Obserwując dynamikę i przebieg zamieszek wywołanych śmiercią George’a Floyda, wyznawcy spiskowej teorii dziejów mogliby śmiało stwierdzić, że za ich podburzaniem oraz sposobem, w jaki są relacjonowane, stoi ściśle zakonspirowana, dążąca do przywrócenia w Stanach Zjednoczonych segregacji rasowej klika. Ale nawet pozostając na gruncie wyłącznie jawnych skutków, a nie mniej lub bardziej fantastycznych domniemanych przyczyn, widać wyraźnie, że w długofalowej perspektywie najbardziej poszkodowaną w tych zajściach grupą będą czarnoskórzy mieszkańcy USA.
Bo oczywiście wyrwane z kontekstu kadry, obiegające sieć kilkunastosekundowe filmiki nie są w żadnej mierze wiarygodnym źródłem wiedzy na temat prawdziwego przebiegu protestów za oceanem. Tylko co z tego, skoro to właśnie one już stały się źródłem budowanej i powielanej na ich temat opinii; opinii, która już wkrótce stanie się elementem zbiorowej pamięci. I tak stopniowo dramatyczna, 9-minutowa scena śmierci George’a Floyda zostaje z tej pamięci wypierana przez krótsze, ale jeszcze łatwiej przez to zapadające w nią kadry. Sklepów rozkradanych przez protestujących, podpalanych przez nich legowisk bezdomnych i – chyba najbardziej szokujące – białych klękających przed nimi w akcie ekspiacji za swój kolor skóry. Procederu par excellence rasistowskiego.
Dzieje walki z amerykańskim rasizmem są nieodłącznie związane z historią mediów. Uprzedzenie, które zalęgło się w wyobraźni, nie mogło być pokonane inaczej, niż tylko na tym właśnie polu. Walka o równouprawnienie czarnoskórych była opowieścią pisaną kadrami i gestami; zdjęciem skatowanego nastoletniego Emmetta Tilla i drobnym, wywołującym lawinę gestem odmawiającej ustąpienia miejsca w autobusie białemu mężczyźnie Rosy Parks. Bitwę w tej ciągnącej się od wieków wojnie o wyobraźnię przegrywa właśnie czarnoskóra Ameryka. Nie tyle na ulicach, ile na Twitterze i YouTubie.