„Nasi niemieccy partnerzy muszą w końcu przyjąć na siebie odpowiedzialność polityczną, historyczną, prawną i finansową za skutki napaści na nasz kraj” – tak pisał przed półtora roku premier Mateusz Morawiecki. Jego kilkustronicowy artykuł ukazał się w tygodniku „Der Spiegel”. Pomimo najgorszych relacji na linii Berlin–Warszawa od przełomu 1989 r. najbardziej opiniotwórcze medium nad Renem udostępniło łamy polskiemu premierowi. Zarazem argumentacji, dlaczego Polska domaga się od Niemiec 1,3 bln euro wojennych reparacji. W mikrowymiarze zaprzeczałoby to rozpowszechnianej przez PiS tezie, że polski głos jest nieobecny nad Renem. Rachunek Berlinowi rząd Morawieckiego wystawił jednak bez podstawy prawnej i bez konsultacji w zakresie prawa międzynarodowego. Najpewniej w świętym przekonaniu, że odmowa posłuży rządzącej prawicy za polityczny kapitał w pożądanym umocnieniu obrazu niemieckiego wroga. Bębenek emocji podbito tak mocno, że po zmianie rządów każde negocjacje z Niemcami na ten temat musiały wywołać rozczarowanie.
I wywołały. Proeuropejski rząd Donalda Tuska nie forsował już fantasmagorycznych reparacji. W kontekście wojny na wschodzie i zagrożenia UE przez imperializm Putina zakończenie polsko-niemieckiej zimnej wojny jawiło się jako nakaz chwili. Zaraz po swoim pierwszym przemarszu po czerwonym dywanie z premierem Tuskiem i odebraniu wojskowych honorów w Warszawie kanclerz Scholz wyłożył na stół pakiet: stworzenie funduszu na rzecz żyjących jeszcze ofiar II wojny, upamiętnienie polskich ofiar w Berlinie oraz wsparcie we wzmocnieniu wschodniej flanki NATO, w tym polskiej granicy. Reset we wzajemnych relacjach pozostawił jednak spory niedosyt jak nieudana noc poślubna. Proponowany przez kanclerza fundusz na rzecz garstki żyjących 40 tys. polskich ofiar II wojny (200 mln euro) wywołał w oczach Tuska jedynie gniew. Tak jak mglistość we wdrożeniu przedsięwzięcia do politycznej praktyki. „To polityczny błąd, co gorzej, brak szacunku wobec garstki kombatantów w podeszłym wieku”, wyrokował, zupełnie słusznie, Bogusław Chrabota. Bo oto biologia, nie eksperci w Berlinie, miałaby rozwiązać problem.
Czytaj więcej
Domagam się tylko wysiłku ze strony demokratycznych Niemiec, by ta garstka, bo tylko 40 tys. wciąż żyjących ludzi, otrzymała dowód elementarnego szacunku, a nie mgliste zapewnienia, że ktoś o nich myśli. Bo myśleć można różnie; choćby z uśmiechem politowania albo fałszywym współczuciem.
Eksperci w Berlinie wprawdzie zakasali rękawy, ale każdy miesiąc zwłoki potwierdza sugestię naczelnego „Rzeczpospolitej”.
Znana elitom wiedza o Polsce pozostaje nieznana niemieckim masom
Z kolei perspektywa upamiętnienia w Berlinie wszystkich polskich ofiar wojny i okupacji to horyzont czasowy rzędu pięciu–dziesięciu lat. Pierwotna inicjatywa, prosto z serca niemieckiego społeczeństwa, w międzyczasie zyskała aprobatę parlamentu i rządu. Okrzyknięte roboczo „miejsce pamięci” ma zadośćuczynić skromnej obecności Polski w niemieckiej kulturze pamięci. O skalę „skromności” można kruszyć kopie.