Marcin Giełzak: Dlaczego Kamala Harris zawiodła? Ameryka potrzebuje partii ludu

Zaniedbanie wraca jako wróg. Demokraci mieli cztery długie lata, aby dowieść, że naprawdę są „Party of the People”. Niech o skali ich klęski świadczy fakt, że niemała część amerykańskiego ludu wolała od nich sprzysiężenie ekscentrycznych, egoistycznych miliarderów.

Publikacja: 08.11.2024 04:35

Gadżet wyborczy Kamali Harris leżący na chodniku w Waszyngtonie

Gadżet wyborczy Kamali Harris leżący na chodniku w Waszyngtonie

Foto: Bastien Inzaurralde / AFP

Jedni politycy po przegranych wyborach idą szukać odpowiedzi w bibliotece, inni wśród wyborców. Demokraci powinni zrobić jedno i drugie. Gdyby spędzili więcej czasu z prawdziwymi ludźmi, łatwiej byłoby im przyjąć do wiadomości, że tym razem nie wygrają na hasłach obrony demokracji, praworządności czy nawet aborcji. Innymi słowy: na utrwaleniu liberalnego status quo. Nie wystarczą też względnie drobne zmiany w rodzaju podniesienia CIT-u czy zwiększenia zwolnień podatkowych dla młodych rodziców.

Kamala Harris powinna być kontynuatorką nie Bidena, ale Roosevelta czy Kennedy’ego

Wszystko to było oczywiście słuszne, ale… too little, too late. Okoliczności wymagały ucieczki do przodu, Kamala Harris powinna była pokazać, że jej aspiracją jest zostać kontynuatorką nie Bidena, ale Roosevelta czy Kennedy’ego. Odpowiedzią na amerykański koszmar, który uosabia Trump i nadchodząca anarchotyrania, musiałaby być próba wskrzeszenia amerykańskiego marzenia na bazie jak najbardziej realnych programów i rozwiązań.

To był czas, aby powiedzieć: „Zrozumiałam was!”. To był czas, aby rozwiązać problem długu studenckiego, spychany na dno demokratycznej agendy, choć dotyczy 16 mln obywateli. To był czas, aby przedstawić konkretny plan w sprawie ubóstwa mieszkaniowego, bo nie ma amerykańskiego snu bez własnego domu. To był czas, aby dowieść, że najbogatsze państwo na świecie może mieć najlepszą służbę zdrowia na świecie.

Czytaj więcej

Wielki błąd Bidena i Harris – czy demokraci stracą USA na własne życzenie?

Czas ten jednak minął, a szansa została zmarnowana. Demokraci nie zdobyli się na projekt polityczny godny poprzedników, nikt nawet nie zaczął szkicować przedsięwzięcia na miarę New Dealu czy Great Society. Stronnictwo, które dumne nazywa się „partią ludu”, nie miało żadnej oferty dla tego ludu, która wykraczałaby poza zwyczajowe przedwyborcze ochłapy. Harris obiecała otworzyć nowy rozdział ludziom, którzy chcieli nowej książki. 

Polityka tożsamości. Najlepsza broń zwrócona przeciw lewicy od czasów faszyzmu

Skoro o książkach mowa, to podtrzymuję, że demokraci powinny się udać także do biblioteki. Oczywiście celem tej wizyty nie może być sięgnięcie po autorów i opracowania, które potwierdzą wszystkie sądy i przesądy, które mają w głowach. Lepiej byłoby zajrzeć do prac tych, którzy ewidentnie mieli lepsze rozeznanie sytuacyjne, czyli ich wyborczych rywali z Partii Republikańskiej. Czasem trzeba się zapuścić do obozu wroga: nie jako zdrajca, ale jako zwiadowca. Wiele ożywczych myśli można znaleźć choćby w pracach niedawnego rywala, a dziś gorącego zwolennika Trumpa, jakim jest Vivek Ramaswamy.

U tego inwestora i intelektualisty zamienionego w wiecowego polityka znajdujemy ciekawy opis stanu ducha amerykańskiej dollarokracji w chwili wybuchu protestów Occupy Wall Street. Autor książki „Woke, Inc.” twierdzi, że był to ten jeden moment, kiedy elita pieniądza naprawdę się przestraszyła. Hasło „To my stanowimy 99 proc.” podniesione przez amerykański lud niepokojąco przypominało proklamację francuskiego stanu trzeciego z 1789 r. Ludziom na szczycie hierarchii społecznej zaświeciła w oczy groźba niemal drugiej rewolucji amerykańskiej, tym gorszej, że w pełni pokojowej i parlamentarnej.

