System współpracy naukowców, wymiany myśli i wyników badań spotkał mniej więcej ten sam los co przed kilkoma tygodniami włoski system opieki zdrowotnej. Przy takiej ilości danych, słów, liczb i wykresów nie ma fizycznej ani intelektualnej możliwości zweryfikowania ich prawdziwości, odsiania błędnych wniosków od tych nieco bardziej prawdopodobnych. Przeładowanie doprowadziło do krachu – nie tyle niedrożności, ile rozpadu całej struktury.
Tylko na pierwszy rzut oka konsekwencje tej pierwszej katastrofy są mniej tragiczne niż te, jakie pociągnęła za sobą druga z nich. Bo oto, proszę państwa, musimy sobie powiedzieć otwarcie, że nie wiemy, z czym mamy do czynienia. Nie tylko my, zwykli zjadacze chleba, ale też naukowcy, a także informowani przez nich i wdrażający kolejne radykalne rozwiązania politycy, nie wspominając o dziennikarzach kilka razy dziennie informujących pogrubioną czcionką o nowych, sensacyjnych ustaleniach na temat natury wirusa i prognoz rozwoju epidemii. I tak do pandemii strachu i chaosu dołączyła kolejna, kto wie, czy nie groźniejsza od nich, pandemia wiedzy.
Nawet najbardziej rozchwiane emocje można w końcu uspokoić, ale co zrobić z terabajtami danych i analiz, które domagają się przeczytania? Przecież tam gdzieś może znajdować się klucz otwierający bramy lockdownu, Święty Graal ratujący nie tylko nasze zdrowie i gospodarkę, ale być może całą cywilizację.
Jedną z prawd, w które cywilizacja ta uwierzyła najmocniej, było stwierdzenie angielskiego filozofa Francisa Bacona – „wiedza to władza”. Przekonanie, że im lepiej poznamy reguły, według których działa świat, tym doskonalej nad nim zapanujemy. Biedaczyna nie przewidział powstania internetu. Narzędzia, dzięki któremu ilość znajdującej się na wyciągnięcie ręki wiedzy przekroczyła masę krytyczną. Poziom, od którego im więcej jej przybywa, tym bardziej jesteśmy bezsilni.