Teoretycy stosunków międzynarodowych spierają się o to, jak będzie wyglądać przyszłość polityki zagranicznej. Zwolennicy końca historii ogłoszonego przez Francisa Fukuyamę spodziewali się, że postępująca globalizacja usunie państwa narodowe i będzie promować byty ponadnarodowe ciążące ku centralizacji polityki oraz przenoszenie się środka ciężkości procesu decyzyjnego ku mechanizmom multilateralnym.
Polska była do pewnego stopnia beneficjentem takiego układu. Wszelkie organizacje multilateralne, choć dominują w nich zwykle najsilniejsze państwa, dążą do ustalenia zasad gry ustanawiających równość między wszystkimi uczestnikami. To dlatego kanclerz Angela Merkel pojechała do Samary bronić polskich wędlin przed sankcjami Rosji, a Komisja Europejska stanęła po naszej stronie w negocjacjach gazowych z rosyjskim Gazpromem. To dzięki temu mechanizmowi Polacy mogli wpłynąć na unijną debatę o bezpieczeństwie energetycznym.
Pęknięte Stany
Jednak globalizacja polityki zagranicznej ma także inne oblicze. Wspólna polityka klimatyczna na poziomie globalnym i unijnym zmierza do redukcji emisji dwutlenku węgla z gospodarki, nie tylko energetyki. Dla przemysłu polskiego uzależnionego od energetyki węglowej oznacza to konieczność bolesnej transformacji, która ze względu na inny punkt startowy oraz mniejszy potencjał jest trudniejsza niż np. w Niemczech, które swój zwrot Energiewende rozpoczęły jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku. Te same mechanizmy multilateralne, które dały postępy w polityce bezpieczeństwa energetycznego, zmuszają do postępów w polityce klimatycznej i z punktu widzenia walki ze zmianami klimatu, to dobrze. Gorzej dla gospodarki Polski, która musi się szybko zmienić.
Dyskusja na ten temat toczy się także w USA. Spór między globalistami a obrońcami suwerenności został przetłumaczony na język starych dyskusji amerykańskiej sceny politycznej między federalistami a konfederatami, które poprzedzały przyjęcie Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Za zmianami są Stany progresywne, jak Kalifornia ciesząca się warunkami geograficznymi sprzyjającymi rozwojowi energetyki nisko- lub zeroemisyjnej, w tym odnawialnym źródłom energii (OZE). Stan Kalifornia przyjął ustawę zakładającą, że osiągnie 100 proc. wytwarzania energii z odnawialnych źródeł do 2045 roku. Dokument musi jeszcze zostać zatwierdzony przez gubernatora Jerry’ego Browna.
Do tej pory republikanie obawiali się, że taka regulacja będzie kosztowna i podniesie ceny energii. Technologia magazynowania energii nie jest jeszcze na tyle rozwinięta, by pozwolić Kalifornii na zastąpienie paliw kopalnych źródłami odnawialnymi. Moi rozmówcy zbliżeni do administracji Baracka Obamy przypominają, że często wskazywane jako przykład transformacji energetycznej Hawaje to wyspy, więc inwestycje w OZE opłacają się tam bardziej ze względu na ich izolację. Sytuacja w Kalifornii jest także wyjątkowa w stosunku do innych stanów. Ma również wpływ na sąsiadów, bo prowadzi do niekontrolowanego eksportu energii elektrycznej ingerującego w stabilność systemów pobliskich stanów. Wreszcie, nie byłaby możliwa gdyby nie istotne wytwarzanie z gazu, które stabilizuje rozwój OZE w słonecznym stanie.