Wyniki wyborów prezydenckich w USA - stan na 12:00 6 listopada czasu polskiego

Wyniki wyborów prezydenckich w USA - stan na 12:00 6 listopada czasu polskiego

PAP

Odpowiedź była typowa dla mniejszości, które długo ćwiczyły się w panowaniu nad większością: dziel i rządź. Zanim samoświadomość owych 99 proc. zdążyła się utkać, udało się ich rozedrzeć po szwach rasy, płci, ideologii, a później pchnąć do przeciwnych okopów wojen kulturowych. Te zaś nigdy nie mają ani końca, ani zwycięzców. Tak się wykuwała najlepsza broń zwrócona przeciw lewicy od czasów faszyzmu, czyli polityka tożsamości.

Hasło progresywnej Ameryki: Jeśli nie mają chleba, to niech jedzą różnorodność

Nagle się okazało, że korporacje, a konkretnie kompleks aktywistyczno-korporacyjny, mogą robić lewicę lepiej od lewicy. Hasłem progresywnej Ameryki stało się: „Jeśli nie mają chleba, to niech jedzą różnorodność”. Samoorganizację społeczną zastąpił internetowy aktywizm sprowadzający się do tropienia „rasistów” albo „transfobów”, najchętniej we własnych szeregach. Egalitarną walkę o ekonomiczną równość zastąpiło hiperindywidualistyczne domaganie się „reprezentacji”.

Odtąd wystarczyło awansować lub umieścić na plakacie osobę należącą do mniejszości etnicznej lub seksualnej, aby uznać problem za rozwiązany. Jakąkolwiek krytykę tego stanu rzeczy nazwano „redukcjonizmem klasowym”. Osoby, które ją podnosiły, obdarzana zaś dużo gorszymi epitetami. Równocześnie stworzono jednak możliwość, aby nawet zdziwaczali miliarderzy w rodzaju Elona Muska mogli pozować na ludzi z ludu, mówiących językiem tegoż ludu. Oni przynajmniej nie mieli wątpliwości odnośnie do tego, ile jest płci.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Donald Trump zdobywa Biały Dom, a KO i PiS źle interpretują jego sukces

Wykształcona, wielkomiejska, liberalna klasa dyskutująca nie miała tymczasem innych narzędzi do analizowania wielkich zjawisk społecznych od tych, które oferuje polityka tożsamości. Kiedy już pogrupowano i zetykietowano wyborców, dzieląc ich na proste kategorie dające się określić na podstawie ich wyglądu, takie jak „kobiety”, „Afroamerykanie” czy „Latynosi”, wydawało się oczywistym, że każda z tych jaźni kolektywnych zwyczajnie musi poprzeć kandydatkę strony progresywnej. Ich głosy po prostu się „partii ludu” należały, bo przecież kobieta nie poprze „mizogina”, a Portorykańczyk polityka, na którego wiecu opowiada się rasistowskie dowcipy. 

Partia Demokratyczna. To nie jest polityka, to handel odpustami

Skutek jest taki, że demokraci zachowują się, jak gdyby to wyborcy pracowali dla polityków, a nie odwrotnie. W ich optyce to nie partia ma przekonać do siebie elektorat, ale to suweren dostaje szansę wykazania się wobec polityczno-medialnej elity. Sąd toczy się tu więc nie nad jakością rządzenia, ale nad moralnością rządzonych. To nie władza ma udowodnić, że miała i ma pomysł na długi studenckie, ubóstwo mieszkaniowe czy ochronę zdrowia, to Amerykanie powinni dowieść, że nie są rasistami, seksistami, transfobami, wreszcie: faszystami. Wystarczy, że oddadzą głos na właściwą partię. To nie jest polityka, to handel odpustami.

Trumpizm odarty z demagogii jest obroną przywileju – i niczym więcej 

Tymczasem owa kobieta i ów Portorykańczyk mogli podjąć decyzję nie na bazie paniki moralnej na Twitterze, ale na podstawie koloru czerwonego na koncie bankowym, wskazującym na problemy z płynnością finansową, albo na desce rozdzielczej, informującym o braku paliwa. Jeśli tak o tym pomyśleć, staje się jasnym, dlaczego i mapę wyborczą zdominowała republikańska czerwień.

