Śledząc dyskusję wokół sposobu, w jaki minister kultury zdecydował się spełnić złożoną przez Donalda Tuska obietnicę wyborczą o szybkich zmianach w mediach publicznych, rzuca się w oczy to, że prawica właściwie nie określa ministra Sienkiewicza inaczej niż „pułkownikiem”. W istocie, w latach 1990-2002 Bartłomiej Sienkiewicz służył w Urzędzie Ochrony Państwa. Ale prawicowi politycy, historycy, publicyści i komentatorzy bynajmniej nie wyrażają tymi słowy uznania dla dwunastu lat służby.
Dlaczego PiS nazywa Bartłomieja Sienkiewicza pułkownikiem
Można się zastanawiać, czy tworzą w ten sposób nowy mit, czy właściwie szukają potwierdzenia dla starego. Posługują się przy tym specyficznym językiem, który ma komunikować, że oto pod osłoną nocy do Telewizji Publicznej wszedł człowiek służb – co z tego, że nowej Polski, ale jednak zawsze postkomunistycznej. Pamiętajmy też, że prawica nazywa rządzącą większość „koalicją 13 grudnia”. Teraz jest już zupełnie jasne, do jakiego symbolicznego rezerwuaru sięga. To coś jak stan wojenny albo upadek rządu Jana Olszewskiego.
Czytaj więcej
Donald Tusk i Szymon Hołownia nie pozostawiają Andrzejowi Dudzie złudzeń: nie przejmują się jego wetem. I też nie zamierzają się wycofać z batalii o media publiczne. Przeciwnie, Bartłomiej Sienkiewicz wykorzystał prezydenckie weto do kontrataku.
W „Casablance” Rick (Humphrey Bogart) prosi pianistę: „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. Podobnie prezes PiS bardzo lubi zgrane już melodie ułożone z nut układu, postkomunistycznych elit, spisku, ludzi służb. A to impregnuje go na informację zwrotną otrzymaną od wyborców 15 października. Paradoks polega jednak na tym, że PiS doszedł do władzy w 2015 r. bez mediów publicznych, o czym część liberalnych komentatorów nie pamięta, nieprawidłowo definiując rolę TVP w ostatnich latach. Wygląda na to, że teraz w tę rolę uwierzył też sam Kaczyński.