Henry Kissinger, nestor amerykańskiej dyplomacji i główny architekt słynnej chińskiej podróży Nixona, twierdził, że od wielkich spotkań na szczycie woli cichą dyplomację gabinetową. Polityczne szczyty tworzą bowiem napiętą atmosferę napędzanej przez media presji sukcesu. Potem w negocjacjach łatwo jest sprytnym dyktatorom taką presję wykorzystać, stawiając trudne warunki demokratycznym politykom. Szczyty są więc zdaniem Kissingera przeceniane i budują nierealistyczne oczekiwania. Swoją rolę spełniają zaś tylko, jeśli poprzedzone są drobiazgowymi negocjacjami na niższym szczeblu. Niestety, wszystkie zastrzeżenia Kissingera jak ulał pasują do spotkania Donald Trump – Kim Dzong Un.
Prezydent Trump bardzo chciał ogłosić długo wyczekiwany dyplomatyczny sukces i chyba celowo podgrzewał atmosferę. Jednak zapytany podczas konferencji prasowej, na czym dokładnie opiera swoje przekonanie, że nowe deklaracje o denuklearyzacji przyniosą lepsze efekty niż poprzednie, dość mgliście powoływał się na swoje „wyczucie", „instynkt" i „talent" wytrawnego negocjatora. Należy zaś pamiętać, że o ile rozpoczęcie negocjacji jest jak najbardziej w interesie reżimu Kima, o tyle zupełna denuklearyzacja zdecydowanie nie.
Przecież to właśnie broń nuklearna jest tym atutem Kim Dzong Una, który pozwolił mu poklepywać po plecach najpotężniejszego polityka na świecie. To również dzięki głowicom Stany ze swej strony zobowiązały się do zaprzestania wspólnych manewrów z Koreą Południową i dały Pjongjangowi gwarancje bezpieczeństwa. Na razie oczywiście w interesie USA jest ścisłe przestrzeganie tych postanowień. Kim Dzong Un może jednak powątpiewać, czy tak samo będzie w przypadku całkowitej denuklearyzacji i równoczesnego częściowego otwarcia jego kraju na świat. USA teoretycznie mogą wtedy zaryzykować i zagrać na zmianę reżimu. Zapewne nie na zjednoczenie, ale stworzenie najpierw wojskowego autorytaryzmu z ciut bardziej ludzką twarzą. Bytu podobnego do rządu Birmy sprzed roku 2011.
Sytuacja wydaje się też być co najmniej dwuznaczna z, na przykład, punktu widzenia Iranu. Wynika z niej bowiem, że o ile dążenie do budowy potencjału nuklearnego wiąże się z ciężkimi sankcjami, o tyle w chwili wyprodukowania już gotowej głowicy stan rzeczy zmienia się diametralnie, a reżim uzyskuje natychmiastową legitymizację na arenie międzynarodowej.
Nie oznacza to oczywiście, że z Koreą negocjować nie należy. Muszą to jednak być rozmowy ostrożne i prowadzone przy równoczesnym studzeniu zapału zachodnich mediów. Już teraz można łatwo przewidzieć, że prędzej czy później Kim Dzong Un będzie się chciał z pełnej denuklearyzacji chyłkiem wycofać. Wtedy dopiero okaże się, na ile administracja Trumpa przemyślała wszystkie ewentualności. Kluczowa będzie też postawa największego sąsiada Korei Północnej – Chin. To one bowiem mogą dać Kimowi gwarancje bezpieczeństwa nieco wiarygodniejsze od tych oferowanych przez USA. Same Chiny też boją się przecież prób dalszego demokratyzowania wschodniej Azji. Amerykańscy dyplomaci zaś już nieopatrznie wspominali w kontekście Korei o scenariuszu „libijskim", który, jak wiadomo, zakończył się dla Muammara Kaddafiego niezbyt pomyślnie. Przywódca Korei Północnej doskonale o tym wie.