Wybory w USA: Wypłata elitaryzmu następuje w monecie populizmu

Rzeczywistość wyrzucona drzwiami niechybnie wróci jednak oknem. Wypłata elitaryzmu następuje w monecie populizmu. J.D Vance może podkreślać swoje skromne pochodzenie, pozować do zdjęć z robotnikami zakładów motoryzacyjnych z Ohio, czynić erudycyjne nawiązania do radykalnej myśli społecznej po obu stronach Atlantyku, ale kiedy przychodziło do głosowania w Kongresie, rutynowo stawał po stronie pracodawców. Donald Trump może przebrać się za śmieciarza albo pracownika fast foodu, ale jako prezydent pracował na rzecz niskich podatków i mniejszej ilości regulacji dla najzamożniejszych. Elon Musk opanował libertariańską teorię, ale w praktyce preferowany przez niego model to kapitalizm państwowy, w którym miliarderzy najpierw pielęgnują relacje z politykami, a później odbierają łup w postaci rządowych subsydiów i kontraktów.

Trumpizm odarty z demagogii jest obroną przywileju – i niczym więcej. Nowo wybrany prezydent nie jest, jak twierdzą dziś liberalni komentatorzy, Hitlerem, Mussolinim czy Pinochetem. Bliżej mu do zwulgaryzowanej, zepsutej, karykaturalnej wersji Richarda Nixona. Polityka jest dla niego przedłużeniem biznesu i show-biznesu. Trzymają go w niej nie idee, a interesy. Nie służy on żadnej sprawie, ma raczej własne sprawy do załatwienia: sądowe, podatkowe, majątkowe. Aby dostać to, czego chce, nie potrzeba mu dyktatury, wystarczy mu prezydentura.

Rządy Donalda Trumpa: Jedyne, co będzie rosnąć w oczach, to długi biednych i nierówności społeczne

Donald Trump, w istocie rzeczy, nie ma ambicji wykraczających poza osobisty sukces, uznanie i sławę. Nie uczyni on Ameryki znowu wielką. Nie odbuduje ani przemysłu, ani sypiącej się infrastruktury, ani instytucji państwa dobrobytu. Po kolejnych czterech latach obsługiwania interesów miliarderów jedyne, co będzie rosnąć w oczach, to dług Ameryki oraz jej niezamożnych obywateli, a także wskaźniki ukazujące ogrom nierówności społecznych.

Wtedy stanie się jasnym, że spór 1 proc. versus 99 proc. jest czymś więcej niż zręcznym zabiegiem retorycznym. Wtedy też będzie zadaniem „partii ludu” przekonać swoich rodaków, że da się jeszcze zmienić konstytucję materialną Ameryki, która dawno już przestała być gwarantką obietnic zawartych w konstytucji spisanej. Przy okazji mogą też przekonać nas wszystkich, że rządy „ludu, przez lud i dla ludu nie znikną z powierzchni ziemi”.

Autor

Marcin Giełzak

Publicysta, autor książki „Wieczna Lewica”, współprowadzący podkast „Dwie Lewe Ręce”

Jedni politycy po przegranych wyborach idą szukać odpowiedzi w bibliotece, inni wśród wyborców. Demokraci powinni zrobić jedno i drugie. Gdyby spędzili więcej czasu z prawdziwymi ludźmi, łatwiej byłoby im przyjąć do wiadomości, że tym razem nie wygrają na hasłach obrony demokracji, praworządności czy nawet aborcji. Innymi słowy: na utrwaleniu liberalnego status quo. Nie wystarczą też względnie drobne zmiany w rodzaju podniesienia CIT-u czy zwiększenia zwolnień podatkowych dla młodych rodziców.

Pozostało 95% artykułu
felietony
Donald Trump przeminie, ale triumpizm zakwitnie. Tego chce lud
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Nowa Jałta dla Ukrainy?
Opinie polityczno - społeczne
Rafał Trzaskowski albo nikt. Czy PO w wyborach prezydenckich czeka chichot historii?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Szokujące, jak bardzo oderwani od rzeczywistości byli amerykańscy celebryci
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: Antyklerykał na czele archidiecezji warszawskiej nadzieją na zmianę w Kościele
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje