku ustawodawca, miał na myśli.